Oto moje wiersze, które prześmiewczo nazywam „połemami”, ułożone zupełnie w nie chronologicznej kolejności. Niektóre napisane jeszcze w liceum, kiedy uważałem się za nowego wieszcza, gdzie byłem tylko pretensjonalnym nastolatkiem. Teraz jestem pretensjonalnym studentem, który nie uważa się za wieszcza. Mimo to piszę, bo lubię wylewać i materializować w słowach to, co czuję. Nie wiecie, które z nich zostały napisane wcześniej, a które parę tygodni temu, ale to nieważne. Patrząc na mój zestaw gorszych bądź lepszych wierszy, zauważyłem wzór, historię zaczynającą się od definiowania samego siebie przez kogoś. Zmieniam potem się w egoistę i zagubiony pyłek kurzu, który woła „nie wiem”, a w aktualnym stanie pokornie kimś się staję. Brzmi pretensjonalnie (ku zaskoczeniu), ale jest to ciekawa przygoda i cieszę się, że mogę ją dokumentować w ten sposób, bo przez wiersze.
Cały projekt nosi nazwę „Pani Kruk”. Kim ona jest? Jako niewyraźna twarz, która zamieszkiwała moją ścianę pokoju z dzieciństwa, stała się uosobieniem strachu wszelkiego rodzaju. Czy to irracjonalny strach przed ciemnością, czy ten nieprzerwany przed samotnością. Każdy ma taką Panią Kruk; tak mi się przynajmniej wydaje. Ale warto jednak zaprosić ją na kawę albo piwo do baru i pogadać, bo rozmowa to klucz do zrozumienia, nawet z demonami przeszłości. Życzę miłego czytania połemów! Tulę ciepło,
Cały projekt nosi nazwę „Pani Kruk”. Kim ona jest? Jako niewyraźna twarz, która zamieszkiwała moją ścianę pokoju z dzieciństwa, stała się uosobieniem strachu wszelkiego rodzaju. Czy to irracjonalny strach przed ciemnością, czy ten nieprzerwany przed samotnością. Każdy ma taką Panią Kruk; tak mi się przynajmniej wydaje. Ale warto jednak zaprosić ją na kawę albo piwo do baru i pogadać, bo rozmowa to klucz do zrozumienia, nawet z demonami przeszłości. Życzę miłego czytania połemów! Tulę ciepło,
Filip Kuziel
I – Nocne antybłogosławieństwa
PANI KRUK
Raz, dwa, trzy –
Pani Kruk patrzy!
Wiesz, że jest,
okiem widzi cię!
Skrada dziś
wszystkie dobre sny!
Wstrzymaj dech,
cicho, głupcze, siedź!
Straszy już,
kraczy tak jak kruk.
Masz bać się –
Pani Kruk cię zje!
Pani Kruk patrzy!
Wiesz, że jest,
okiem widzi cię!
Skrada dziś
wszystkie dobre sny!
Wstrzymaj dech,
cicho, głupcze, siedź!
Straszy już,
kraczy tak jak kruk.
Masz bać się –
Pani Kruk cię zje!
ZABAWKOWY STRACH
Patrzyły się.
Tyle zwierzaków –
kolorowych, śmiesznych, miłych.
Przyjaciele
na dzień, może dwa,
na zabawę, bajki, śmiechy.
I pod kołdrę,
tak ze wszystkimi,
by nikomu nie było smutno.
Ale czas spać!
Już po dobranocce,
więc wszyscy na swoją półkę.
Nadeszła noc,
kruk stukał w okno,
a cienie zmieniają się w postać.
I się patrzą.
Tyle zwierzaków –
bardzo mrocznych, wrednych, dziwnych.
To potwory
na noc, może dwie,
na płakanie, strachy, stresy.
I pod kołdrę
tak z całym strachem,
żeby nic mi się nie dostało.
Ale czas spać.
Już po dobranocce…
Nie myśl, że wszyscy się patrzą.
Tyle zwierzaków –
kolorowych, śmiesznych, miłych.
Przyjaciele
na dzień, może dwa,
na zabawę, bajki, śmiechy.
I pod kołdrę,
tak ze wszystkimi,
by nikomu nie było smutno.
Ale czas spać!
Już po dobranocce,
więc wszyscy na swoją półkę.
Nadeszła noc,
kruk stukał w okno,
a cienie zmieniają się w postać.
I się patrzą.
Tyle zwierzaków –
bardzo mrocznych, wrednych, dziwnych.
To potwory
na noc, może dwie,
na płakanie, strachy, stresy.
I pod kołdrę
tak z całym strachem,
żeby nic mi się nie dostało.
Ale czas spać.
Już po dobranocce…
Nie myśl, że wszyscy się patrzą.
CTRL+C, CTRL+V
Nigdzie nie jest tak smutno jak w domu,
gdzie jadło się każdy obiad,
nawet jak nie smakował,
ale się jadło, bo to dom.
Ale nie wiem…
Kiedy jestem gdzieś indziej,
to ten smutek wtedy znika;
może tylko zapominam?
Nostalgia czasem za bardzo znaczy;
znaczy coś, co jest jak powrót
albo to, co nie wróci.
Zbudowała karciany dom.
No, tak to jest…
Wystarczy otworzyć okno,
pobiegać, wciągnąć powietrze,
olać leżącą setkę.
Łapać kurze,
które robią uniki,
jak my przed świadomością,
że coś więcej straciliśmy.
I z tego miejsca wklejam sam siebie
w każdą myśl, w marzenie o seksie z kimś,
kogo nawet dobrze nie znam.
Jestem skopiowany wprost z nostalgii
oraz wyobrażeń o przeszłości,
zaczynających się, gdzie mój dom.
gdzie jadło się każdy obiad,
nawet jak nie smakował,
ale się jadło, bo to dom.
Ale nie wiem…
Kiedy jestem gdzieś indziej,
to ten smutek wtedy znika;
może tylko zapominam?
Nostalgia czasem za bardzo znaczy;
znaczy coś, co jest jak powrót
albo to, co nie wróci.
Zbudowała karciany dom.
No, tak to jest…
Wystarczy otworzyć okno,
pobiegać, wciągnąć powietrze,
olać leżącą setkę.
Łapać kurze,
które robią uniki,
jak my przed świadomością,
że coś więcej straciliśmy.
I z tego miejsca wklejam sam siebie
w każdą myśl, w marzenie o seksie z kimś,
kogo nawet dobrze nie znam.
Jestem skopiowany wprost z nostalgii
oraz wyobrażeń o przeszłości,
zaczynających się, gdzie mój dom.
NIERUSZONY
Co ja sobie robię,
siedząc tu, nie robiąc nic?
Chlipię przemijanie,
bo a nuż coś mnie ruszy
(tylko kataklizm dałby radę).
Jak antyczny pomnik
gdybam tak zgarbiony w pół.
Trzydziesta minuta
na łóżku aż coś ruszy,
aż noga z nogi poleci w dół.
Jak spadnie kometa,
żeby zmiotła z powierzchni dom,
to pewnie będę tkwić
w tej samej, śmiesznej pozie,
zmrowiały, no bo ile można?
Ciągle zadumany,
w tym wymiarze przemyśleń.
Jak mam je ukształcić?
Jakby przez czas zmyślony
marnuję się na marnowanie.
siedząc tu, nie robiąc nic?
Chlipię przemijanie,
bo a nuż coś mnie ruszy
(tylko kataklizm dałby radę).
Jak antyczny pomnik
gdybam tak zgarbiony w pół.
Trzydziesta minuta
na łóżku aż coś ruszy,
aż noga z nogi poleci w dół.
Jak spadnie kometa,
żeby zmiotła z powierzchni dom,
to pewnie będę tkwić
w tej samej, śmiesznej pozie,
zmrowiały, no bo ile można?
Ciągle zadumany,
w tym wymiarze przemyśleń.
Jak mam je ukształcić?
Jakby przez czas zmyślony
marnuję się na marnowanie.
PARAMEDYTACJA
Godzina diabła nastała.
Siadam na łóżku –
noga na nogę, ręce skrzyżowane na piersiach.
Czuję teraz przypływ mocy.
Siedzę na łóżku,
a moja pozycja przybrana do zaklęcia.
Strach naostrzył moje zmysły,
bo słyszę dźwięki…
To szczury w murach, to muzyka Ericha Zanna.
Szukam więc we wspomnieniach sił
i znajdę dźwięki,
po czym zatamuję je jak smutek w żartach.
Jedynie zdążyć do świtu.
Pokazać sobie,
jak wybitnie panuję nad myślami w nocy.
Zły przedsmak, niepokojący stan.
Pokażę sobie,
że ten nawał rozłożę na dobre drogi.
Siadam na łóżku –
noga na nogę, ręce skrzyżowane na piersiach.
Czuję teraz przypływ mocy.
Siedzę na łóżku,
a moja pozycja przybrana do zaklęcia.
Strach naostrzył moje zmysły,
bo słyszę dźwięki…
To szczury w murach, to muzyka Ericha Zanna.
Szukam więc we wspomnieniach sił
i znajdę dźwięki,
po czym zatamuję je jak smutek w żartach.
Jedynie zdążyć do świtu.
Pokazać sobie,
jak wybitnie panuję nad myślami w nocy.
Zły przedsmak, niepokojący stan.
Pokażę sobie,
że ten nawał rozłożę na dobre drogi.
W PEŁNI
Jakbym biegł bez przerwy do Edenu,
ścigając się ze słońcem, kto jest ważniejszy?
Wiedziałem, że przegram ten wyścig w sercu,
więc zdyszany ostrym powietrzem szarej zimy,
stanąłem w pustce; czułem szkło w płucach.
Spojrzałem do góry
i zrozumiałem w pełni,
co skrywa sens chwili.
Ktoś rzucił gwiazdy, żeby wskazać tyle dróg,
upokarzając tym mrok na niebie.
Miałem nad głową zawartość puszki Pandory,
ale liczył się dla mnie każdy jasny punkt.
Jak święty pod kopułą katedry
zastanawiałem się – musimy być mali?
Ciało patrzy na sarnę, dusza w księżyc.
Czy warto składać dzięki gwiazdom czy nam samym?
Usiadłem więc na stwardniałej glebie
i spojrzałem w górę,
szukając twoich oczu –
me wieczne wieczerze.
W świetle pełni poczułem się pełny,
bo chciałem poczuć obecność,
a w poświecie uformowała się postać.
To właśnie on, mój stary przyjaciel – Księżyc.
ścigając się ze słońcem, kto jest ważniejszy?
Wiedziałem, że przegram ten wyścig w sercu,
więc zdyszany ostrym powietrzem szarej zimy,
stanąłem w pustce; czułem szkło w płucach.
Spojrzałem do góry
i zrozumiałem w pełni,
co skrywa sens chwili.
Ktoś rzucił gwiazdy, żeby wskazać tyle dróg,
upokarzając tym mrok na niebie.
Miałem nad głową zawartość puszki Pandory,
ale liczył się dla mnie każdy jasny punkt.
Jak święty pod kopułą katedry
zastanawiałem się – musimy być mali?
Ciało patrzy na sarnę, dusza w księżyc.
Czy warto składać dzięki gwiazdom czy nam samym?
Usiadłem więc na stwardniałej glebie
i spojrzałem w górę,
szukając twoich oczu –
me wieczne wieczerze.
W świetle pełni poczułem się pełny,
bo chciałem poczuć obecność,
a w poświecie uformowała się postać.
To właśnie on, mój stary przyjaciel – Księżyc.
MAK
Podajcie mi mak,
zwykły, znany kwiat.
Może wtedy zasnę w twardy kamień
bez kładzenia się w trumnie.
Uśpi jasność i codzienną ciemność,
przeniesie mnie gdzieś w łódce
do krainy, gdzie bezczas przytuli,
gdzie opuszczę złą miłość, złych ludzi.
Na dnie jeziora usnę.
Zażyję ten kwiat,
mocno senny mak.
W końcu pełnia nie wzmoże emocji.
Nie wzruszę wodospadów,
nie doświadczę marnych plonów, złości
z mojej gwiazdy upadku.
Lilie zasłonią promienie słońca,
wtedy utraci sens słowo „doba”.
Nie ma tutaj hałasu.
Tenże wieczny kwiat
da czerwony ptak.
Rozświetli widok swą aureolą
i gdzieś tam znów poleci.
Me wnętrze straci czerwony kolor,
by zrównać się z padołem.
Nie poczuję ciepła ani chłodu.
Skończę przede wszystkim z czuciem głodu
i zasnę wtedy na wieki.
zwykły, znany kwiat.
Może wtedy zasnę w twardy kamień
bez kładzenia się w trumnie.
Uśpi jasność i codzienną ciemność,
przeniesie mnie gdzieś w łódce
do krainy, gdzie bezczas przytuli,
gdzie opuszczę złą miłość, złych ludzi.
Na dnie jeziora usnę.
Zażyję ten kwiat,
mocno senny mak.
W końcu pełnia nie wzmoże emocji.
Nie wzruszę wodospadów,
nie doświadczę marnych plonów, złości
z mojej gwiazdy upadku.
Lilie zasłonią promienie słońca,
wtedy utraci sens słowo „doba”.
Nie ma tutaj hałasu.
Tenże wieczny kwiat
da czerwony ptak.
Rozświetli widok swą aureolą
i gdzieś tam znów poleci.
Me wnętrze straci czerwony kolor,
by zrównać się z padołem.
Nie poczuję ciepła ani chłodu.
Skończę przede wszystkim z czuciem głodu
i zasnę wtedy na wieki.
II – Co jeśli okażę się czarownicą?
CZY PAMIĘTASZ?
Czy pamiętasz ten letni dzień,
kiedy to moje oczy spotkały cię?
Czy pamiętasz swoje słowa,
które głosiły, że jesteśmy warci?
Warci tego, co widać nad ziemią,
pod niebem, pod wodą, pod liśćmi.
Skryty wciąż w twoim cieniu.
Czy pamiętasz twój ważny cel?
Po zdobyciu go, miałeś tu pozostać.
Co pamiętasz z tych naszych gier?
Bo ja, że non stop z tobą przegrywałem.
Przegrywałem to, co jest nad ziemią,
pod niebem, pod wodą, pod liśćmi.
Skryty wciąż w twoim cieniu.
Czy masz obraz, jak kładziesz dłoń
na mojej skroni, kiedy rozpadam się.
Zapalasz mi papierosa
i mówisz „pamiętaj – jesteśmy warci”.
kiedy to moje oczy spotkały cię?
Czy pamiętasz swoje słowa,
które głosiły, że jesteśmy warci?
Warci tego, co widać nad ziemią,
pod niebem, pod wodą, pod liśćmi.
Skryty wciąż w twoim cieniu.
Czy pamiętasz twój ważny cel?
Po zdobyciu go, miałeś tu pozostać.
Co pamiętasz z tych naszych gier?
Bo ja, że non stop z tobą przegrywałem.
Przegrywałem to, co jest nad ziemią,
pod niebem, pod wodą, pod liśćmi.
Skryty wciąż w twoim cieniu.
Czy masz obraz, jak kładziesz dłoń
na mojej skroni, kiedy rozpadam się.
Zapalasz mi papierosa
i mówisz „pamiętaj – jesteśmy warci”.
NIE ZROZUMIEĆ, LECZ PRZYJĄĆ
Ty nie musisz zrozumieć,
musisz przyjąć.
Bez tego każde słowo się skłuje,
a nie poleci z ostatnim liściem jesiennym.
Bo posłuchaj…
(łagodnej gry wiatru i znużonego westchnienia)
Ja potrzebuję cichego potaknięcia
i dowiem się, że mogę spokojnie usiąść.
Nawet jak za wiele nie zrozumiesz –
wystarczy położyć mi dłoń na ramieniu.
Przyjmijmy każdą z nocy
oraz ciszę,
tworzącą między nami sploty,
o które się potykam, gdy zaczynam wierzyć.
Więc posłucham
(batalionu kropli prosto z chmur oraz tych z oczu),
żeby doświadczyć myśli przy twoim boku;
to da mi znak, że mogę w spokoju siedzieć.
Muszę przyjąć – nie zawsze podołam,
lecz zrozumienie za dużo krwi napsuło.
Nikt nie musi zrozumieć,
trzeba przyjąć,
tak jak wspólnego papierosa.
musisz przyjąć.
Bez tego każde słowo się skłuje,
a nie poleci z ostatnim liściem jesiennym.
Bo posłuchaj…
(łagodnej gry wiatru i znużonego westchnienia)
Ja potrzebuję cichego potaknięcia
i dowiem się, że mogę spokojnie usiąść.
Nawet jak za wiele nie zrozumiesz –
wystarczy położyć mi dłoń na ramieniu.
Przyjmijmy każdą z nocy
oraz ciszę,
tworzącą między nami sploty,
o które się potykam, gdy zaczynam wierzyć.
Więc posłucham
(batalionu kropli prosto z chmur oraz tych z oczu),
żeby doświadczyć myśli przy twoim boku;
to da mi znak, że mogę w spokoju siedzieć.
Muszę przyjąć – nie zawsze podołam,
lecz zrozumienie za dużo krwi napsuło.
Nikt nie musi zrozumieć,
trzeba przyjąć,
tak jak wspólnego papierosa.
ODBIÓR
Ponoć ładnie mi w smutnych oczach.
Aż tak to ci się podoba?
Bo kiedy kończę z tobą dialog,
wciąż zastanawiam się, czy było warto.
To jak uderzenie czołem w ścianę deszczu –
nie zaboli, a zostanie ślad w postaci mokrych włosów;
mięsisty kęs parszywego pocałunku –
poszczypie moment, lecz w lustrze będziesz widzieć ślad żądzy.
Nastaw odpowiednią częstotliwość
przez pokrętło poruszanych treści.
Proszę cię, słów swoich powiększ ilość,
żebym mógł oderwać się od ziemi.
Jakby tak smutki w całość złożyć –
puzzle, które łamią głowy.
Bo kiedy idziesz w swoją stronę,
myślę sobie, co niby w nocy zrobię?
To jak najdłuższy spacer w moim mieście –
nogi pobolą przez dzień, lecz i tak mam czerwone lico.
Jak pokładanie nadziei w dmuchawcu –
spełnianie marzeń dziecka, ale wiesz, że nie stanie się nic.
Nastaw odpowiednią częstotliwość
przez pokrętło poruszanych treści.
Proszę cię, słów swoich powiększ ilość,
żebym mógł oderwać się od ziemi.
Aż tak to ci się podoba?
Bo kiedy kończę z tobą dialog,
wciąż zastanawiam się, czy było warto.
To jak uderzenie czołem w ścianę deszczu –
nie zaboli, a zostanie ślad w postaci mokrych włosów;
mięsisty kęs parszywego pocałunku –
poszczypie moment, lecz w lustrze będziesz widzieć ślad żądzy.
Nastaw odpowiednią częstotliwość
przez pokrętło poruszanych treści.
Proszę cię, słów swoich powiększ ilość,
żebym mógł oderwać się od ziemi.
Jakby tak smutki w całość złożyć –
puzzle, które łamią głowy.
Bo kiedy idziesz w swoją stronę,
myślę sobie, co niby w nocy zrobię?
To jak najdłuższy spacer w moim mieście –
nogi pobolą przez dzień, lecz i tak mam czerwone lico.
Jak pokładanie nadziei w dmuchawcu –
spełnianie marzeń dziecka, ale wiesz, że nie stanie się nic.
Nastaw odpowiednią częstotliwość
przez pokrętło poruszanych treści.
Proszę cię, słów swoich powiększ ilość,
żebym mógł oderwać się od ziemi.
PRESTIDIGITATOR
Pojawiasz się za dymem,
jak duch, którego przywołałem.
W czarnym płaszczu i masce,
z różą zaraz przy sercu
i bierzesz się za cały spektakl magiczny.
Kiedy dotykasz skroni –
wyciągasz całą girlandę marzeń sennych
i wieszasz ją na gwiazdach,
by każdy dojrzał moich słowiczych pieśni.
Sięgasz zza marynarkę,
po czym trzymasz w dłoni płomień falujący,
a z niego gołębica
z tytoniem w dziobie, wzlatuje w ogród Boży.
Jakże by było miło,
gdybyś używał mniej sztuczek, by zabawiać.
Palcami „pstryk!” i znikasz.
Powiem ci, że ostatnio tak jasno widzę,
choć do bycia jasnowidzem mi daleko,
ale noce bez gwiazd nie były jaśniejsze,
a drzewa bezlistne tak bardzo żywe.
Może i to iluzja,
ale stwierdzam – lubię się magią odurzać.
Dajesz mi zmięty bukiet
i dziękuje, choć wiem, że kwiaty są sztuczne.
jak duch, którego przywołałem.
W czarnym płaszczu i masce,
z różą zaraz przy sercu
i bierzesz się za cały spektakl magiczny.
Kiedy dotykasz skroni –
wyciągasz całą girlandę marzeń sennych
i wieszasz ją na gwiazdach,
by każdy dojrzał moich słowiczych pieśni.
Sięgasz zza marynarkę,
po czym trzymasz w dłoni płomień falujący,
a z niego gołębica
z tytoniem w dziobie, wzlatuje w ogród Boży.
Jakże by było miło,
gdybyś używał mniej sztuczek, by zabawiać.
Palcami „pstryk!” i znikasz.
Powiem ci, że ostatnio tak jasno widzę,
choć do bycia jasnowidzem mi daleko,
ale noce bez gwiazd nie były jaśniejsze,
a drzewa bezlistne tak bardzo żywe.
Może i to iluzja,
ale stwierdzam – lubię się magią odurzać.
Dajesz mi zmięty bukiet
i dziękuje, choć wiem, że kwiaty są sztuczne.
STYGMATY
Poszliśmy gdzieś w las.
Był wdech i później wydech,
bo uderzyło w nas –
w nozdrza jak i w powieki –
świeże powietrze.
Jeden papieros,
tak się umówiliśmy,
a straciliśmy szlak,
którego zaś konary
nas w sobie zamknęły.
Tak krążyliśmy,
mijając znajome drzewo
i sens wypowiedzi,
który wybywał w górę
jak ten szczypiący dym.
Ze słów okruszki,
żeby nie zgubić się w sobie.
Być w stanie iść dalej,
rozmawiać o przypadkach
małych ukrzyżowań.
Oddech rozgrzany,
bo słońce się obudziło
po wszystkich rozmowach
i drzewa się otwarły,
więc mogliśmy wrócić.
A po wyjściu na dłoniach
otrzymałem stygmaty.
Był wdech i później wydech,
bo uderzyło w nas –
w nozdrza jak i w powieki –
świeże powietrze.
Jeden papieros,
tak się umówiliśmy,
a straciliśmy szlak,
którego zaś konary
nas w sobie zamknęły.
Tak krążyliśmy,
mijając znajome drzewo
i sens wypowiedzi,
który wybywał w górę
jak ten szczypiący dym.
Ze słów okruszki,
żeby nie zgubić się w sobie.
Być w stanie iść dalej,
rozmawiać o przypadkach
małych ukrzyżowań.
Oddech rozgrzany,
bo słońce się obudziło
po wszystkich rozmowach
i drzewa się otwarły,
więc mogliśmy wrócić.
A po wyjściu na dłoniach
otrzymałem stygmaty.
WIARA
Wskazujesz na mnie przez mój stygmat
i przenikasz moją osobowość na przestrzał.
Jak bardziej wzmocnić wiarę?
Tak wiele gwiazd spadło mi na głowę
i się rozczarowałem.
Trudno jest mi przyjąć to,
że dotrę do Ziemi Obiecanej,
bo mimo że jest „obiecana” –
nikt mnie do niej nie wpuścił.
Przedłużam zatem swój wzrok –
dłoń przykładam sobie tu, do czoła
i trzecie oko przegląda
cały świat przez krwawiący stygmat.
I tak powoli nabieram wiary.
Wierzę w to, że wyzbędę się niepewności,
podobnej do tej, kiedy zasypia się
w zupełnie nowym miejscu pierwszy raz.
Wierzę w to, że usunę z siebie nostalgię
bez potrzeby egzorcyzmowania,
bo nie chcę w sobie niszczyć innych części.
Wierzę w to, że w wodzie zanurzę się cały,
złapiesz mnie za kołnierz i wyciągniesz,
żeby ochrzcić mnie najprawdziwszym imieniem.
i przenikasz moją osobowość na przestrzał.
Jak bardziej wzmocnić wiarę?
Tak wiele gwiazd spadło mi na głowę
i się rozczarowałem.
Trudno jest mi przyjąć to,
że dotrę do Ziemi Obiecanej,
bo mimo że jest „obiecana” –
nikt mnie do niej nie wpuścił.
Przedłużam zatem swój wzrok –
dłoń przykładam sobie tu, do czoła
i trzecie oko przegląda
cały świat przez krwawiący stygmat.
I tak powoli nabieram wiary.
Wierzę w to, że wyzbędę się niepewności,
podobnej do tej, kiedy zasypia się
w zupełnie nowym miejscu pierwszy raz.
Wierzę w to, że usunę z siebie nostalgię
bez potrzeby egzorcyzmowania,
bo nie chcę w sobie niszczyć innych części.
Wierzę w to, że w wodzie zanurzę się cały,
złapiesz mnie za kołnierz i wyciągniesz,
żeby ochrzcić mnie najprawdziwszym imieniem.
ZAMIAST OCZU – PUSTE JAMY
Ja i tak nic nie widziałem;
przecież miałem zamiast oczu – puste jamy.
Wypróbowałem guziki,
ale ludzie wypełniali się postrachem.
Włożyłem nawet kamyki,
ale przez przypadek stałem się Atlasem.
Nie byłem gotowy na taki ciężar.
Ja i tak nic nie widziałem;
przecież miałem zamiast oczu – puste jamy.
Naiwnie włożyłem węgle,
ale proszę… jak tu utrzymać powagę?
Jeszcze odłamki lustra –
byłem jeszcze bardziej oziębłym bałwanem,
który co poranek się znów roztapiał.
Ja i tak nic nie widziałem;
przecież miałem zamiast oczu – puste jamy.
przecież miałem zamiast oczu – puste jamy.
Wypróbowałem guziki,
ale ludzie wypełniali się postrachem.
Włożyłem nawet kamyki,
ale przez przypadek stałem się Atlasem.
Nie byłem gotowy na taki ciężar.
Ja i tak nic nie widziałem;
przecież miałem zamiast oczu – puste jamy.
Naiwnie włożyłem węgle,
ale proszę… jak tu utrzymać powagę?
Jeszcze odłamki lustra –
byłem jeszcze bardziej oziębłym bałwanem,
który co poranek się znów roztapiał.
Ja i tak nic nie widziałem;
przecież miałem zamiast oczu – puste jamy.
PO KOLEI
Nie chcę się powtarzać.
Nie chcę już nic wspominać.
Nie chcę mówić w metaforach.
Słuchaj o mych kłamstwach.
Słuchaj mnie, kiedy przeklinam.
Słuchaj, jak moje serce stąpa.
Wróć w godzinę diabła.
Wróć, gdy dzień z wolna świta.
Wróć tu po zaćmieniu słońca.
Przyjdź, jak będę płakać.
Przyjdź, by zdjęcia rozrywać.
Przyjdź, gdy będziesz chciał się kochać.
Wyjdź później na raz–dwa!
Wyjdź, bo non stop przerywasz!
Wyjdź! Brak sił, by cię miłować…
Nie chcę już nic wspominać.
Nie chcę mówić w metaforach.
Słuchaj o mych kłamstwach.
Słuchaj mnie, kiedy przeklinam.
Słuchaj, jak moje serce stąpa.
Wróć w godzinę diabła.
Wróć, gdy dzień z wolna świta.
Wróć tu po zaćmieniu słońca.
Przyjdź, jak będę płakać.
Przyjdź, by zdjęcia rozrywać.
Przyjdź, gdy będziesz chciał się kochać.
Wyjdź później na raz–dwa!
Wyjdź, bo non stop przerywasz!
Wyjdź! Brak sił, by cię miłować…
III – samoepifania
POJADĘ DO GDAŃSKA
Pojadę do Gdańska
i rozstawię namiot na środku rynku.
Kupię tobie magnes,
bo nie mam na ciebie żadnego pomysłu.
Proszę cię, nie przyjeżdżaj.
Przysłonisz ludzi, gdy nade mną staniesz,
a to filmowe gwiazdy.
Tak lubię patrzeć na nich…
Ludzkie życie jest wyjątkowym seansem.
Pojadę do Gdańska
i rozstawić namiot u boku plaży.
Znajdę tobie muszlę,
a sobie bursztyn czasem uformowany.
Proszę, nie odwiedzaj mnie.
Staniesz nade mną i przysłonisz słońce,
a w czystej nocy gwiazdy –
inaczej na nie patrzysz
i mi się narzucasz, a sam chcę dojrzeć.
i rozstawię namiot na środku rynku.
Kupię tobie magnes,
bo nie mam na ciebie żadnego pomysłu.
Proszę cię, nie przyjeżdżaj.
Przysłonisz ludzi, gdy nade mną staniesz,
a to filmowe gwiazdy.
Tak lubię patrzeć na nich…
Ludzkie życie jest wyjątkowym seansem.
Pojadę do Gdańska
i rozstawić namiot u boku plaży.
Znajdę tobie muszlę,
a sobie bursztyn czasem uformowany.
Proszę, nie odwiedzaj mnie.
Staniesz nade mną i przysłonisz słońce,
a w czystej nocy gwiazdy –
inaczej na nie patrzysz
i mi się narzucasz, a sam chcę dojrzeć.
GODZINA DIABŁA
Omam omenem, że coś się dzieje,
czy to w jawie czy zaświatach.
Za cztery godziny się wskrzeszę,
ale muszę opętać godzinę diabła.
Najpierw wspomnę o dobrych rzeczach,
zanim – nomen omen – stanę za nim
i będę mu szeptać o smole i pętlach,
na których każda z gwiazd jest powieszona.
Omamy, że oko otwarte
na księżycu – patrzy w postrach.
Nie boję się już wczołgać pod łóżko
i zaprosić zmorę na piwo do baru.
Patrz, jaką mam w duchach widownię!
Patrz, jak Diabła ślę do diabła,
jak cały czas krzyczę o świętych i krzyżach
i krwi i czarach, bo już ta godzina,
więc przyjdź, nim dzień schowa, co w nocy widoczne.
Omen omamem – to już się stało,
coś między mną a księżycem…
Nie patrzy na nas tak jak kiedyś.
Ale przyjdź na szept, westchnienie, małą śmierć,
od razu, gdy wybije moja godzina.
czy to w jawie czy zaświatach.
Za cztery godziny się wskrzeszę,
ale muszę opętać godzinę diabła.
Najpierw wspomnę o dobrych rzeczach,
zanim – nomen omen – stanę za nim
i będę mu szeptać o smole i pętlach,
na których każda z gwiazd jest powieszona.
Omamy, że oko otwarte
na księżycu – patrzy w postrach.
Nie boję się już wczołgać pod łóżko
i zaprosić zmorę na piwo do baru.
Patrz, jaką mam w duchach widownię!
Patrz, jak Diabła ślę do diabła,
jak cały czas krzyczę o świętych i krzyżach
i krwi i czarach, bo już ta godzina,
więc przyjdź, nim dzień schowa, co w nocy widoczne.
Omen omamem – to już się stało,
coś między mną a księżycem…
Nie patrzy na nas tak jak kiedyś.
Ale przyjdź na szept, westchnienie, małą śmierć,
od razu, gdy wybije moja godzina.
WESTCHNIENIA
Czy ty to też to widzisz?
Tam, za zasłoną.
Ty też widzisz kogoś?
Coś przywołałem…
Słyszysz westchnienia?
Słyszysz z sypialni
westchnienia.
Słyszysz z łazienki
westchnienia.
Słyszysz spod kołdry
westchnienia.
Wspominasz dzieciństwo –
westchnienie.
Płaczesz na tym samym filmie od lat –
westchnienie.
Siadasz na schodku po ciężkim dniu –
westchnienie.
Dotykasz się czyimiś dłońmi –
westchnienia.
Żądza łapie cię kłami za szyję –
westchnienia.
Śnisz o kimś zbyt intensywnie –
westchnienia.
Czy pamiętasz ten letni dzień,
kiedy to moje oczy spotkały cię.
Wtedy powiedziałem ci, że
jedyne, co usłyszysz po opuszczeniu mnie,
to westchnienia.
Tam, za zasłoną.
Ty też widzisz kogoś?
Coś przywołałem…
Słyszysz westchnienia?
Słyszysz z sypialni
westchnienia.
Słyszysz z łazienki
westchnienia.
Słyszysz spod kołdry
westchnienia.
Wspominasz dzieciństwo –
westchnienie.
Płaczesz na tym samym filmie od lat –
westchnienie.
Siadasz na schodku po ciężkim dniu –
westchnienie.
Dotykasz się czyimiś dłońmi –
westchnienia.
Żądza łapie cię kłami za szyję –
westchnienia.
Śnisz o kimś zbyt intensywnie –
westchnienia.
Czy pamiętasz ten letni dzień,
kiedy to moje oczy spotkały cię.
Wtedy powiedziałem ci, że
jedyne, co usłyszysz po opuszczeniu mnie,
to westchnienia.
DO WÓD
Powód, czemu nie bałem się wejść do wód, był taki,
że już nic mnie nie obchodziło.
Czy bym utonął, czy bym się wzniósł,
czy nazwałbyś mnie czarownicą.
Chciałeś mieć perłę, dałem perłopława – śmieszny żart!
Ty płakałeś, ja nie słyszałem,
bo woda w uszach zagłuszała zdania,
tak bardzo niewygodne dla mnie.
Unosiłem się między dnem a taflą.
Jak lekko się nic nie robiło…
Nie myślałem, że to ja jestem tu skazą,
a zaufałeś… tak mi przykro.
Patrzysz krzywo, a temu przeczyłeś, choć nie winię,
lecz cały czas chcesz mnie wyławiać.
W końcu wypłynę; wiedz, że nie dla ciebie.
Pokaż mi się w piaskowych śladach.
Powód, dlaczego odejdę od wód, będzie prosty –
zechce mi się ponownie chodzić.
Na ten moment sięgam z falami po brzeg.
Poczułem się w tym wszystkim jak potwór z Loch Ness.
że już nic mnie nie obchodziło.
Czy bym utonął, czy bym się wzniósł,
czy nazwałbyś mnie czarownicą.
Chciałeś mieć perłę, dałem perłopława – śmieszny żart!
Ty płakałeś, ja nie słyszałem,
bo woda w uszach zagłuszała zdania,
tak bardzo niewygodne dla mnie.
Unosiłem się między dnem a taflą.
Jak lekko się nic nie robiło…
Nie myślałem, że to ja jestem tu skazą,
a zaufałeś… tak mi przykro.
Patrzysz krzywo, a temu przeczyłeś, choć nie winię,
lecz cały czas chcesz mnie wyławiać.
W końcu wypłynę; wiedz, że nie dla ciebie.
Pokaż mi się w piaskowych śladach.
Powód, dlaczego odejdę od wód, będzie prosty –
zechce mi się ponownie chodzić.
Na ten moment sięgam z falami po brzeg.
Poczułem się w tym wszystkim jak potwór z Loch Ness.
BRAK ODPOWIEDZI
Co mówisz? Mam wodę w uszach.
Dryfuję na wodzie jak porzucona tratwa.
Nawet nie chcę ratować
przed widzimisiami Posejdona.
Co myślisz? Ja o tym, czy to śmierć?
Ten szum, który powoduje,
że korony drzew płyną w miejscu.
Dryfowanie między głębią
a jakąś nieznaną wszechrzeczą.
Nie widzisz? Kosmiczny obiekt
uprawia slalom międzygwiezdny.
Śledzę go swoim wzrokiem,
aż nie zniknie jak piasek w mgławicy.
Nie czujesz? Tej radości dziecka
z woni chlorowanej wody,
unoszącej się w eter z ciała.
Dzisiaj uznaj za wyjątek –
życie nie mdli, choć sen morzy.
Chcę kochać? Mam wodę w ustach.
Wolę słuchać morskiego szumu krwi.
Czuję stwardniałe dno u moich stóp.
Po chwili się budzę i rwę taflę na pół.
Wstaję jak zmartwychwstały,
wychodzę z basenu,
nakładam ręcznik
i idę do domu.
Dryfuję na wodzie jak porzucona tratwa.
Nawet nie chcę ratować
przed widzimisiami Posejdona.
Co myślisz? Ja o tym, czy to śmierć?
Ten szum, który powoduje,
że korony drzew płyną w miejscu.
Dryfowanie między głębią
a jakąś nieznaną wszechrzeczą.
Nie widzisz? Kosmiczny obiekt
uprawia slalom międzygwiezdny.
Śledzę go swoim wzrokiem,
aż nie zniknie jak piasek w mgławicy.
Nie czujesz? Tej radości dziecka
z woni chlorowanej wody,
unoszącej się w eter z ciała.
Dzisiaj uznaj za wyjątek –
życie nie mdli, choć sen morzy.
Chcę kochać? Mam wodę w ustach.
Wolę słuchać morskiego szumu krwi.
Czuję stwardniałe dno u moich stóp.
Po chwili się budzę i rwę taflę na pół.
Wstaję jak zmartwychwstały,
wychodzę z basenu,
nakładam ręcznik
i idę do domu.
FENG SHUI
Wziąłem ze sobą tyle rzeczy,
wszystkie przyprószone kurzem wspomnień.
Jeśli użyłbyś żrącej chemii,
żeby umyć ich każdy zakątek –
nie wiem, czy podsyciłbyś mój smutek.
Nie myślę o nich, kiedy się smucę.
Wśród tych całych gratów
płonie coś jak listopadowy znicz.
Oczy blask mi łzawi,
tak bardzo kłuje, a po prostu lśni.
Dbam o feng shui –
kładę książki w alfabetyczny ciąg,
koszule segreguję przez ich ton.
Coś nadal dusi…
Wciąż mi łzawi oczy
i płonie jak listopadowy znicz.
Jak się tutaj znalazł?
Przez przypadek wziąłem krakowski spleen.
Dbam o feng shui –
figurki stawiam, jak mówi ich wzrost,
składam pościel, by wszędzie ostry kąt.
A on mnie dusi!
Gdzie mam go położyć?
Wciąż mi łzawi oczy.
Wśród tych całych gratów
właśnie on musi coś więcej znaczyć.
wszystkie przyprószone kurzem wspomnień.
Jeśli użyłbyś żrącej chemii,
żeby umyć ich każdy zakątek –
nie wiem, czy podsyciłbyś mój smutek.
Nie myślę o nich, kiedy się smucę.
Wśród tych całych gratów
płonie coś jak listopadowy znicz.
Oczy blask mi łzawi,
tak bardzo kłuje, a po prostu lśni.
Dbam o feng shui –
kładę książki w alfabetyczny ciąg,
koszule segreguję przez ich ton.
Coś nadal dusi…
Wciąż mi łzawi oczy
i płonie jak listopadowy znicz.
Jak się tutaj znalazł?
Przez przypadek wziąłem krakowski spleen.
Dbam o feng shui –
figurki stawiam, jak mówi ich wzrost,
składam pościel, by wszędzie ostry kąt.
A on mnie dusi!
Gdzie mam go położyć?
Wciąż mi łzawi oczy.
Wśród tych całych gratów
właśnie on musi coś więcej znaczyć.
BIURO RZECZY ZNALEZIONYCH
W biurze rzeczy znalezionych
znalazłem nasze wiadomości
z jaskrawym, bezsennym wigorem,
których treść rozpalała słońce.
A mogłeś złapać mnie z dłoń.
Pod drzewo razem ze mną dojść
i w jego teatr cienia wejść,
główną rolę grać,
by w ostatniej scenie pocałować się.
W biurze rzeczy znalezionych
znalazłem wysłane utwory –
przez ciebie interpretowane,
specjalnie pod nas wyciosane.
A mogłeś złapać mnie z dłoń.
Pod drzewo razem ze mną dojść
i w jego teatr cienia wejść,
główną rolę grać,
by w ostatniej scenie pocałować się.
W biurze rzeczy znalezionych
znalazłem twoje piwne oczy
z błyskiem i naiwnie łagodne.
Czemu nie posiadasz ich w sobie?
Co się stało, że mam tylko szczątki?
Kiedyś było więcej rozmaitych drzew,
a z tym cieni do gry głównej roli.
Czasem przemkniesz cicho jak myszy sowa
i połykasz, gdzie trawią początki.
znalazłem nasze wiadomości
z jaskrawym, bezsennym wigorem,
których treść rozpalała słońce.
A mogłeś złapać mnie z dłoń.
Pod drzewo razem ze mną dojść
i w jego teatr cienia wejść,
główną rolę grać,
by w ostatniej scenie pocałować się.
W biurze rzeczy znalezionych
znalazłem wysłane utwory –
przez ciebie interpretowane,
specjalnie pod nas wyciosane.
A mogłeś złapać mnie z dłoń.
Pod drzewo razem ze mną dojść
i w jego teatr cienia wejść,
główną rolę grać,
by w ostatniej scenie pocałować się.
W biurze rzeczy znalezionych
znalazłem twoje piwne oczy
z błyskiem i naiwnie łagodne.
Czemu nie posiadasz ich w sobie?
Co się stało, że mam tylko szczątki?
Kiedyś było więcej rozmaitych drzew,
a z tym cieni do gry głównej roli.
Czasem przemkniesz cicho jak myszy sowa
i połykasz, gdzie trawią początki.
NA TWOIM MIEJSCU
Założyłem twoje buty,
staję na twoim miejscu.
Zostawiłem ślady błota,
krwi oraz rozczarowań.
Stanąłem na twoim miejscu
i dokładnie w tym samym,
gdy zwierzałem się tobie,
że mam samotne noce.
Patrzyłem na ten pokój
z wyższością – jak ty na mnie.
Moja wypowiedź do rytmu
twoich stukań w podłogę.
Wywyższam się ostatnio
dumnie nad tamtą myślą,
która opadła wraz z popiołem.
Już wiem, co myślałeś sobie.
To jest nowy punkt patrzenia
na miazmat niepotrzebny.
Musiałem być w twoich butach,
żeby zobaczyć, kim byłem.
Później usiadłem na swoim miejscu
i powiem ci, że nieumyślnie, przybrałem inną pozę.
staję na twoim miejscu.
Zostawiłem ślady błota,
krwi oraz rozczarowań.
Stanąłem na twoim miejscu
i dokładnie w tym samym,
gdy zwierzałem się tobie,
że mam samotne noce.
Patrzyłem na ten pokój
z wyższością – jak ty na mnie.
Moja wypowiedź do rytmu
twoich stukań w podłogę.
Wywyższam się ostatnio
dumnie nad tamtą myślą,
która opadła wraz z popiołem.
Już wiem, co myślałeś sobie.
To jest nowy punkt patrzenia
na miazmat niepotrzebny.
Musiałem być w twoich butach,
żeby zobaczyć, kim byłem.
Później usiadłem na swoim miejscu
i powiem ci, że nieumyślnie, przybrałem inną pozę.
AUTOPOGRZEB
Wierzba przysposabia się do płaczu.
Już zaczyna odżywać,
a ja listek za listkiem z niej obrywam,
bo nie chcę teraz smutku.
Kiedyś się siedziało pod taką,
tworzyło wielkie bazy,
o brudne kapsle grało w karty…
Boję się, że jak w pełni skryje konar
i pod nią wejdę, zobaczę tam,
nie daj Boże, siebie.
Taki mały, skryty pod wielkim,
w ucieczce przed deszczem.
Teraz uciekam przed słońcem.
Nie nadążam w obrywaniu liści.
Już w gruszki się obradza,
a ja dalej w głupie swoje – to skaza.
Czy w końcu mogę przestać?
I patrzę, jaki schron stworzyła.
Aż bierze mnie paraliż,
że mogę tam się teraz bawić.
Kim byłem i będę w adekwatnym stanie?
Słyszę śmiechy – czy to spod drzewa
czy moje wspomnienia?
Uczynię więc z tej wierzby kryptę.
Pod całun dam siebie
i wiem, że ktoś dziś przyjdzie
na pogrzeb Małego Mnie.
Już zaczyna odżywać,
a ja listek za listkiem z niej obrywam,
bo nie chcę teraz smutku.
Kiedyś się siedziało pod taką,
tworzyło wielkie bazy,
o brudne kapsle grało w karty…
Boję się, że jak w pełni skryje konar
i pod nią wejdę, zobaczę tam,
nie daj Boże, siebie.
Taki mały, skryty pod wielkim,
w ucieczce przed deszczem.
Teraz uciekam przed słońcem.
Nie nadążam w obrywaniu liści.
Już w gruszki się obradza,
a ja dalej w głupie swoje – to skaza.
Czy w końcu mogę przestać?
I patrzę, jaki schron stworzyła.
Aż bierze mnie paraliż,
że mogę tam się teraz bawić.
Kim byłem i będę w adekwatnym stanie?
Słyszę śmiechy – czy to spod drzewa
czy moje wspomnienia?
Uczynię więc z tej wierzby kryptę.
Pod całun dam siebie
i wiem, że ktoś dziś przyjdzie
na pogrzeb Małego Mnie.
Grafika: Bartłomiej Miechowicz