Dziś mija dokładnie rok, odkąd mężczyzna z okna naprzeciwko zaczął zabierać mi tożsamość.
Zaczęło się od wcale nie tak niewinnego przyglądania. Zeszłej wiosny pierwszy raz dał mi się poznać jako niewychowany człowiek. Gdy malowałam się przed wyjściem do pracy, zza lusterka stojącego na parapecie, zauważyłam, że tego dnia liczba obserwatorów mojego codziennego rytuału podwoiła się. Już nie tylko moje odbicie bacznie obserwowało mnie zza szkła. Dołączył do niego schludnie ubrany mężczyzna, śmiało wychylający się z okna kamienicy, niemalże identycznej co moja, stojącej po drugiej stronie ulicy. Łokieć oparł na parapecie, a nasze spojrzenia spotkały się. Moja świadomość bycia obserwowaną, niewątpliwie dawała się we znaki, jednak mimo tego mężczyzna z bestialskim uśmiechem kontynuował swój – pozbawiony wszelkich manier – akt przypatrywania. Przeszła mi wtedy przez głowę myśl, by zignorować tak bezczelnego człowieka, ale wiedziałam, że wywoła to w nim jeszcze większą ekscytację związaną z triumfem, którego dokonał. Wyobraziłam sobie, że dołączam do jego osobistej galerii kobiet z kamienicy przy ulicy Szewskiej, które uległy sile jego niedyskretnego spojrzenia. Nie mogłam sobie pozwolić na takie upokorzenie. Odłożyłam więc na bok lusterko, odsunęłam całkowicie koronkową firankę i zaczęłam odwzajemniać gest pożerania wzrokiem. Jeśli w jakimkolwiek stopniu skonfundowało to mężczyznę, to w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Jego twarz pozostała niezmieniona. Gdybym nie widziała wcześniej, jak się poruszał, pewnie pomyślałabym, że to kolejna uliczna rzeźba, których liczba rosła ostatnio w zastraszającym tempie. Podczas wieczornych wędrówek zręcznie unikałam miejsc, w których je umieszczano, by jak to mówiono „wprowadzić trochę prawdziwego piękna w codzienne życie mieszkańców”. Zalecałabym tym wielkim artystom przejść się kiedyś po ulicy, gdy zajdzie już słońce i ocenić, czy ich dzieła nie wywołują w przechodniach reakcji dalekich od zachwytu. Dreszcz mnie przeszedł na myśl o tym, że po zmroku, nie mogłabym wyglądać nawet na zewnątrz mojego mieszkania, w obawie przed ujrzeniem zbyt realnej sylwetki przypatrującej mi się z naprzeciwka. Zatracając się w tej strasznej wizji, zdążyłam już nawet wymyślić kilka tytułów, które można było nadać pracy z wychylającym się przez okno mężczyzną w roli głównej. Tylko, że bohaterowie takich miejskich rzeźb w większości przypadków nie mieli zbyt wielu powodów do uśmiechu. On za to wciąż suszył swoje uzębienie, nieczuły na moje – zahaczające o coraz bardziej niebezpieczne rejony – myśli.
Nie wiem jak długo wwiercaliśmy w siebie nawzajem spojrzenia, ale po pewnym czasie mężczyzna bez żadnego ostrzeżenia wsunął się nagle z powrotem za ramę, zamknął za sobą okno i po chwili zniknął w odmętach granatowej welurowej zasłony. Ja jednak przez dłuższą chwilę stałam wciąż na warcie, czekając na jego powrót. Gdy stało się jasne, że nie jest zainteresowany dalszą obserwacją, odeszłam od okna i wróciłam do porannej rutyny.
Przez cały dzień sprawa mężczyzny nie dawała mi spokoju. Zastanawiałam się, czy dzisiejszego poranka po raz pierwszy zaszczycił mnie swoim spojrzeniem, czy może przypatrywał mi się tak już od dawna, niedostrzeżony przez – moje niezbyt sprawne ostatnio – zmysły? Jaki był cel dzisiejszego incydentu okiennego? Dlaczego mężczyzna nie był speszony odwzajemnionym spojrzeniem? Gdyby zależało mu na dalszej obserwacji bez mojej wiedzy, bardziej by się z tym ukrywał. Nie byłby tak przerażająco pewny siebie.
Nazajutrz rano, podczas malowania, ponownie nieśmiało skierowałam moje spojrzenie ku oknu naprzeciwko. W tym momencie, jak za zawołaniem, poruszyło się ono nieznacznie, a już po chwili wychylił się z niego mężczyzna. Niemalże od razu jego twarz wykrzywiła się nienaturalnie – kąciki ust sięgnęły samych uszu. Przez dłuższy czas stałam jak sparaliżowana, nie potrafiąc zdjąć z niego mojego spojrzenia. Jego uśmiech działał hipnotyzująco, a ciemne oczy przenikały mnie na wskroś. Na moment poczułam, jakbym to ja była teraz figurą z kamienia, w którą mężczyzna zamienił mnie siłą swojego wzroku. Osiągnął to, do czego nie był zdolny wczoraj. Straciłam całkowicie kontrolę nad mięśniami i nie byłam w stanie zdobyć się nawet na ruch głowy czy chociażby gałek ocznych. Udało mu się przejąć władzę nad moim widzeniem.
Po kilku minutach mężczyzna opuścił nieznacznie swoje kąciki ust i w ten sposób zdjął ze mnie swój urok. Byłam więc teraz w stanie przyjrzeć się dokładniej temu, jak się tego dnia prezentował. Mój wzrok zawiesił się na połyskującym elemencie przyczepionym do koszuli na jego piersi. Ręką musnęłam broszkę, którą dumnie nosiłam przypiętą do marynarki, od czasu, gdy zmarła moja babcia, po której odziedziczyłam tę ozdobę. Im dłużej przypatrywałam się błyskotce należącej do mężczyzny, tym silniejsze miałam wrażenie, że jest identyczna do mojej. Nie dałam się porwać tej myśli i zwróciłam wzrok ponownie ku twarzy mężczyzny.
W końcu, gdy odzyskałam już po części – wyrwaną mi wcześniej bez ostrzeżenia – pewność siebie, zdobyłam się na wykrzyczenie paru słów:
— Piękną dziś mamy pogodę, nieprawdaż?
Wydawało mi się, że na parę sekund wyraz jego twarzy się zmienił, a wcześniejszy wścibski uśmiech zastąpiony został mieszaniną zdziwienia i podziwu. Trwało to jednak na tyle krótko, że mogła być to jedynie moja projekcja, spowodowana zbyt wielką nadzieją, którą pokładałam w tych kilku słowach mających zakłócić spokój mężczyzny. Liczyłam, że w jakiś sposób go złamią i spowodują, że zaprzestanie tej dziwnej farsy, w której od poprzedniego dnia braliśmy udział. Wbrew moim fantazjom obiekt mojej obserwacji w mgnieniu oka powrócił do swojej standardowej mimiki. Teraz jego wyszczerz wydawał się jeszcze bardziej szyderczy.
— Skoro już przypatruje mi się pan od wczoraj z takim niegasnącym zaangażowaniem, to może chociaż zdradzi mi pan swoje imię?
Mężczyzna znów nie odpowiedział, a jego twarz była już tak bardzo nienaturalnie zniekształcona, że miałam wrażenie, jakby zaraz miał wybuchnąć śmiechem – wstrzymywanym od poprzedniego dnia. Przez chwilę uroiłam sobie nawet, że słyszę wydobywający się z ust mężczyzny bestialski chichot, który z każdą minutą rósł coraz bardziej w siłę.
— Niezwykle ciekawą ma pan ozdobę? Mogę zapytać gdzie ją pan kupił?
Tym razem jego zadowolenie wyraźnie opadło, chociaż wciąż kąciki jego ust były nieznacznie uniesione. W porównaniu z poprzednim uśmiechem, jego nowy wyraz twarzy był zdecydowanie bardziej wrogi. Zanim zdążyłam wykorzystać tę chwilową utratę maski, mężczyzna ukrył się już w głębi swojego mieszkania.
***
Problem okienny powtarzał się codziennie. Gdy tylko odsuwałam rano firanki, mężczyzna – wcześniej przebywający w niedostępnej dla mnie, zasłoniętej potężnymi kotarami przestrzeni swojego domu – wynurzał się z jaskini i połykał mnie wzrokiem. Po pewnym czasie podjęłam próbę przemiany swoich czterech kątów w podobną fortecę. Zakupiłam nawet równie odstraszające zasłony i rozwiesiłam je w swoim mieszkaniu w taki sposób, by nie przepuszczały chociażby najmniejszego snopu światła. Widmo mężczyzny znalazło jednak sposób na wdarcie się do mojego schronu. Dostrzegałam jego szyderczy uśmiech za każdym razem, gdy spoglądałam na wiekowy zegar stojący w salonie. Czułam, jak jego spojrzenie spacerowało za mną po całym lokum.
Pewnego dnia malując się w łazience, w odbiciu lustra dostrzegłam zarys postaci stojącej za mną. Po chwili nieokreślone oblicze zaczęło nabierać coraz bardziej znanych mi rysów. Wykrzywiona twarz intruza wyśmiewała moją niezwykłą naiwność. Po tym incydencie zdjęłam wszystkie zasłony i skryłam je głęboko w szafie, która czuwała nad pogrzebanymi przeze mnie w przeciągu ostatnich lat rzeczami.
Mężczyzna nie wydawał się urażony moją krótką nieobecnością. Kiedy złożyłam kapitulację, bez chwili wahania powrócił do obserwacji. Tak jakby, pomimo mojego wyraźnego protestu, nigdy nie zaprzestał swojego codziennego rytuału. Jakby zasłony, które miały raz na zawsze oddzielić mnie od jego spojrzenia, wcale nie powstrzymały go przed podglądaniem.
Stopniowo intruz zaczął odkrywać przede mną tajemnice swojego mieszkania. Czasem podczas naszych okiennych interakcji, kiedy mój wzrok uciekał w stronę niedostępnej dla mnie części jego jaskini, mężczyzna odsłaniał powoli i skrupulatnie kotary, tak jakby pochwalając tę wścibską część mojej natury. Podczas pierwszej prezentacji, którą mi zaoferował, strwożyłam się na widok tego, co ujrzałam. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do zafundowanej mi niespodziewanie jasności, zauważyłam, że układ mebli w jego lokum był bardzo podobny do mojego. Niektóre elementy wystroju: stary zegar w salonie, komoda w sypialni, czy obrazy na ścianach, nie różniły się w żadnym stopniu od tych, które zakupiłam kiedyś na targach staroci.
Z czasem intruz zaczął naśladować również moje zachowanie. Porzucił swój wyćwiczony uśmiech, a jego mimika i gesty były coraz bardziej zbliżone do moich. Miałam wrażenie, że obserwowałam swoje odbicie. Było to jeszcze bardziej przerażające niż ten sztuczny wyszczerz, do którego po tylu tygodniach zdążyłam się już przyzwyczaić.
***
Kiedy zima na dobre przysłoniła miasto, liczba ulicznych rzeźb znowu się podwoiła. Przez narastające mrozy, które zatrzymały wszystkich mieszkańców w domu, jedynie posągi towarzyszyły mi podczas codziennych spacerów. Gdyby nie one, miasto wymarłoby całkowicie pod narastającą warstwą śniegu. Ku mojemu zaskoczeniu, zaczęłam w jakiś sposób odczuwać sympatię do tych kamiennych istot. Zawsze czułam, że są bardziej żywe niż prawdziwi ludzie, chociaż wcześniej wywoływało to we mnie jedynie strach. Teraz natomiast ich towarzystwo sprawiało mi przyjemność. Czasem wydawało mi się, że przemawiały do mnie, gdy wspólnie przemierzaliśmy zaspane ulice. Opowiadały mi swoje historie. Moja samotność sprawiała, że wlewałam w te skorupy własne opowieści. By nie były tak przerażająco bezosobowe, tworzyłam dla nich narracje, wedle których miały funkcjonować.
***
Pewnego wieczora, wracając z jednej z moich przechadzek, skupiona na rozmowie z kamiennymi posągami, prawie weszłam do innej niż moja kamienicy. Już miałam przekroczyć próg, gdy zdałam sobie sprawę ze swojej nierozwagi. W duchu zaśmiałam się ze swojej głupoty, bo dotarło do mnie, że w budynku, który chciałam nawiedzić, rezydował znany mi zbyt dobrze mężczyzna. To niespodziewane zdarzenie rozstroiło mnie w takim stopniu, że przez większość nocy kręciłam się w łóżku z boku na bok, a zasnęłam dopiero wtedy, gdy słońce zaczęło przesączać się przez firanki.
Gdy po kilku godzinach wybudziłam się z niespokojnego, choć zapomnianego już przeze mnie snu, moje myśli wciąż biegały w najróżniejszych kierunkach. Nie potrafiłam w pełni skupić się na porannej rutynie, którą przecież, po tylu latach jej stosowania, znałam na pamięć. Co chwilę zatrzymywałam się w trakcie każdej kolejnej czynności i próbowałam uspokoić chaos w moim umyśle. Kiedy przyszła pora na dobór ubrań, całkowcie straciłam rozum. Na drewnianych wieszakach wisiały nieznane mi elementy odzieży. Stałam przed szafą i próbowałam ze wszelkich sił zanalizować sytuację, w której się znalazłam. Kiedy tak tkwiłam w bezruchu lustrując stary mebel (gdyby ktoś mnie wtedy obserwował mógłby pomyśleć, że próbuje wyczytać z zadrapań na drewnie jego wiek) zdałam sobie sprawę, że nie cała zawartość szafy jest mi tak zupełnie obca. Poznawałam te flanelowe koszule i wełniane swetry. Mojej uwadze nie umknęła również pozłacana broszka, tak łudząco podobna do należącej do mnie rodzinnej pamiątki. Choć trudno mi było dopuścić tę myśl do głowy, nie ulegało wątpliwości, że miałam na wyciągnięcie ręki całą garderobę mężczyzny z okna naprzeciwko.
Z zamyślenia wyrwało mnie donośne pukanie do drzwi. Pospiesznie wyjęłam z szafy szlafrok mężczyzny, narzuciłam go na siebie i ruszyłam na spotkanie z, zakłócającą moją niespokojną już duszę, osobistością.
Po uchyleniu drzwi moim oczom ukazał się starszy mężczyzna o drobnej posturze.
— Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale widzi pan, znowu zepsuły mi się zawiasy w drzwiach. Ostatnio tak sprawnie panu poszła naprawa, więc zastanawiałem się, czy i dzisiaj znalazłby pan chwilę, by wspomóc starego człowieka w potrzebie. Wie pan, kiedyś, za czasów mojej młodości, sam raz dwa naprawiłbym tę usterkę, ale to już niestety nie te lata…
Cisza, która nastała po jego wypowiedzi, była tak wymowna, że staruszek speszył się na chwilę, a gdy kontynuował, jego głos był bardziej uległy.
— Ojej widać, że pan dzisiaj jakiś nie w sosie. Może rzeczywiście nie powinienem był pana nachodzić. Wie pan, nawet przeszła mi przez głowę myśl, że po wczorajszym zamieszaniu z paczkami może pan nie mieć siły na wysłuchiwanie moich żalów. Żona mówiła mi przed wyjściem, żebym w końcu przestał pana prosić o każdą, nawet najdrobniejszą, przysługę, ale pan zawsze tak chętnie mi pomagał. Nie to co mój niewdzięczny syn. Ten to pierwszy mnie poprosi o pomoc, gdy nie starcza mu pieniędzy na rozrzutne studenckie życie, ale żeby wesprzeć mnie w potrzebie… oj, do tego to mu nigdy nie było prędko. I wie pan, może nie byłoby by to aż tak męczące, gdyby…
Moja uwaga został rozproszona przez pojawienie się kolejnej osoby, której nadejście zapowiedziały ciężkie kroki na schodach. Od dawna zastanawiałam się, jak będzie wyglądać moje pierwsze bliższe spotkanie z mężczyzną. Wyobrażałam sobie, że natknę się na niego przypadkowo na ulicy, podczas jednego z moich spacerów, i w końcu rozliczę go wtedy z całej tej farsy, którą rozpoczął. Czasem myślałam, że podczas naszych okiennych spotkań w końcu zaprosi mnie na kawę i wtedy wyjaśni mi, w całkiem zrozumiały dla mnie sposób, swoje zachowanie. Ale w żadnym z wymyślonych przeze mnie scenariuszy, nie odbyło się ono w takich okolicznościach – na brudnym korytarzu kamienicy, z monologującym staruszkiem w tle.
Po chwili również on zauważył nowego uczestnika naszej rozmowy i zszokowany zaprzestał żalić się na niewdzięcznego syna. Mrużąc oczy wpatrywał się raz we mnie raz w mężczyznę, zdając sobie sprawę z popełnionego faux pas. Zaczął wylewnie przepraszać nas za swoją pomyłkę, jednocześnie powoli cofając się w głąb korytarza, by już po chwili zniknąć w odmętach klatki schodowej.
— Widzę, że zdążyła pani już poznać pana Kmerę. Biedaczek już od kilku lat ma pogarszające się z każdym dniem problemy ze wzrokiem. — Gdy mężczyzna przemawiał, stałam jak zamurowana w drzwiach, nie potrafiąc wykrztusić ani słowa. Jego głos, którego brzmienie wyobrażałam sobie wielokrotnie przez ostatnie kilka miesięcy, był niski i zaskakująco ciepły. — Zaprosiłbym panią do mieszkania, ale w tej sytuacji to pani chyba powinna to zrobić. — Nie sądziłam, że mężczyzna potrafi się śmiać w tak normalny sposób. Od naszego pierwszego spotkania w oknie, uśmiech, którym mnie raczył, był na tyle groteskowy, że trudno było mi uwierzyć, by postać stojąca przede mną była osobą z krwi i kości a nie jedynie parodią człowieczeństwa.
W ciszy podążyłam za mężczyzną do salonu, który jeszcze kilkanaście minut temu uważałam za swój.
— Kawa? Herbata?
Szum w mojej głowie zagłuszył głos mężczyzny, więc kiwnęłam jedynie głową, co spotkało się z kolejnym, niepokojąco naturalnym podniesieniem kącików ust. Czekałam, aż uniosą się one jeszcze bardziej sięgając – jak przy pierwszych naszych spotkaniach – samych uszu, ale do niczego takiego nie doszło.
— Czyli herbata?
Gdy mężczyzna poszedł do kuchni, przystąpiłam do wzmożonej analizy sytuacji. Zaczęłam dostrzegać elementy wyróżniające lokum mężczyzny. Pojedyncze paragony i papiery walające się po szafkach. Plamy po kawie na dywanie. Scyzoryk, który cicho przysunęłam w swoja stonę tak, by w razie potrzeby mieć go na wyciągnięcie ręki. Reszta jednak była odtworzona nadzwyczaj wiernie. Na stole leżały nawet te same trudno dostępne już numery magazynu o fotografii, który kupowałam od kilkunastu lat, mimo że aparat ostatni raz trzymałam w rękach na studiach.
Po chwili mężczyzna wrócił niosąc dzbanek herbaty i dwie filiżanki. Postawił je na stole i usiadł na fotelu. Ruchem głowy zachęcił mnie do tego samego.
— Zdaje sobie pewnie pani sprawę, że mamy nie lada problem do rozwiązania. — Intruz nie tracił czasu na zbędne ściskanie dłoni czy small talk. Zresztą przywitanie się w tej sytuacji byłoby w jakiś sposób nieodpowiednie. W końcu znaliśmy się od dawna, a zdradzenie swojego imienia złamałoby niepisane zasady, które wspólnie ustaliliśmy już na wstępie naszej relacji. Tak mi się przynajmniej wydawało… — Przecież oczywistym jest, że nie może być dwóch osób o takiej samej tożsamości. Wyobraża sobie pani, jak konfundujące to będzie dla naszych sąsiadów? Wczoraj oboje popełniliśmy błąd, kładąc się spać w nie swoim mieszkaniu. I jeszcze ta sytuacja z biednym panem Kmerą… Błędem było to, że w ogóle natknęliśmy się na siebie. Chociaż zważywszy na nasze podobieństwo charakterów pewnie było to nieuniknione. W każdym razie w trosce o nas i innych nie chciałbym, żeby ta sytuacja eskalowała.
Zaskoczyła mnie ta bezpośredniość. Czułam się wobec niej w jakiś sposób bezbronna. Znowu to on przejął kontrolę w sytuacji, w której ja miałam mu wypominać wszystkie jego występki. Zamazywał swoją winę troską o innych, a ja mimo wszystko poddawałam się tej narracji. Chociaż nie do końca rozumiałam, do czego tak właściwie zmierza swoją przemową, co jakiś czas potakiwałam, by nie zauważył mojej konsternacji.
— Rozumiem więc, że pani również o tym myślała. — Przerwał, by spróbować herbaty. Sposób w jaki trzymał filiżankę, był uderzająco znajomy. Przypomniał mi o mojej matce, która dołożyła wszelkich starań, by wyćwiczyć mnie w poprawnym piciu naparu. Zawsze powtarzała, że jedną ręką należy podnosić spodek, a drugą delikatnie ściskać ucho. By nie powielać ruchu mężczyzny, zmusiłam się do mocniejszego zaciśnięcia palców wokół filiżanki, aż poczułam paznokcie wbijające się w skórę. — Na tym etapie trudno, żeby któreś z nas z dnia na dzień porzuciło swoje dotychczasowe życie. Niech więc pani nie podejrzewa, że tego oczekuję. Sądzę jednak, że godząc się na pewne kompromisy, bylibyśmy w stanie jakoś rozdzielić nasze osobowości.
— Rozdzielić… osobowości? — udało mi się wydukać.
— Tak, rozdzielić. Widzi pani, pomyślałem, że gdyby udało nam się podzielić między siebie pewne wspólne nam zainteresowania czy cechy, to może moglibyśmy znowu wieść osobne życia. Nie byłoby to pewnie łatwe, ale myślę, że w obecnej sytuacji warto spróbować. Myślę, że moglibyśmy zacząć np. od muzyki. Byłbym w stanie odpuścić słuchanie Radiohead, jeśli zgodzi się pani na oddanie mi Aphex Twin.
Wciąż nie dostrzegałam w słowach mężczyzny zbyt wiele sensu. Cisnęły mi się na usta różne pytania, ale nie byłam w stanie zadać żadnego z nich. Stwierdziłam więc, że będę wciąż uczestniczyć w jego grze. Jeśli intruz mówił prawdę, stanowiło to okazję do polubownego zakończenia naszej relacji. Zdawałam sobie jednak sprawę, że muszę mieć się na baczności. Spodziewałam się, że w sferze manipulacji mężczyzna przewyższa mnie pod wieloma względami. Pozwoliłam mu myśleć, że zgadzam się na jego rozwiązanie i włączyłam się w końcu w dialog.
***
Od tamtej rozmowy nie było dnia, żebyśmy się nie spotkali. Trudno zresztą było tego uniknąć. Cały czas myliliśmy nawzajem swoje mieszkania, więc wpadaliśmy na siebie przy każdej możliwej okazji. Początkowe niewielkie różnice między lokum moim a mężczyzny całkowicie się zatarły, przez co stopniowo zapomnieliśmy, które należy do kogo. Chociaż nie było to łatwe, w końcu nauczyliśmy się dzielić wspólnie tę samą przestrzeń.
Mężczyznę jednak coraz bardziej irytowały podobieństwa w naszym zachowaniu. Gdy siadałam na kanapie, wypominał mi, że powinnam układać trochę inaczej nogi. Kiedy zaczynaliśmy wspólnie nucić ten sam utwór, po chwili przerywał nagle i karcił się za swoje zachowanie. Wyrzucał książki, które przeczytał, tak bym przypadkiem się nimi nie zainteresowała. Z czasem zaczął rozpisywać nasz jadłospis w taki sposób, by nie doszło do sytuacji, w której zjemy tego samego dnia to samo danie. Zaczął pilnować też, abyśmy nie wstawali o tej samej godzinie, by nasz rozkład dnia był inny. Z czasem zaczął mnie unikać i gdy wchodził do mieszkania, w którym przebywałam, jak za zawołaniem zawracał i kierował się w stronę kamienicy po drugiej stronie ulicy.
Mimo jego starań każdego dnia znajdowaliśmy coraz więcej punktów wspólnych naszych osobowości. Zawsze, gdy dochodziliśmy do konsensusu odnośnie sprawiedliwego podzielenia jakiegoś elementu naszego życia, pojawiała się kolejna mała rzecz, którą musieliśmy przedyskutować. Godzinami rozprawialiśmy o tym, kto powinien odpuścić dane zainteresowanie. Miałam jednak wrażenie, że zaskakująco często to ja ulegałam w tych dysputach. Co bardziej niepokojące, rzeczywiście zaczynałam tracić pewne części mojego gustu. Gdy porzucałam jakiś element mojej osobowości na rzecz mężczyzny, znikał on całkowicie z mojego życia. Nawet gdy starałam się z całych sił, nie potrafiłam odzyskać mojej ekscytacji związanej z danym tematem. Po kolei odrywałam fragmenty samej siebie i wręczałam je mężczyźnie tylko po to, by zakończyć dany nierozstrzygalny spór.
***
— Dlaczego to ja mam porzucać zainteresowanie fotografią? — Gdy mężczyzna tego ranka wyjął z szafy stary aparat i rozpoczął wokół niego dyskusję, wiedziałam, że tym razem nie odpuszczę tak łatwo. Myśl o zachowaniu fotografii, jako części osobowości, była kotwicą, która trzymała mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach. Chociaż wiedziałam, że mój upór jest skazany na klęskę – w końcu nie robiłam zdjęć od lat – nie potrafiłam pogodzić się z ostatecznym odcięciem się od tej formy sztuki. — Pragnę ci tylko przypomnieć, że to ty jako pierwszy zacząłeś mnie obserwować i pożyczać moje zainteresowania i gust. To ty jesteś winny całej tej sytuacji! Nie ja! — Dopóki te słowa nie opuściły moich ust nie sądziłam, że jestem do nich zdolna. Złapałam się tej iskry pewności siebie, która na kilka chwil rozpaliła mój umysł do walki.
Z ust mężczyzny zaczął wydobywać się chorobliwy chichot. Ostatnio coraz bardziej upodabniał się do swojego przeszłego obrazu.
— Czyli tak pamiętasz tę sytuację? — odezwał się po chwili pełnym głosem, a w jego oczach dostrzegłam wściekłość. — Widzisz, ja przypominam to sobie z zgoła inaczej. Jasne, tamtego dnia dojrzałem cię w oknie, ale zacząłem ci się przypatrywać dopiero w odpowiedzi na twoją zaczepkę. Uśmiech, którym mnie wtedy uraczyłaś, był przerażający. A żeby tego było mało, później często podczas naszych okiennych spotkań twój wzrok uciekał i wpatrywał się w zasłony kryjące ostatnie bastiony mojej prywatności. Gdy chodziłem po zasłoniętych pokojach miałem wrażenie, że cały czas mnie śledzisz. Nie będę ukrywać, że taka wspólna obserwacja była w jakiś sposób dla mnie pociągająca. Zastanawiałem się, co takiego ciekawego dojrzała we mnie ta kobieta, że zdecydowała się na śledzenie każdego mojego kroku? Gdy odkryłem, jak wiele nas łączy, próbowałem przecież jakoś to naprawić, sama zdajesz sobie z tego na pewno sprawę. A teraz dowiaduję się, że to niby ja rozpocząłem to wszystko? I do tego sugerujesz, że ukradłem twoje cechy? — ledwo dokończył ostatnie zdanie i wybuchnął znowu gromkim śmiechem.
Nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób. Do tej pory cały czas byłam przekonana, że to on ponosi winę za sytuację, w której się znaleźliśmy. Dzięki temu mogłam przynajmniej zrzucić winę na kogoś innego i pozostawać w tej sytuacji biedną ofiarą. Jego słowa zbiły mnie całkowicie z tropu. Im dłużej myślałam nad tym, co właśnie usłyszałam, tym bardziej zaczynałam dostrzegać w tym zalążki prawdy. Przecież całkiem możliwe, że znadinterpretowałam pierwszego dnia jego intencje. Może naprawdę odpowiadałam na spojrzenie, które nigdy nie było skierowane w moją stronę. A ten przeszywający uśmiech był tylko wymysłem mojej wyobraźni.
— W ogóle nie wykorzystujesz swojego talentu! — Po chwili mężczyzna kontynuował dyskusję. — Siedzisz tylko na kanapie i przeglądasz te głupie czasopisma, jakby samo patrzenie na twórczość innych, miało sprawić, że wrócisz do robienia zdjęć. Czyli mówisz, że kiedy ostatnio trzymałaś w rękach aparat? W liceum? Do tej pory miałem do ciebie cierpliwość, ale ostatnio wykańczasz mnie swoim zachowaniem. Nic nie robisz, a wciąż tylko narzekasz, gdy próbuję jakoś dojść z tobą do ładu. Przepraszam, ale uważam, że świat skorzysta na tym lepiej, jeśli to ja zajmę się fotografią. I uważam tę dyskusję za zamkniętą.
Chwilowy przypływ niezłomności minął i nie miałam już siły się kłócić. W ten sposób pozwoliłam więc fotografii zniknąć z mojego życia na dobre.
***
Po pewnym czasie, za namową intruza, rzuciłam również pracę i oprócz rozmów z mężczyzną moim jedynym rytuałem pozostały wieczorne spacery. Z każdym dniem stawały się one coraz dłuższe. Wychodziłam przed zmierzchem i snułam się bez celu po ulicach miasta aż do późnych godzin nocnych, licząc na to, że usłyszę znowu głosy rzeźb. Od czasu, gdy zaczęłam mieszkać z mężczyzną, przestały się do mnie odzywać. Tak jakby były urażone tym, że rozmawiam z kimś prawdziwym, zamiast poświęcać czas, na wpatrywanie się w ich kamienne oblicza. Prosiłam je wielokrotnie, by znów dodały mi trochę otuchy, wysłuchując czynnie moich żalów, jednak figury były nieczułe na moją samotność.
***
Dopiero gdy pierwsze rośliny zaczęły przebijać się przez warstwę śniegu, zdałam sobie sprawę, że niedługo minie rocznica mojej dziwnej relacji z mężczyzną z naprzeciwka. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, na czym spędzałam dnie, zanim go poznałam. Nie pamiętałam też, czy oprócz niego i posągów znałam kogokolwiek w tym mieście.
***
Dokładnie rok po naszym pierwszym spotkaniu mężczyzna wyrzucił mnie ze swojego mieszkania. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że od dłuższego czasu tylko tam spędzałam całe dnie. Bałam się jednak wracać do, nieodwiedzanej przeze mnie od dłuższego czasu, przestrzeni moich czterech ścian. Nie byłam gotowa na ujrzenie wnętrza, które w tak dużym stopniu przestało oddawać moją osobę, a mimo to należało do mnie. Wędrowałam więc jak zwykle kilka godzin po ulicy, wsłuchując się w uderzające o chodnik krople deszczu.
Gdy zaczynałam kolejne koło wokół kamienicy, zderzyłam się z jakimś nowym, zakłócającym harmonię ulicy, obiektem. Będąc pewna, że wpadłam w bezmyślnie postawiony przez jakiś studentów rower czy hulajnogę, zaczęłam przeklinać w duchu nierozważnych mieszkańców osiedla. Po odzyskaniu równowagi i przyjrzeniu się dokładniej obcemu mi elementowi ulicznej rzeczywistości, odkryłam, że mam do czynienia z nową rzeźbą. Nie zdziwiło mnie specjalnie, że dopiero teraz rzuciła mi się w oczy. Często podczas spacerów miałam wrażenie, że posągi pojawiają się na bieżąco na mojej drodze. Jakby również one – nie mogąc ustać w jednym miejscu – tułały się wieczorami po mieście, w nadziei na odnalezienie kogoś, kto przejmie się ich losem. Sama obecność figury nie była więc dla mnie problemem. Aczkolwiek zaskoczyło mnie jej oblicze. Często spędzałam wiele czasu na przyglądaniu się twarzom rzeźb, myśląc, że zobaczę w nich jakieś znajome rysy. Zaczęłam wierzyć, że przedstawiają one istoty z mojego poprzedniego życia, o którym zapomniałam przez ostatni rok odosobnienia. Mimo to, ku niekrytemu przeze mnie rozczarowaniu, zawsze wydawały mi się one zbyt pospolite – nie wywoływały we mnie żadnych emocji, które miałyby wskazywać, że kiedyś znałam te osoby. Tym razem było jednak inaczej. W wyglądzie rzeźby odnajdywałam zbyt dobrze znane mi cechy – orli nos, wąskie oczy, ledwo odznaczające się piegi. To co jednak uderzało mnie w tej postaci najbardziej to jej zagubione spojrzenia – tak jakby pozbawiona była jakichkolwiek celów czy ambicji. Chociaż dawno nie miałam okazji przejrzeć się w lustrze, spodziewałam się, że właśnie tak mogę teraz wyglądać. Podobnie jak wszystkie inne figury, mój sobowtór wydawał się ograbiony z charakteru. Patrząc na ten obraz beznadziei, wzbierająca we mnie od kilku godzin wściekłość – ukryta wcześniej pod warstwą pozornej obojętności wobec sytuacji, w której się znalazłam – w końcu osiągnęła moment krytyczny. Bez opanowania zaczęłam z całych sił uderzać w figurę, która niezwykle łatwo kruszyła się pod moim naciskiem. Moja podobizna nie stawiała mi żadnego oporu, co wywoływało we mnie jeszcze większą furię. Ku dezaprobacie wszystkich przechodniów pozwoliłam sobie na eskalowanie przemocy, zebranej przez cały rok apatii.
Przestałam dopiero wtedy, gdy z rzeźby pozostały już jedynie okruchy, trzeszczące pod moimi butami. Wciąż nie potrafiąc się uspokoić, wparowałam do kamienicy i pędem znalazłam się na czwartym piętrze. Uchyliłam drzwi do mieszkania i zamarłam na widok panującej tam pustki. Trzymające w sobie ducha starych lat meble, które przez tyle lat skrupulatnie dobierałam, zniknęły, a zamiast nich po pokojach walały się bezosobowe kawałki drewna udające pełnoprawne elementy wyposażenia. Również moja szafa pełna była poszarzałych szmat, które – jak sobie uświadomiłam – zastąpiły już jakiś czas temu moją pełną kolorów i wzorów garderobę. Przerzucałam wszystkie te łachmany, mając nadzieję, że odnajdę w nich jakiś element definiujący moją osobę. Moje poszukiwania skazane były jednak na klęskę. Całą moją osobowość bezpiecznie zamknął w sobie intruz.
I tak właśnie została odebrana mi moja tożsamość. Musiałam więc zacząć szukać nowej. Mając tę myśl w głowie, otworzyłam okno, położyłam łokieć na parapecie i zaczęłam przypatrywać się kamienicy po drugiej stronie ulicy. Mój wzrok zatrzymał się na jednym z okien i kobiecie popijającej poranną kawę, która po chwili podniosła głowę i odwzajemniła moje spojrzenie.
Zaczęło się od wcale nie tak niewinnego przyglądania. Zeszłej wiosny pierwszy raz dał mi się poznać jako niewychowany człowiek. Gdy malowałam się przed wyjściem do pracy, zza lusterka stojącego na parapecie, zauważyłam, że tego dnia liczba obserwatorów mojego codziennego rytuału podwoiła się. Już nie tylko moje odbicie bacznie obserwowało mnie zza szkła. Dołączył do niego schludnie ubrany mężczyzna, śmiało wychylający się z okna kamienicy, niemalże identycznej co moja, stojącej po drugiej stronie ulicy. Łokieć oparł na parapecie, a nasze spojrzenia spotkały się. Moja świadomość bycia obserwowaną, niewątpliwie dawała się we znaki, jednak mimo tego mężczyzna z bestialskim uśmiechem kontynuował swój – pozbawiony wszelkich manier – akt przypatrywania. Przeszła mi wtedy przez głowę myśl, by zignorować tak bezczelnego człowieka, ale wiedziałam, że wywoła to w nim jeszcze większą ekscytację związaną z triumfem, którego dokonał. Wyobraziłam sobie, że dołączam do jego osobistej galerii kobiet z kamienicy przy ulicy Szewskiej, które uległy sile jego niedyskretnego spojrzenia. Nie mogłam sobie pozwolić na takie upokorzenie. Odłożyłam więc na bok lusterko, odsunęłam całkowicie koronkową firankę i zaczęłam odwzajemniać gest pożerania wzrokiem. Jeśli w jakimkolwiek stopniu skonfundowało to mężczyznę, to w żaden sposób nie dał tego po sobie poznać. Jego twarz pozostała niezmieniona. Gdybym nie widziała wcześniej, jak się poruszał, pewnie pomyślałabym, że to kolejna uliczna rzeźba, których liczba rosła ostatnio w zastraszającym tempie. Podczas wieczornych wędrówek zręcznie unikałam miejsc, w których je umieszczano, by jak to mówiono „wprowadzić trochę prawdziwego piękna w codzienne życie mieszkańców”. Zalecałabym tym wielkim artystom przejść się kiedyś po ulicy, gdy zajdzie już słońce i ocenić, czy ich dzieła nie wywołują w przechodniach reakcji dalekich od zachwytu. Dreszcz mnie przeszedł na myśl o tym, że po zmroku, nie mogłabym wyglądać nawet na zewnątrz mojego mieszkania, w obawie przed ujrzeniem zbyt realnej sylwetki przypatrującej mi się z naprzeciwka. Zatracając się w tej strasznej wizji, zdążyłam już nawet wymyślić kilka tytułów, które można było nadać pracy z wychylającym się przez okno mężczyzną w roli głównej. Tylko, że bohaterowie takich miejskich rzeźb w większości przypadków nie mieli zbyt wielu powodów do uśmiechu. On za to wciąż suszył swoje uzębienie, nieczuły na moje – zahaczające o coraz bardziej niebezpieczne rejony – myśli.
Nie wiem jak długo wwiercaliśmy w siebie nawzajem spojrzenia, ale po pewnym czasie mężczyzna bez żadnego ostrzeżenia wsunął się nagle z powrotem za ramę, zamknął za sobą okno i po chwili zniknął w odmętach granatowej welurowej zasłony. Ja jednak przez dłuższą chwilę stałam wciąż na warcie, czekając na jego powrót. Gdy stało się jasne, że nie jest zainteresowany dalszą obserwacją, odeszłam od okna i wróciłam do porannej rutyny.
Przez cały dzień sprawa mężczyzny nie dawała mi spokoju. Zastanawiałam się, czy dzisiejszego poranka po raz pierwszy zaszczycił mnie swoim spojrzeniem, czy może przypatrywał mi się tak już od dawna, niedostrzeżony przez – moje niezbyt sprawne ostatnio – zmysły? Jaki był cel dzisiejszego incydentu okiennego? Dlaczego mężczyzna nie był speszony odwzajemnionym spojrzeniem? Gdyby zależało mu na dalszej obserwacji bez mojej wiedzy, bardziej by się z tym ukrywał. Nie byłby tak przerażająco pewny siebie.
***
Nazajutrz rano, podczas malowania, ponownie nieśmiało skierowałam moje spojrzenie ku oknu naprzeciwko. W tym momencie, jak za zawołaniem, poruszyło się ono nieznacznie, a już po chwili wychylił się z niego mężczyzna. Niemalże od razu jego twarz wykrzywiła się nienaturalnie – kąciki ust sięgnęły samych uszu. Przez dłuższy czas stałam jak sparaliżowana, nie potrafiąc zdjąć z niego mojego spojrzenia. Jego uśmiech działał hipnotyzująco, a ciemne oczy przenikały mnie na wskroś. Na moment poczułam, jakbym to ja była teraz figurą z kamienia, w którą mężczyzna zamienił mnie siłą swojego wzroku. Osiągnął to, do czego nie był zdolny wczoraj. Straciłam całkowicie kontrolę nad mięśniami i nie byłam w stanie zdobyć się nawet na ruch głowy czy chociażby gałek ocznych. Udało mu się przejąć władzę nad moim widzeniem.
Po kilku minutach mężczyzna opuścił nieznacznie swoje kąciki ust i w ten sposób zdjął ze mnie swój urok. Byłam więc teraz w stanie przyjrzeć się dokładniej temu, jak się tego dnia prezentował. Mój wzrok zawiesił się na połyskującym elemencie przyczepionym do koszuli na jego piersi. Ręką musnęłam broszkę, którą dumnie nosiłam przypiętą do marynarki, od czasu, gdy zmarła moja babcia, po której odziedziczyłam tę ozdobę. Im dłużej przypatrywałam się błyskotce należącej do mężczyzny, tym silniejsze miałam wrażenie, że jest identyczna do mojej. Nie dałam się porwać tej myśli i zwróciłam wzrok ponownie ku twarzy mężczyzny.
W końcu, gdy odzyskałam już po części – wyrwaną mi wcześniej bez ostrzeżenia – pewność siebie, zdobyłam się na wykrzyczenie paru słów:
— Piękną dziś mamy pogodę, nieprawdaż?
Wydawało mi się, że na parę sekund wyraz jego twarzy się zmienił, a wcześniejszy wścibski uśmiech zastąpiony został mieszaniną zdziwienia i podziwu. Trwało to jednak na tyle krótko, że mogła być to jedynie moja projekcja, spowodowana zbyt wielką nadzieją, którą pokładałam w tych kilku słowach mających zakłócić spokój mężczyzny. Liczyłam, że w jakiś sposób go złamią i spowodują, że zaprzestanie tej dziwnej farsy, w której od poprzedniego dnia braliśmy udział. Wbrew moim fantazjom obiekt mojej obserwacji w mgnieniu oka powrócił do swojej standardowej mimiki. Teraz jego wyszczerz wydawał się jeszcze bardziej szyderczy.
— Skoro już przypatruje mi się pan od wczoraj z takim niegasnącym zaangażowaniem, to może chociaż zdradzi mi pan swoje imię?
Mężczyzna znów nie odpowiedział, a jego twarz była już tak bardzo nienaturalnie zniekształcona, że miałam wrażenie, jakby zaraz miał wybuchnąć śmiechem – wstrzymywanym od poprzedniego dnia. Przez chwilę uroiłam sobie nawet, że słyszę wydobywający się z ust mężczyzny bestialski chichot, który z każdą minutą rósł coraz bardziej w siłę.
— Niezwykle ciekawą ma pan ozdobę? Mogę zapytać gdzie ją pan kupił?
Tym razem jego zadowolenie wyraźnie opadło, chociaż wciąż kąciki jego ust były nieznacznie uniesione. W porównaniu z poprzednim uśmiechem, jego nowy wyraz twarzy był zdecydowanie bardziej wrogi. Zanim zdążyłam wykorzystać tę chwilową utratę maski, mężczyzna ukrył się już w głębi swojego mieszkania.
***
Problem okienny powtarzał się codziennie. Gdy tylko odsuwałam rano firanki, mężczyzna – wcześniej przebywający w niedostępnej dla mnie, zasłoniętej potężnymi kotarami przestrzeni swojego domu – wynurzał się z jaskini i połykał mnie wzrokiem. Po pewnym czasie podjęłam próbę przemiany swoich czterech kątów w podobną fortecę. Zakupiłam nawet równie odstraszające zasłony i rozwiesiłam je w swoim mieszkaniu w taki sposób, by nie przepuszczały chociażby najmniejszego snopu światła. Widmo mężczyzny znalazło jednak sposób na wdarcie się do mojego schronu. Dostrzegałam jego szyderczy uśmiech za każdym razem, gdy spoglądałam na wiekowy zegar stojący w salonie. Czułam, jak jego spojrzenie spacerowało za mną po całym lokum.
Pewnego dnia malując się w łazience, w odbiciu lustra dostrzegłam zarys postaci stojącej za mną. Po chwili nieokreślone oblicze zaczęło nabierać coraz bardziej znanych mi rysów. Wykrzywiona twarz intruza wyśmiewała moją niezwykłą naiwność. Po tym incydencie zdjęłam wszystkie zasłony i skryłam je głęboko w szafie, która czuwała nad pogrzebanymi przeze mnie w przeciągu ostatnich lat rzeczami.
Mężczyzna nie wydawał się urażony moją krótką nieobecnością. Kiedy złożyłam kapitulację, bez chwili wahania powrócił do obserwacji. Tak jakby, pomimo mojego wyraźnego protestu, nigdy nie zaprzestał swojego codziennego rytuału. Jakby zasłony, które miały raz na zawsze oddzielić mnie od jego spojrzenia, wcale nie powstrzymały go przed podglądaniem.
Stopniowo intruz zaczął odkrywać przede mną tajemnice swojego mieszkania. Czasem podczas naszych okiennych interakcji, kiedy mój wzrok uciekał w stronę niedostępnej dla mnie części jego jaskini, mężczyzna odsłaniał powoli i skrupulatnie kotary, tak jakby pochwalając tę wścibską część mojej natury. Podczas pierwszej prezentacji, którą mi zaoferował, strwożyłam się na widok tego, co ujrzałam. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do zafundowanej mi niespodziewanie jasności, zauważyłam, że układ mebli w jego lokum był bardzo podobny do mojego. Niektóre elementy wystroju: stary zegar w salonie, komoda w sypialni, czy obrazy na ścianach, nie różniły się w żadnym stopniu od tych, które zakupiłam kiedyś na targach staroci.
Z czasem intruz zaczął naśladować również moje zachowanie. Porzucił swój wyćwiczony uśmiech, a jego mimika i gesty były coraz bardziej zbliżone do moich. Miałam wrażenie, że obserwowałam swoje odbicie. Było to jeszcze bardziej przerażające niż ten sztuczny wyszczerz, do którego po tylu tygodniach zdążyłam się już przyzwyczaić.
***
Kiedy zima na dobre przysłoniła miasto, liczba ulicznych rzeźb znowu się podwoiła. Przez narastające mrozy, które zatrzymały wszystkich mieszkańców w domu, jedynie posągi towarzyszyły mi podczas codziennych spacerów. Gdyby nie one, miasto wymarłoby całkowicie pod narastającą warstwą śniegu. Ku mojemu zaskoczeniu, zaczęłam w jakiś sposób odczuwać sympatię do tych kamiennych istot. Zawsze czułam, że są bardziej żywe niż prawdziwi ludzie, chociaż wcześniej wywoływało to we mnie jedynie strach. Teraz natomiast ich towarzystwo sprawiało mi przyjemność. Czasem wydawało mi się, że przemawiały do mnie, gdy wspólnie przemierzaliśmy zaspane ulice. Opowiadały mi swoje historie. Moja samotność sprawiała, że wlewałam w te skorupy własne opowieści. By nie były tak przerażająco bezosobowe, tworzyłam dla nich narracje, wedle których miały funkcjonować.
***
Pewnego wieczora, wracając z jednej z moich przechadzek, skupiona na rozmowie z kamiennymi posągami, prawie weszłam do innej niż moja kamienicy. Już miałam przekroczyć próg, gdy zdałam sobie sprawę ze swojej nierozwagi. W duchu zaśmiałam się ze swojej głupoty, bo dotarło do mnie, że w budynku, który chciałam nawiedzić, rezydował znany mi zbyt dobrze mężczyzna. To niespodziewane zdarzenie rozstroiło mnie w takim stopniu, że przez większość nocy kręciłam się w łóżku z boku na bok, a zasnęłam dopiero wtedy, gdy słońce zaczęło przesączać się przez firanki.
Gdy po kilku godzinach wybudziłam się z niespokojnego, choć zapomnianego już przeze mnie snu, moje myśli wciąż biegały w najróżniejszych kierunkach. Nie potrafiłam w pełni skupić się na porannej rutynie, którą przecież, po tylu latach jej stosowania, znałam na pamięć. Co chwilę zatrzymywałam się w trakcie każdej kolejnej czynności i próbowałam uspokoić chaos w moim umyśle. Kiedy przyszła pora na dobór ubrań, całkowcie straciłam rozum. Na drewnianych wieszakach wisiały nieznane mi elementy odzieży. Stałam przed szafą i próbowałam ze wszelkich sił zanalizować sytuację, w której się znalazłam. Kiedy tak tkwiłam w bezruchu lustrując stary mebel (gdyby ktoś mnie wtedy obserwował mógłby pomyśleć, że próbuje wyczytać z zadrapań na drewnie jego wiek) zdałam sobie sprawę, że nie cała zawartość szafy jest mi tak zupełnie obca. Poznawałam te flanelowe koszule i wełniane swetry. Mojej uwadze nie umknęła również pozłacana broszka, tak łudząco podobna do należącej do mnie rodzinnej pamiątki. Choć trudno mi było dopuścić tę myśl do głowy, nie ulegało wątpliwości, że miałam na wyciągnięcie ręki całą garderobę mężczyzny z okna naprzeciwko.
Z zamyślenia wyrwało mnie donośne pukanie do drzwi. Pospiesznie wyjęłam z szafy szlafrok mężczyzny, narzuciłam go na siebie i ruszyłam na spotkanie z, zakłócającą moją niespokojną już duszę, osobistością.
Po uchyleniu drzwi moim oczom ukazał się starszy mężczyzna o drobnej posturze.
— Przepraszam, że znowu pana nachodzę, ale widzi pan, znowu zepsuły mi się zawiasy w drzwiach. Ostatnio tak sprawnie panu poszła naprawa, więc zastanawiałem się, czy i dzisiaj znalazłby pan chwilę, by wspomóc starego człowieka w potrzebie. Wie pan, kiedyś, za czasów mojej młodości, sam raz dwa naprawiłbym tę usterkę, ale to już niestety nie te lata…
Cisza, która nastała po jego wypowiedzi, była tak wymowna, że staruszek speszył się na chwilę, a gdy kontynuował, jego głos był bardziej uległy.
— Ojej widać, że pan dzisiaj jakiś nie w sosie. Może rzeczywiście nie powinienem był pana nachodzić. Wie pan, nawet przeszła mi przez głowę myśl, że po wczorajszym zamieszaniu z paczkami może pan nie mieć siły na wysłuchiwanie moich żalów. Żona mówiła mi przed wyjściem, żebym w końcu przestał pana prosić o każdą, nawet najdrobniejszą, przysługę, ale pan zawsze tak chętnie mi pomagał. Nie to co mój niewdzięczny syn. Ten to pierwszy mnie poprosi o pomoc, gdy nie starcza mu pieniędzy na rozrzutne studenckie życie, ale żeby wesprzeć mnie w potrzebie… oj, do tego to mu nigdy nie było prędko. I wie pan, może nie byłoby by to aż tak męczące, gdyby…
Moja uwaga został rozproszona przez pojawienie się kolejnej osoby, której nadejście zapowiedziały ciężkie kroki na schodach. Od dawna zastanawiałam się, jak będzie wyglądać moje pierwsze bliższe spotkanie z mężczyzną. Wyobrażałam sobie, że natknę się na niego przypadkowo na ulicy, podczas jednego z moich spacerów, i w końcu rozliczę go wtedy z całej tej farsy, którą rozpoczął. Czasem myślałam, że podczas naszych okiennych spotkań w końcu zaprosi mnie na kawę i wtedy wyjaśni mi, w całkiem zrozumiały dla mnie sposób, swoje zachowanie. Ale w żadnym z wymyślonych przeze mnie scenariuszy, nie odbyło się ono w takich okolicznościach – na brudnym korytarzu kamienicy, z monologującym staruszkiem w tle.
Po chwili również on zauważył nowego uczestnika naszej rozmowy i zszokowany zaprzestał żalić się na niewdzięcznego syna. Mrużąc oczy wpatrywał się raz we mnie raz w mężczyznę, zdając sobie sprawę z popełnionego faux pas. Zaczął wylewnie przepraszać nas za swoją pomyłkę, jednocześnie powoli cofając się w głąb korytarza, by już po chwili zniknąć w odmętach klatki schodowej.
— Widzę, że zdążyła pani już poznać pana Kmerę. Biedaczek już od kilku lat ma pogarszające się z każdym dniem problemy ze wzrokiem. — Gdy mężczyzna przemawiał, stałam jak zamurowana w drzwiach, nie potrafiąc wykrztusić ani słowa. Jego głos, którego brzmienie wyobrażałam sobie wielokrotnie przez ostatnie kilka miesięcy, był niski i zaskakująco ciepły. — Zaprosiłbym panią do mieszkania, ale w tej sytuacji to pani chyba powinna to zrobić. — Nie sądziłam, że mężczyzna potrafi się śmiać w tak normalny sposób. Od naszego pierwszego spotkania w oknie, uśmiech, którym mnie raczył, był na tyle groteskowy, że trudno było mi uwierzyć, by postać stojąca przede mną była osobą z krwi i kości a nie jedynie parodią człowieczeństwa.
W ciszy podążyłam za mężczyzną do salonu, który jeszcze kilkanaście minut temu uważałam za swój.
— Kawa? Herbata?
Szum w mojej głowie zagłuszył głos mężczyzny, więc kiwnęłam jedynie głową, co spotkało się z kolejnym, niepokojąco naturalnym podniesieniem kącików ust. Czekałam, aż uniosą się one jeszcze bardziej sięgając – jak przy pierwszych naszych spotkaniach – samych uszu, ale do niczego takiego nie doszło.
— Czyli herbata?
Gdy mężczyzna poszedł do kuchni, przystąpiłam do wzmożonej analizy sytuacji. Zaczęłam dostrzegać elementy wyróżniające lokum mężczyzny. Pojedyncze paragony i papiery walające się po szafkach. Plamy po kawie na dywanie. Scyzoryk, który cicho przysunęłam w swoja stonę tak, by w razie potrzeby mieć go na wyciągnięcie ręki. Reszta jednak była odtworzona nadzwyczaj wiernie. Na stole leżały nawet te same trudno dostępne już numery magazynu o fotografii, który kupowałam od kilkunastu lat, mimo że aparat ostatni raz trzymałam w rękach na studiach.
Po chwili mężczyzna wrócił niosąc dzbanek herbaty i dwie filiżanki. Postawił je na stole i usiadł na fotelu. Ruchem głowy zachęcił mnie do tego samego.
— Zdaje sobie pewnie pani sprawę, że mamy nie lada problem do rozwiązania. — Intruz nie tracił czasu na zbędne ściskanie dłoni czy small talk. Zresztą przywitanie się w tej sytuacji byłoby w jakiś sposób nieodpowiednie. W końcu znaliśmy się od dawna, a zdradzenie swojego imienia złamałoby niepisane zasady, które wspólnie ustaliliśmy już na wstępie naszej relacji. Tak mi się przynajmniej wydawało… — Przecież oczywistym jest, że nie może być dwóch osób o takiej samej tożsamości. Wyobraża sobie pani, jak konfundujące to będzie dla naszych sąsiadów? Wczoraj oboje popełniliśmy błąd, kładąc się spać w nie swoim mieszkaniu. I jeszcze ta sytuacja z biednym panem Kmerą… Błędem było to, że w ogóle natknęliśmy się na siebie. Chociaż zważywszy na nasze podobieństwo charakterów pewnie było to nieuniknione. W każdym razie w trosce o nas i innych nie chciałbym, żeby ta sytuacja eskalowała.
Zaskoczyła mnie ta bezpośredniość. Czułam się wobec niej w jakiś sposób bezbronna. Znowu to on przejął kontrolę w sytuacji, w której ja miałam mu wypominać wszystkie jego występki. Zamazywał swoją winę troską o innych, a ja mimo wszystko poddawałam się tej narracji. Chociaż nie do końca rozumiałam, do czego tak właściwie zmierza swoją przemową, co jakiś czas potakiwałam, by nie zauważył mojej konsternacji.
— Rozumiem więc, że pani również o tym myślała. — Przerwał, by spróbować herbaty. Sposób w jaki trzymał filiżankę, był uderzająco znajomy. Przypomniał mi o mojej matce, która dołożyła wszelkich starań, by wyćwiczyć mnie w poprawnym piciu naparu. Zawsze powtarzała, że jedną ręką należy podnosić spodek, a drugą delikatnie ściskać ucho. By nie powielać ruchu mężczyzny, zmusiłam się do mocniejszego zaciśnięcia palców wokół filiżanki, aż poczułam paznokcie wbijające się w skórę. — Na tym etapie trudno, żeby któreś z nas z dnia na dzień porzuciło swoje dotychczasowe życie. Niech więc pani nie podejrzewa, że tego oczekuję. Sądzę jednak, że godząc się na pewne kompromisy, bylibyśmy w stanie jakoś rozdzielić nasze osobowości.
— Rozdzielić… osobowości? — udało mi się wydukać.
— Tak, rozdzielić. Widzi pani, pomyślałem, że gdyby udało nam się podzielić między siebie pewne wspólne nam zainteresowania czy cechy, to może moglibyśmy znowu wieść osobne życia. Nie byłoby to pewnie łatwe, ale myślę, że w obecnej sytuacji warto spróbować. Myślę, że moglibyśmy zacząć np. od muzyki. Byłbym w stanie odpuścić słuchanie Radiohead, jeśli zgodzi się pani na oddanie mi Aphex Twin.
Wciąż nie dostrzegałam w słowach mężczyzny zbyt wiele sensu. Cisnęły mi się na usta różne pytania, ale nie byłam w stanie zadać żadnego z nich. Stwierdziłam więc, że będę wciąż uczestniczyć w jego grze. Jeśli intruz mówił prawdę, stanowiło to okazję do polubownego zakończenia naszej relacji. Zdawałam sobie jednak sprawę, że muszę mieć się na baczności. Spodziewałam się, że w sferze manipulacji mężczyzna przewyższa mnie pod wieloma względami. Pozwoliłam mu myśleć, że zgadzam się na jego rozwiązanie i włączyłam się w końcu w dialog.
***
Od tamtej rozmowy nie było dnia, żebyśmy się nie spotkali. Trudno zresztą było tego uniknąć. Cały czas myliliśmy nawzajem swoje mieszkania, więc wpadaliśmy na siebie przy każdej możliwej okazji. Początkowe niewielkie różnice między lokum moim a mężczyzny całkowicie się zatarły, przez co stopniowo zapomnieliśmy, które należy do kogo. Chociaż nie było to łatwe, w końcu nauczyliśmy się dzielić wspólnie tę samą przestrzeń.
Mężczyznę jednak coraz bardziej irytowały podobieństwa w naszym zachowaniu. Gdy siadałam na kanapie, wypominał mi, że powinnam układać trochę inaczej nogi. Kiedy zaczynaliśmy wspólnie nucić ten sam utwór, po chwili przerywał nagle i karcił się za swoje zachowanie. Wyrzucał książki, które przeczytał, tak bym przypadkiem się nimi nie zainteresowała. Z czasem zaczął rozpisywać nasz jadłospis w taki sposób, by nie doszło do sytuacji, w której zjemy tego samego dnia to samo danie. Zaczął pilnować też, abyśmy nie wstawali o tej samej godzinie, by nasz rozkład dnia był inny. Z czasem zaczął mnie unikać i gdy wchodził do mieszkania, w którym przebywałam, jak za zawołaniem zawracał i kierował się w stronę kamienicy po drugiej stronie ulicy.
Mimo jego starań każdego dnia znajdowaliśmy coraz więcej punktów wspólnych naszych osobowości. Zawsze, gdy dochodziliśmy do konsensusu odnośnie sprawiedliwego podzielenia jakiegoś elementu naszego życia, pojawiała się kolejna mała rzecz, którą musieliśmy przedyskutować. Godzinami rozprawialiśmy o tym, kto powinien odpuścić dane zainteresowanie. Miałam jednak wrażenie, że zaskakująco często to ja ulegałam w tych dysputach. Co bardziej niepokojące, rzeczywiście zaczynałam tracić pewne części mojego gustu. Gdy porzucałam jakiś element mojej osobowości na rzecz mężczyzny, znikał on całkowicie z mojego życia. Nawet gdy starałam się z całych sił, nie potrafiłam odzyskać mojej ekscytacji związanej z danym tematem. Po kolei odrywałam fragmenty samej siebie i wręczałam je mężczyźnie tylko po to, by zakończyć dany nierozstrzygalny spór.
***
— Dlaczego to ja mam porzucać zainteresowanie fotografią? — Gdy mężczyzna tego ranka wyjął z szafy stary aparat i rozpoczął wokół niego dyskusję, wiedziałam, że tym razem nie odpuszczę tak łatwo. Myśl o zachowaniu fotografii, jako części osobowości, była kotwicą, która trzymała mnie jeszcze przy zdrowych zmysłach. Chociaż wiedziałam, że mój upór jest skazany na klęskę – w końcu nie robiłam zdjęć od lat – nie potrafiłam pogodzić się z ostatecznym odcięciem się od tej formy sztuki. — Pragnę ci tylko przypomnieć, że to ty jako pierwszy zacząłeś mnie obserwować i pożyczać moje zainteresowania i gust. To ty jesteś winny całej tej sytuacji! Nie ja! — Dopóki te słowa nie opuściły moich ust nie sądziłam, że jestem do nich zdolna. Złapałam się tej iskry pewności siebie, która na kilka chwil rozpaliła mój umysł do walki.
Z ust mężczyzny zaczął wydobywać się chorobliwy chichot. Ostatnio coraz bardziej upodabniał się do swojego przeszłego obrazu.
— Czyli tak pamiętasz tę sytuację? — odezwał się po chwili pełnym głosem, a w jego oczach dostrzegłam wściekłość. — Widzisz, ja przypominam to sobie z zgoła inaczej. Jasne, tamtego dnia dojrzałem cię w oknie, ale zacząłem ci się przypatrywać dopiero w odpowiedzi na twoją zaczepkę. Uśmiech, którym mnie wtedy uraczyłaś, był przerażający. A żeby tego było mało, później często podczas naszych okiennych spotkań twój wzrok uciekał i wpatrywał się w zasłony kryjące ostatnie bastiony mojej prywatności. Gdy chodziłem po zasłoniętych pokojach miałem wrażenie, że cały czas mnie śledzisz. Nie będę ukrywać, że taka wspólna obserwacja była w jakiś sposób dla mnie pociągająca. Zastanawiałem się, co takiego ciekawego dojrzała we mnie ta kobieta, że zdecydowała się na śledzenie każdego mojego kroku? Gdy odkryłem, jak wiele nas łączy, próbowałem przecież jakoś to naprawić, sama zdajesz sobie z tego na pewno sprawę. A teraz dowiaduję się, że to niby ja rozpocząłem to wszystko? I do tego sugerujesz, że ukradłem twoje cechy? — ledwo dokończył ostatnie zdanie i wybuchnął znowu gromkim śmiechem.
Nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób. Do tej pory cały czas byłam przekonana, że to on ponosi winę za sytuację, w której się znaleźliśmy. Dzięki temu mogłam przynajmniej zrzucić winę na kogoś innego i pozostawać w tej sytuacji biedną ofiarą. Jego słowa zbiły mnie całkowicie z tropu. Im dłużej myślałam nad tym, co właśnie usłyszałam, tym bardziej zaczynałam dostrzegać w tym zalążki prawdy. Przecież całkiem możliwe, że znadinterpretowałam pierwszego dnia jego intencje. Może naprawdę odpowiadałam na spojrzenie, które nigdy nie było skierowane w moją stronę. A ten przeszywający uśmiech był tylko wymysłem mojej wyobraźni.
— W ogóle nie wykorzystujesz swojego talentu! — Po chwili mężczyzna kontynuował dyskusję. — Siedzisz tylko na kanapie i przeglądasz te głupie czasopisma, jakby samo patrzenie na twórczość innych, miało sprawić, że wrócisz do robienia zdjęć. Czyli mówisz, że kiedy ostatnio trzymałaś w rękach aparat? W liceum? Do tej pory miałem do ciebie cierpliwość, ale ostatnio wykańczasz mnie swoim zachowaniem. Nic nie robisz, a wciąż tylko narzekasz, gdy próbuję jakoś dojść z tobą do ładu. Przepraszam, ale uważam, że świat skorzysta na tym lepiej, jeśli to ja zajmę się fotografią. I uważam tę dyskusję za zamkniętą.
Chwilowy przypływ niezłomności minął i nie miałam już siły się kłócić. W ten sposób pozwoliłam więc fotografii zniknąć z mojego życia na dobre.
***
Po pewnym czasie, za namową intruza, rzuciłam również pracę i oprócz rozmów z mężczyzną moim jedynym rytuałem pozostały wieczorne spacery. Z każdym dniem stawały się one coraz dłuższe. Wychodziłam przed zmierzchem i snułam się bez celu po ulicach miasta aż do późnych godzin nocnych, licząc na to, że usłyszę znowu głosy rzeźb. Od czasu, gdy zaczęłam mieszkać z mężczyzną, przestały się do mnie odzywać. Tak jakby były urażone tym, że rozmawiam z kimś prawdziwym, zamiast poświęcać czas, na wpatrywanie się w ich kamienne oblicza. Prosiłam je wielokrotnie, by znów dodały mi trochę otuchy, wysłuchując czynnie moich żalów, jednak figury były nieczułe na moją samotność.
***
Dopiero gdy pierwsze rośliny zaczęły przebijać się przez warstwę śniegu, zdałam sobie sprawę, że niedługo minie rocznica mojej dziwnej relacji z mężczyzną z naprzeciwka. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, na czym spędzałam dnie, zanim go poznałam. Nie pamiętałam też, czy oprócz niego i posągów znałam kogokolwiek w tym mieście.
***
Dokładnie rok po naszym pierwszym spotkaniu mężczyzna wyrzucił mnie ze swojego mieszkania. Do tej pory nie zdawałam sobie sprawy, że od dłuższego czasu tylko tam spędzałam całe dnie. Bałam się jednak wracać do, nieodwiedzanej przeze mnie od dłuższego czasu, przestrzeni moich czterech ścian. Nie byłam gotowa na ujrzenie wnętrza, które w tak dużym stopniu przestało oddawać moją osobę, a mimo to należało do mnie. Wędrowałam więc jak zwykle kilka godzin po ulicy, wsłuchując się w uderzające o chodnik krople deszczu.
Gdy zaczynałam kolejne koło wokół kamienicy, zderzyłam się z jakimś nowym, zakłócającym harmonię ulicy, obiektem. Będąc pewna, że wpadłam w bezmyślnie postawiony przez jakiś studentów rower czy hulajnogę, zaczęłam przeklinać w duchu nierozważnych mieszkańców osiedla. Po odzyskaniu równowagi i przyjrzeniu się dokładniej obcemu mi elementowi ulicznej rzeczywistości, odkryłam, że mam do czynienia z nową rzeźbą. Nie zdziwiło mnie specjalnie, że dopiero teraz rzuciła mi się w oczy. Często podczas spacerów miałam wrażenie, że posągi pojawiają się na bieżąco na mojej drodze. Jakby również one – nie mogąc ustać w jednym miejscu – tułały się wieczorami po mieście, w nadziei na odnalezienie kogoś, kto przejmie się ich losem. Sama obecność figury nie była więc dla mnie problemem. Aczkolwiek zaskoczyło mnie jej oblicze. Często spędzałam wiele czasu na przyglądaniu się twarzom rzeźb, myśląc, że zobaczę w nich jakieś znajome rysy. Zaczęłam wierzyć, że przedstawiają one istoty z mojego poprzedniego życia, o którym zapomniałam przez ostatni rok odosobnienia. Mimo to, ku niekrytemu przeze mnie rozczarowaniu, zawsze wydawały mi się one zbyt pospolite – nie wywoływały we mnie żadnych emocji, które miałyby wskazywać, że kiedyś znałam te osoby. Tym razem było jednak inaczej. W wyglądzie rzeźby odnajdywałam zbyt dobrze znane mi cechy – orli nos, wąskie oczy, ledwo odznaczające się piegi. To co jednak uderzało mnie w tej postaci najbardziej to jej zagubione spojrzenia – tak jakby pozbawiona była jakichkolwiek celów czy ambicji. Chociaż dawno nie miałam okazji przejrzeć się w lustrze, spodziewałam się, że właśnie tak mogę teraz wyglądać. Podobnie jak wszystkie inne figury, mój sobowtór wydawał się ograbiony z charakteru. Patrząc na ten obraz beznadziei, wzbierająca we mnie od kilku godzin wściekłość – ukryta wcześniej pod warstwą pozornej obojętności wobec sytuacji, w której się znalazłam – w końcu osiągnęła moment krytyczny. Bez opanowania zaczęłam z całych sił uderzać w figurę, która niezwykle łatwo kruszyła się pod moim naciskiem. Moja podobizna nie stawiała mi żadnego oporu, co wywoływało we mnie jeszcze większą furię. Ku dezaprobacie wszystkich przechodniów pozwoliłam sobie na eskalowanie przemocy, zebranej przez cały rok apatii.
Przestałam dopiero wtedy, gdy z rzeźby pozostały już jedynie okruchy, trzeszczące pod moimi butami. Wciąż nie potrafiąc się uspokoić, wparowałam do kamienicy i pędem znalazłam się na czwartym piętrze. Uchyliłam drzwi do mieszkania i zamarłam na widok panującej tam pustki. Trzymające w sobie ducha starych lat meble, które przez tyle lat skrupulatnie dobierałam, zniknęły, a zamiast nich po pokojach walały się bezosobowe kawałki drewna udające pełnoprawne elementy wyposażenia. Również moja szafa pełna była poszarzałych szmat, które – jak sobie uświadomiłam – zastąpiły już jakiś czas temu moją pełną kolorów i wzorów garderobę. Przerzucałam wszystkie te łachmany, mając nadzieję, że odnajdę w nich jakiś element definiujący moją osobę. Moje poszukiwania skazane były jednak na klęskę. Całą moją osobowość bezpiecznie zamknął w sobie intruz.
I tak właśnie została odebrana mi moja tożsamość. Musiałam więc zacząć szukać nowej. Mając tę myśl w głowie, otworzyłam okno, położyłam łokieć na parapecie i zaczęłam przypatrywać się kamienicy po drugiej stronie ulicy. Mój wzrok zatrzymał się na jednym z okien i kobiecie popijającej poranną kawę, która po chwili podniosła głowę i odwzajemniła moje spojrzenie.