Wyjątkiem był, od kiedy sięgam pamięcią, Kraków. Nie umiem do końca zdefiniować, jaki był powód tej stale rosnącej niechęci – mogę tylko podejrzewać kilka czynników. Po pierwsze, gdy moja pierwsza poważniejsza miłość przeprowadziła się z mojego rodzinnego Przemyśla do Krakowa, to miasto stało się dla mnie po prostu symbolem odległości, rozstań, tęsknoty i smutku. Trzy godziny drogi, które dzieliły stacje Przemyśl Zasanie i Kraków Główny wydawały się nastoletniej mnie trasą zbyt długą i beznadziejną, żeby dało się o niej myśleć z ekscytacją. Wydaje mi się, że później było tylko gorzej – mój kolejny obiekt westchnień również zamieszkał w Krakowie. A następny mieszkał tam tak po prostu, jeszcze zanim się poznaliśmy. Z tej okazji krakowski dworzec główny mógł mi się kojarzyć już tylko z bolesnym uczuciem pożegnania, a niedzielne spacery po plantach nigdy nie mogły mnie tak naprawdę ucieszyć.
Po drugie, równie chyba ważne, Kraków jest naturalnym kierunkiem migracji większości podkarpackiej młodzieży, która wybiera się na studia. Trudno się temu dziwić – dobre uczelnie, blisko (ale nie za blisko oczywiście) do rodzinnych stron, miasto ładne i imprezowe, dziadkowie dumni. Ale mi jakoś nigdy nie mogło to pasować, zdecydowanie bardziej przemawiał do mnie chłód Warszawy, jej trochę chaotyczne tempo, ogromne uczelnie, potężne korporacje i ta kusząca perspektywa możliwości tak dużych, że prawie nieskończonych. Poza tym nie miałam nigdy w planach studiowania na uczelni technicznej, nie najlepiej radziłam sobie z technologią, a o sztucznej inteligencji chyba wiedziałam tyle, że istnieje. Chciałam studiować, sama nie wiem co, ale na pewno coś na Uniwersytecie Warszawskim, coś abstrakcyjnego, w starym, wielkim budynku.
Ale ciąg różnych zdarzeń doprowadził mnie przed bramy AGH na kierunek związany z informatyką i nowymi technologiami, do tego nieszczęsnego Krakowa i znajdującego się w nim malutkiego pokoju na Krowodrzy. I musiałam się z tym Krakowem zmierzyć, wygrać lub przegrać, nieważne, w każdym razie – stanąć do walki przynajmniej. I muszę przyznać uczciwie, że walczyłam dzielnie, patrząc spode łba na każdy krzak pod moim ówczesnym mieszkaniem, każdą kawiarnię, szarą ulicę i piekarnię. Później zaczęła się pandemia i, niestety, Kraków znów nie zapunktował – kojarzył mi się przede wszystkim z zamknięciem, strachem, stresem i długimi dniami, które zlewały się w jedną, szarą breję.
A później przeprowadziłam się na Grzegórzki. Więcej miejsca, społeczny balkon (dzieliłam go z sąsiadami z całego piętra), adoptowany, malutki kot, bliskość Wisły i najwspanialszych krakowskich piekarni, wróciły mi trochę wiary w ten kawałek świata. Powolne spacery nad rzeką, nieśmiałe odkrywanie pobliskich kawiarni, wycieczki na Nową Hutę, uśmiechy wymieniane z sąsiadami i mój maleńki parczek przed domem, powoli topiły moje wrogie nastawienie. Z czasem zaczęłam przekraczać nawet krakowskie mosty – uczyłam się powoli Zabłocia i Podgórza, a później wracałam się na Kazimierz i Stare Miasto. Chodziłam do przyjaciela mieszkającego po drugiej stronie ulicy oglądać Va Banque, wchodziłam do maleńkich knajpek w okolicy, poznawałam zapomniane przez wszystkich trasy i okupowane przez turystów muzea. No i w końcu zaczęłam zauważać też ten nieszczęsny charakter miasta. Okazało się nawet, że Kraków nie jest tym niemiłym typem, który tylko czeka, żeby powiedzieć coś przykrego – raczej trochę zbyt głośną dziewczyną z klasy, która po bliższym poznaniu okazuje się lubić te same książki, co ty. I trudno jej za to nie kochać. Grzegórzki były tak zielone, ciche, spokojne i sympatyczne, że gdy przyszedł czas rozstania, trudno mi było się pożegnać.
Ale rozstanie nadeszło i zabrało mnie z powrotem na Krowodrzę. Pod moim oknem rozgościła się jedna z najgłośniejszych, najbardziej ruchliwych ulic w dzielnicy, a codzienną dawką nie do końca wymarzonego sportu stało się wspinanie na czwarte piętro bez windy. Nagle nie tylko wszędzie było blisko, ale również wszystko stało się bliskie. Nikt chyba nie jest w stanie powiedzieć, kiedy dokładnie zaczynamy czuć do kogoś coś więcej – i myślę, że tak samo było z tym miastem. Po prostu pewnego dnia obudziłam się i Kraków nie był już dla mnie przypadkową dziewczyną, z którą muszę dzielić szkolną ławkę – a kimś bliskim, kto ma mi więcej do zaoferowania, niż kiedykolwiek mogłabym przypuszczać. Mam tu swoją ulubioną ulicę, ukochaną kawiarnię, w której znam i uwielbiam każdego baristę i baristkę. Swój ulubiony, maleńki parczek i większy park, w którym spędzają czas moje ulubione pieski. Ukochane kino (z maleńką salą, w której zmieści się tylko kilka osób), ulubioną włoską pizzerię, miejsce z winem, drukarnię i nawet aptekę. Gdy spóźniona przebiegam koło zaprzyjaźnionej knajpy, macham właścicielkom i uśmiecham się do nich szeroko, mówię „dzień dobry” sprzedawcom z okolicznego targu, pomagam sąsiadce przejść przez ulicę, zaglądam szybko przez witrynę sklepu, w którym kupuję oliwę. Ekscytuję się nowym repertuarem ulubionego teatru, próbuję oprzeć się pokusie kupienia kolejnej książki w najczęściej odwiedzanej księgarni, kupuję kwiaty w najbliższej, uroczej kwiaciarni. Niespodziewanie Kraków dał mi mnóstwo moich nowych ulubionych rzeczy, często takich, o których nawet nie wiedziałam, że można je mieć. I ostatecznie stał się nawet moim ulubionym miastem, z którym jednak niekoniecznie trzeba walczyć.