Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Archiwum tekstów

Gdy zobaczyłem

Twory
Zdjęcie autorstwa Johna Townera pochodzi ze strony Unsplash
Gdy zobaczyłem jego gładką twarz muskaną długimi włosami tańczącymi w wietrze, wiedziałem, że znajdę pomoc.

— Co robisz w moim kraju? — powiedział spokojnie i dźwięcznie.

Posępniałem, przypominając sobie, że wyglądam zupełnie niereprezentatywnie. To nie przystoi gościowi w tak zacnych stronach.

Z trudem wprawiłem w ruch nabrzmiały język i suche, popękane usta.

— Uciekam…

Mężczyzna podszedł bliżej. Ujrzałem jego śnieżnobiałą szatę kontrastującą ze skórą o barwie brązu.

Złapał mnie za ramię i mocno potrząsnął. Nie stawiałem oporu – nie potrafiłem. Ostatkiem sił wydałem żałosny, cichy jęk bólu.

— Mocno cię poturbowali, przybyszu. Zrobię, co w mojej mocy.

Bez trudu podniósł moje ciało.

Spojrzałem w jego ciemne oczy i natychmiast się uspokoiłem. Były jak niewzburzone, czarne, bezkresne morze – z ulgą utopiłem się w błogich wodach.

Przeszywał mnie ostry, lodowaty wiatr, ale wiedziałem, że to już koniec męki – że obudzę się w lepszym miejscu. Postawny, muskularny mężczyzna dzielnie kroczył przez wichurę, a ja nie musiałem się już niczego bać.

*

Na wyspie nikt nie zaniedbywał swoich obowiązków. Kobiety i mężczyźni każdego dnia ramię w ramię podejmowali się wspólnej walki i tytanicznej pracy na rzecz wspólnoty. Niezdolni do większego wysiłku starcy również starali się pomagać podług swoich możliwości. Byli dla nas wsparciem zarówno mentalnym, jak i umysłowym. Prawie każdy z nich posiadał talent oratorski, co skwapliwie wykorzystywali, wygłaszając mowy ku pokrzepieniu lub rozpaleniu serc

Ze szczególną namiętnością opowiadali o Wysokich Ludziach z Wielkiego Lądu, których opisywali jako archetyp idealnej społeczności. Nie mieliśmy żadnych przesłanek, by potwierdzić ich istnienie, co jednak nie przeszkadzało powszechnemu kultowi Wysokich Ludzi. Ale była to daremna wiara. Żaden ze starców nigdy nie opuścił wyspy. Nie mieli pojęcia o świecie za morzem.

Mimo to po przegranej bitwie z najeźdźcami ze wschodu nie zastanawiałem się długo, gdzie uciekać. Na małej łódce rybackiej wypłynąłem na północ – w szerokie wody. Według starców to właśnie tam żyli Wysocy Ludzie z Wielkiego Lądu. Płynąłem w stronę horyzontu, skrycie szydząc ze swojej naiwności, jednocześnie starając się wierzyć, że piękne legendy okażą się prawdą.

Gdy dostrzegłem ląd, moja ukradziona łódka zbita z kilku desek już prawie się rozpadła.

Nadal nie dowierzałem, wychodząc na brzeg. Pomyślałem, że wkraczam do świata umarłych, kiedy pod stopami poczułem przyjemny, wilgotny piasek.

Ledwo poruszając się na nogach, kierowałem się dalej na północ, gdzie miała znajdować się mityczna rzeka Laufret. Może jednak legendy okażą się prawdą…

Niestety wkrótce upadłem pół-przytomny. Silny wiatr miotał mną bezlitośnie, wypełniając wnętrzności bolesnym zimnem.

Ale jednocześnie przypominał mi, że nadal żyję.

*

— Znalazłem go na południowych rubieżach — orzekł dzierżący mnie mężczyzna, wchodząc do jasnego pomieszczenia.

— Och, myślałem, że przyniesiesz nam jakiegoś wroga. Jakiegoś szemranego zwiadowcę. A to kto? Co on taki bieluśki? — odpowiedział ktoś wyglądający niemal identycznie jak mój wybawca.

— Desantu jeszcze nic nie zwiastuje. Póki co wojna toczy się na morzu. Ten człowiek to prawdopodobnie mieszkaniec jednej z dalekich wysp, gdzie właśnie działa wróg. Jeśli trochę go opatrzymy, powinniśmy się czegoś dowiedzieć. Musimy zawołać Hipona. Mógłbyś, Hermokratesie?

Zostałem położony na senniku. Mój opiekun odszedł. Żałowałem, że nie mogę wyrazić wdzięczności za pomoc, którą mi udzielił.

Nie potrafiłem ruszyć głową. Ale z największą uwagą obserwowałem to, co znajdowało się w moim polu widzenia: smukłą kolumnę na tle ściany ułożonej z niemal identycznych brył wypolerowanego betonu. Ten prosty widok wywarł na mnie niespodziewanie duże wrażenie. Wszystkie kształty harmonizowały się ze sobą wzajemnie. Stosunek długości trzech bloków betonu do szerokości jednego był równy stosunkowi wysokości do szerokości kolumny, która również składała się z trzech części. Za to odległość między ścianą a kolumną stanowiła połowę wysokości kolumny.

Fakt, że zauważyłem te zależności, zadziwił mnie samego, wszak nie rzucały się w oczy, ale z mojej perspektywy, z niewyjaśnionych przyczyn, były aż nadto jaskrawe.

Wtem podszedł do mnie kolejny człowiek w białej szacie, równie postawny i wysoki co inni, lecz widocznie starszy, o czym świadczyły włosy o barwie srebra.

Nie wypowiadając słów, wlał mi do ust kilka kropel wody, a następnie wysmarował mnie maścią, która wywołała charakterystycznie przyjemny ból zwiastujący powrót do zdrowia.

Starszy mężczyzna oglądał moje ciało z posępną miną. Zza jego pleców wychylał się – wspomniany wcześniej – Hermokrates, śmiejąc się serdecznie.

Lub szyderczo?...

Nie zdążyłem odpowiednio zbadać tych ludzi, wokół których wciąż unosiła się legendarna poświata i w których istnienie cały czas nie dowierzałem.

*

Wojna jest dla mnie rzeczą najbardziej naturalną. Odwieczny konflikt w moim kraju stał się normą jedynie przerywaną okresami pokoju — nie odwrotnie.

Ludzie ze wschodu, zwani też Czarnymi Ludźmi, od lat próbują nas zniewolić. Tajemnicą jest, skąd pochodzi ich determinacja i czemu uważają naszą wyspę za tak ważną. Nie jeden próbował wszcząć negocjacje z wrogiem, lecz napastnicy nawet nie biorą pod uwagę naszych propozycji, jakbyśmy nie byli ich równym rywalem, ale szkodnikiem, którego po prostu trzeba wytępić — bez zbędnych formalności.

A jednak nieustannie odpieramy ich ataki. Pokonujemy kolejne hordy najeźdźców o dzikich twarzach, biegnących bez butów w poszarpanych ubraniach, gotowych oddać życie w zamian za zranienie przynajmniej jednego z nas.

Jesteśmy dobrymi wojownikami. Szkolimy się od dziecka, by móc obronić wyspę. Trenujemy codziennie i wyrastamy na ludzi oswojonych z brutalnością i zasadami wojny. Niestety w efekcie zaniedbujemy inne dziedziny życia, nad czym szczególnie ubolewam.

To wręcz niewyobrażalne, że nigdy nie zorganizowaliśmy ekspedycji, która zbadałaby okoliczne wody. Nasza mapa jest jedną wielką czarną plamą, na środku której widnieje samotna, smutna wyspa. My, ludzie z wyspy, nie mamy czasu na badania i naukę. Jest nas zbyt mało, by ktoś choć na chwilę mógł oderwać się od walki.

Nieprzerwanie wisimy na włosku.

*

— Masz sporo szczęścia — rzekł starzec zwany Hiponem.

Tymi słowami wybudził mnie z głębokiego snu. O dziwo poczułem się jak nowonarodzony. Natychmiast podniosłem tułów i usiadłem na ramieniu sennika. Wyprostowałem się, czując nieodpartą potrzebę wprawienia w ruch swojego ciała.

— Cha, cha! Na wszystkich działają twoje metody, Hiponie! — wykrzyknął Hermokrates.

— Skąd przybyłeś i jak się tu znalazłeś? — zapytał Hipon, nie zważając na Hermokratesa.

Udzielenie odpowiedzi stanowiło nie lada trudność. Miejsce, z którego pochodzę, nie ma nazwy. Jeszcze chwilę temu było dla mnie jedynym rzeczywistym skrawkiem świata otoczonym tajemniczym morzem, za którym gdzieś daleko rzekomo urzędował wróg i rozciągały się niezbadane krainy stanowiące przedmiot legend.

— Pochodzę z… wyspy z południa. Dotarłem tu, ucieka… wycofując się przed siłami Czarnych Ludzi. Pokonali nas w bitwie na małej wyspie, gdzie mieszka kilku rybaków…

Mój nieudany wywód przerwał Hermokrates, wybuchając głośnym śmiechem. Zamilkłem, nie wiedząc, co wywołało tę gwałtowną reakcję Wysokiego Człowieka.

Hipon ani drgnął. Kontynuował wywiad:

— Czy wszyscy w twoich stronach wyglądają tak samo – jak ty?

Nie zrozumiałem. Odruchowo dotknąłem twarz i dopiero wtedy poczułem ogromną ranę na policzku. Ktoś prawie odciął mi głowę…

— Nie, nie, to zdobycz z bitwy. Rzeczywiście miałem duże szczęście, że skończyło się tylko na tym.

— Nie to mam na myśli. Pytam: czy macie podobne rysy twarzy, sylwetki, znamiona?

— Na pewno nie jesteśmy do siebie tak podobni jak wy… — odpowiedziałem zdezorientowany.

— Prawdopodobnie znam twoją wyspę — powiedział głośniej, akcentując to zdanie tak dobitnie, jakby dawał znać, że poprzednia część rozmowy nie miała znaczenia. — Pójdź ze mną, a niedługo będziesz mógł wrócić do swoich braci.

I wyszedł. Poczułem poganiający mnie dotyk Hermokratesa. Więc wybiegłem, wykorzystując świeży pokład sił.

A w moim sercu narodziła się niepewność i mała, ledwo odczuwalna doza strachu.

*

Wyciągnęliśmy łuki. Z napiętymi cięciwami czekaliśmy, aż z mgły wypłyną statki najeźdźców. Kilku z nas sięgnęło po włócznie, by zgodnie z dobrze przećwiczonym schematem błyskawicznie uderzyć w pierwszych przeciwników, którym uda się desantować. Tym razem właśnie ja zostałem oddelegowany do owej grupy walczących wręcz.

Staliśmy w bezruchu, w zupełnej ciszy, choć dobrze wiedzieliśmy, że już za chwilę rozpocznie się okropna wrzawa.

Nagle spokój w naszych szeregach został naruszony. Na wielu twarzach pojawił się grymas trwogi.

Oto dostrzegliśmy flotę najeźdźców – większą od wszystkich, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Większą od wszystkich razem wziętych. Statki zdawały się mnożyć w oczach pod wpływem halucynacji w podstępny sposób wywołanych przez wroga. Jednak niestety – upiorne kształty ciemnych okrętów, powoli wyłaniające się z gęstych oparów, były prawdziwe.

„Uciekać?” – to pytanie zapewne pojawiło się w umyślę każdego z nas. „Nie” – odparł niemo dowódca. Jego melancholijny wzrok utkwił w największym z nadpływających okrętów.

Zrobiłem to, co do mnie należało – podbiegłem do hordy najeźdźców, którzy zdołali ocaleć pierwszy ostrzał łuków. Było ich dużo, zdecydowanie za dużo.

Podczas bitwy czas biegnie w nieubłaganym tempie. Wtedy, przeszywający mnie strach, jeszcze przyspieszał jego upływ. Nie miałem więc chwili, by zastanowić się nad słusznością swoich działań. Walczyłem, widząc przed sobą nieuniknioną porażkę.

Śmierć. Moi towarzysze ginęli jeden za drugim. Szala konfliktu przechyliła się na drugą stronę. To musiało kiedyś nastąpić. Wszyscy o tym wiedzieliśmy, ale próbowaliśmy sami sobie wyperswadować tę myśl.

Znałem tych ludzi od dziecka. Byli dla mnie jedynymi punktami odniesienia w świecie pełnym nieustannej walki i pracy. Pełnili funkcje zwierciadeł, w których mogłem się przejrzeć – dzięki którym pamiętałem, że rzeczywiście istnieję. Ostatecznie nie miałem nic prócz tych kilku znajomych twarzy.

A teraz padali po kolei. Jak drzewa podczas wichury. Wiatr karczował cały las.

Przypominam sobie… mocne uderzenie w twarz. Poczułem bliskość otchłani, pomału żegnałem się z życiem. To koniec – ucieknę teraz lub to koniec. Nie mogłem umrzeć. Nie mogłem zrobić tego moim towarzyszom. Nie mogłem pozwolić, by moje ciało także przemieniło się w bezwładną bryłę mięsa.

Wypełniłem swoją powinność.

*

Wyszedłem z budynku i stanąłem na baczność. Oto przede mną pojawiła się rzeka Laufret. Woda płynęła dostojnie i powoli w jej rozległym korycie. Na brzegach stały nieskończone szeregi budynków z białego marmuru. Laufret zwana także Złotą Rzeką, odbijając ciepłe światło słońca, istotnie mieniła się na złoto.

— Znam twoich przodków — powiedział od niechcenia Hipon, odrywając moją uwagę od majestatycznego widoku. — Zdążyłem o nich dawno zapomnieć, ale twoja twarz skutecznie wskrzesiła moją pamięć. Byli inni, czuli, że tu nie pasują… Postanowili odejść i rozpocząć życie na własną rękę. Tak prawdopodobnie powstała twa wyspiarska cywilizacja.

— Nikt nie został? Wszyscy moi przodkowie odeszli?

— Wszyscy.

— Jak to możliwe? — zapytałem, nie dowierzając, że ktoś z własnej woli mógłby zdecydować się na opuszczenie Wielkiego Lądu.

— Ach, to długa historia, zbyt długa. Chodźmy, muszę zaprowadzić cię do prefekta, by powiadomić go o twojej obecności.

Wszystko działo się zbyt szybko. Ta kraina jeszcze niedawno istniała tylko w sferze moich marzeń, a gdy naprawdę się w niej pojawiłem, nie miałem ani chwili, by bliżej ją poznać. Wolność i wiedza, które od zawsze pożądałem były na wyciągniecie ręki — tu, nad rzeką Laufret, w kraju Wysokich Ludzi.

— Czy mógłbym spotkać się z mężczyzną, który mnie uratował? — powiedziałem wyraźnie i powoli z nadzieją, że zatrzymam nas w miejscu choć na chwilę dłużej. — Pragnę mu podziękować.

— Hm — burknął. Zapadła cisza. Dopiero po długiej przerwie rzekł: — On nie żyje. Zginął tej nocy.

— Jak to?! — wykrzyknąłem odruchowo. — Czy… czy to moja wina?

Starzec lekko się uśmiechnął i spojrzał na mnie jak na naiwne dziecko.

— Nie. Wyruszył na kolejną misję zwiadowczą – tym razem na wschód. Dopadło go kilku wrogów. Gdy się wycofywał, jego rękę przeszyła zatruta strzała. Dotarł z nią aż tutaj. Niestety nie byłem w stanie znaleźć odpowiedniego remedium.

— Czy w takim razie udamy się na jego pogrzeb?

— Pogrzeb? — Hipon powiedział w zamyśleniu. Wkrótce jego twarz się rozjaśniła, jakby rozwiązał jakąś zagadkę zapisaną w moich oczach. — Ach, tak, pogrzeb… Nie, przybyszu. Tu nie ma pogrzebów. Ciało zostało spalone nad ranem – z mojego rozkazu. Chodźmy.

Żwawym krokiem ruszył uliczką równoległą do rzeki. Pobiegłem za nim.

Smutek spowił moje serce. Gdyby nie ten mężczyzna, prawdopodobnie zginąłbym gdzieś na odludziu. Powinienem się mu odwdzięczyć. Nie zdążyłem… Odszedł, jak moi bracia, którym także nie pomogłem.

Przybity stąpałem wśród niezwykłych budowli, mijając tłumy wysokich przechodniów. Znowu odczuwałem harmonię panującą w konstrukcjach. Tym razem zauważyłem również, że architektoniczne zależności są widoczne nie tylko w zabudowaniach, ale także w twarzach i sylwetkach mijanych ludzi…

*

Dialectus był jednym ze wspomnianych starców z wyspy trudniących się opowiadaniem najróżniejszych historii. Nikt nie wiedział skąd pochodził, ani ile dokładnie miał lat. Co prawda mówił wiele, uwielbiał gawędzić i zaczepiać ludzi, jednak unikał zdradzania informacji o samym sobie. Nawet gdy odurzony winem krążył po ścieżkach, potykając się o własne nogi, i żartował z każdym napotkanym przechodniem napędzany pijackim entuzjazmem, potrafił umiejętnie obracać pytania skierowane w stronę jego prywaty. Za wszelką cenę ukrywał swoją przeszłość, jakby kryło się w niej coś mrocznego. Choć w to oczywiście nikt nie wierzył.

Niemniej jednak uwielbialiśmy słuchać opowieści Dialectusa. Jego fantazja zdawała się nie mieć granic. Zasługiwał na wiele więcej niż na butelkę odurzającego napoju, którą za każdym razem wręczaliśmy mu w podziękowaniu za wspaniałą przemowę…

(Wciąż nie dowierzam, że wszystkie jego opowieści tak naprawdę traktowały o rzeczywistości. Dialectus ich wcale nie wymyślił. Rzeka Laufret jest prawdziwa, Wysocy Ludzie również, a ten dziadek wiedział o nich zaskakująco dużo!)

Niegdyś zauważyłem, że najbardziej wartościowe wystąpienia Dialectusa miały miejsce podczas dni żałobnych – po tragediach, dużych bitwach, falach śmierci – kiedy nie wypadało pić wina i podniosła atmosfera pozostawiała miejsce jedynie na poważne wypowiedzi.

— Niechaj pamięć o zmarłych nigdy nie zginie — perorował pewnego razu Dialectus. — Tak, nie możecie zapomnieć o swoich przyjaciołach… Oddali za nas, a przede wszystkim za was, to co najważniejsze – życie. Każdej nocy płaczę, wspominając młodzieńców, którzy zginęli z rąk wstrętnych wrogów, ponieważ każdy z nich był wyjątkowy i piękny w swojej istocie. Życie, och, życie… Błagam was, nie umierajcie! Samodoskonalcie się, idźcie do przodu, nie zapominając o cudzie istnienia. Jeśli będziecie tak postępować, kiedyś z pewnością stworzymy wielki kraj – jak państwo Wysokich Ludzi nad rzeką Laufret. Tam nie ma wojen, ale jest miłosierdzie, nauka, doskonałość. Kiedyś też zbudujemy swoje szkoły! Niechaj ta myśl prowadzi was w boju – nie żądza zemsty! Nie zapominajcie o Wysokichch Ludziach. Oni dali nam przykład, wskazali drogowskaz ku lepszej przyszłości. Nie zbaczajmy ze wskazanej ścieżki. Zbyt wielu z nas już popełniło ten błąd…

Zmieszani wsłuchiwaliśmy się w słowa Dialectusa. Jaki błąd miał na myśli?

Jego oczy zaszkliły się, a po chwili popłynęła z nich strużka łez.

— Ale to nie wasza wina…

Dialectus opuścił pokój.

*

Strach zaczął narastać. Mocno poddenerwowany wszedłem do nadrzecznego pałacu. Prefekt siedział na purpurowym fotelu postawionym w centrum ogromnego pomieszczenia między dwoma bliźniaczymi kolumnami.

— Oto przybysz z południa — zameldował Hipon, wskazując na mnie.

— Jakim prawem się tu dostał?! — odparł widocznie oburzony prefekt.

— Proszę się nie martwić. To nasz, rzekłbym, daleki krewny. Jest po naszej stronie. Nie mamy powodów, by podejrzewać go o niecne zamiary.

Prefekt wbijał we mnie nieufne i badawcze spojrzenie.

— Co więcej — kontynuował Hipon — jest potomkiem dobrze nam znanych pielgrzymów. Czy prefekt pamięta grupę mężów, którzy postanowili przed wielu laty wyruszyć w poszukiwaniu nowych lądów?

— Ach tak? — Prefekt nagle się rozpogodził. — Czyżby przetrwali? Odmieńcy się urządzili! No, popatrz, Hiponie!

Jego głośny śmiech wypełnił pałac. Długą chwilę czekaliśmy, aż się uspokoi.

— Także jak tu się dostałeś?

Opowiedziałem o bitwie i o mojej tułaczce.

— Tak, wrogowie będą tu lada dzień… Dobrze się spisaliście! Cóż, możesz wracać do domu.

Hipon złapał mnie za rękę i ruszył w kierunku wyjścia. Gwałtownie wyrwałem się z jego uchwytu.

— Chwila! — krzyknąłem. — Chciałbym tu zostać. Chciałbym pobierać nauki i żyć nad rzeką Laufret. Będę sumiennie wykonywał obowiązki obywatela Wielkiego Lądu, obiecuję.

Hipon skrzywił się, ale nic nie powiedział.

— Młodzieńcze… — podjął zrezygnowany prefekt — czy naprawdę wyobrażasz sobie żyć wśród nas? To nie jest twój kraj. Twe miejsce jest daleko za morzem, na wyspie. My różnimy się od ciebie diametralnie. Funkcjonujemy zupełnie inaczej. Spójrz na mnie i na czcigodnego Hipona. Spójrz na ludzi, których mijasz na alejach. My, oni – wszyscy stanowimy jedność, do której nie możesz należeć. Nam przyświeca wspólny cel, działamy organicznie, by zbliżyć się do niego jak najbardziej. Wierzymy, że osiągniemy doskonałość – we wszystkich sztukach. Nauka? Synu, czy wiesz z iloma wyrzeczeniami się wiąże? Tylko za cenę życia – nie mniejszą – można poprawnie wykonywać obowiązki obywatelskie. Urodzenie się nad rzeką Laufret jest jednoznaczne z oddaniem twarzy – zrzeknięciem się tego, co zwiecie duszą…

Rozumiałem coraz mniej. Za to zdawało się, że prefekt i Hipon wiedzieli o moich przodkach więcej niż ja sam.

Ale już nic nie mogło zmienić mojego stanowiska.

— Ja jednak chcę zostać! Całe życie o tym marzyłem!

— W takim razie, Hiponie, zaprowadź go do obozu.

*

Pamiętam, gdy zobaczyłem jego zakrwawiony tors, na którym zawieszona była żałosna rozszarpana szmata.

Mieliśmy go dobić, ale zaczął bełkotać i wykrzykiwać coś niezrozumiałego. Dopiero po chwili rozszyfrowaliśmy, co chciał powiedzieć:

— Ratunku… błagam. Chcę żyć.

Podszedłem bliżej i dostrzegłem ciemną, niemal czarną twarz pogrążoną w rozpaczy. Zaszklone oczy czarnego najeźdźcy prosiły o litość. Obfite rany rozrzucone po całym ciele nie zwiastowały, aby ten człowiek mógł zrobić nam coś groźnego.

Wziąłem go na barki i rozejrzałem się wokół po zdziwionych twarzach moich towarzyszy.

— Musimy mu pomóc. On nie jest zły — wypowiedziałem łamiącym się głosem.

Protestowali – owszem – ale byłem przekonany, że ich serca szeptały to samo co moje. Ten człowiek wyglądał zbyt żałośnie, a jego twarz wyrażała zbyt silne i szczere emocje, abyśmy mogli potraktować go jak resztę wrogów.

Położyłem go w izbie opustoszałej po śmierci jednego z wojowników. Szybko wrócił do zdrowia. Dziękował każdemu z nas, a my nie wiedzieliśmy, co dalej począć. Wtedy zaproponował, że zostanie z nami i odwdzięczy się, służąc w wojsku. Byliśmy sceptyczni. Czuliśmy przepełniającą go energię i wdzięczność, lecz czarna skóra wydawała się zbyt obca, przesiąknięta złem.

Mimo wszystko ostatecznie przyjęliśmy go w swoje szeregi. Co innego mogliśmy zrobić?

Czarny dezerter okazał się dobry w swoim fachu. Dostosował się do dyscypliny i zyskał szacunek współwalczących. W trakcie tułaczek między kolejnymi bitwami śpiewał z nami pieśni i żartował jak równy z równym. Był jednym z nas. Choć właściwie powinienem powiedzieć: prawie jednym z nas. Wszak nie znikała pewna rezerwa spowodowana myślą, że oni – Czarni Ludzie – nie daliby szansy na drugie życie nikomu ze swoich przeciwników. Gdyby ktoś z nas leżał półżywy na ziemi wroga, wolałby dobić się własnym ostrzem.

Nasz przyjaciel zza barykady zginął podczas ostatniej bitwy. Razem ze mną walczył na brzegu z hordą wrogów. Nie zdążył wykonać żadnego ruchu, a już dopadła go chmara najeźdźców. Pewnie nawet nie zauważyli, że w istocie zabili jednego ze swoich.

Mocno wierzę, że Dialectus wspomniał o tym osobliwym towarzyszu w mowie żałobnej. Liczę, że, stojąc nad jego grobem, powiedział:

— Był zupełnie inny, a jednak ulepiony z tej samej gliny. Kiedy spytaliśmy go, czemu walczył po przeciwnej stronie, odparł: nie wiem, tam się urodziłem i taki dano mi obowiązek – kazano mi się z wami bić, ale nawet nie znałem celu tej wojny. Aż w końcu, przez niewiarygodny ciąg zdarzeń, znalazł się tutaj – po drugiej stronie. I doznał oświecenia! Zrozumiał, dlaczego rozgrywa się ten cały spektakl zwany życiem! Poczuł wyjątkową moc tkwiącą w każdym z nas – która prowadzi nas do przodu i dzięki której podejmujemy kolejne boje. Poczuł ją i odnalazł także w sobie, odkrył duszę. — A na końcu zapewne dodałby:

— Oddał życie za niepodległość. Za ideę własnego ja.

*

— To zły pomysł. Nie powinieneś tu zostać. Obóz to miejsce pracy – bardzo trudnej i monotonnej — powiedział Hipon spokojny jak zawsze.

Kraj nad rzeką Laufret miał być miejscem spełnienia – rajem. Tymczasem tutejsi mieszkańcy stanowczo odradzali mi dalszego pobytu. Moje wewnętrzne przekonanie i opinie z zewnątrz były zbyt sprzeczne, bym mógł znaleźć między nimi złoty środek, kompromis.

— Hiponie, opowiedz coś o moich przodkach — poprosiłem w akcie desperacji, nie wiedząc, co innego mogę począć, powiedzieć.

— Odeszli, ponieważ, jak twierdzili, szukali niezależności. Uważali, że kierunek rozwoju naszego kraju jest błędny. Postanowili uciec przed symetrią, spokojem, dostojnością. Niewielu ich było – kilku mężczyzn i kobiet, wszyscy ze sobą spokrewnieni.

— Czemu? Czemu stąd odeszli? Jak mogli opuścić Złotą Rzekę? I dlaczego nigdy nie przyznali, że stąd pochodzą?

— Prawdopodobnie szybko zrozumieli swój błąd. Ale teraz już nie mogą wrócić do kraju. Ty też musisz do nich dołączyć — szybko zakończył wypowiedź, chcąc jak najszybciej zamknąć tę absurdalną rozmowę.

— Nie! — odpowiedziałem podburzony. Nie miałem zamiaru wracać na zrujnowaną wyspę, do ohydnych drewnianych chat. Chciałem zostać w krainie wiedzy i potęgi – za wszelką cenę.

Hipon ruszył, a ja poszedłem za nim, wiedząc, że to jedyny sposób aby tu zostać.

Kolejne budynki, bardziej oddalone od centrum, były coraz mniej regularne, choć w żadnym momencie nie przestały harmonizować z ciałami Hipona i innych przechodniów. Napawałem się tym niesamowitym zjawiskiem, znajdując kolejne stosunki w architekturze odpowiadające prawidłowościom wysokich sylwetek brązowo skórych ludzi.

Po długiej wędrówce stanęliśmy na samym skraju miejskich zabudowań. Przed nami rozciągał się długi, koślawy mur. Ogrodzenie miało tylko jedne wrota.

Znienacka wyszedł z nich Hermokrates, ciągnąc za sobą jakiś ciężki przedmiot przykryty płachtą.

— Zjawiasz się w idealnym momencie, Hiponie! — powiedział, odsłaniając swój ładunek. Ciężkim przedmiotem okazała się sterta ludzkich zwłok, które rozsypały się na wszystkie strony.

Hipon, jak gdyby nigdy nic, począł rozcinać niektóre ciała i spoglądać w wnętrzności uważnym wzrokiem.

— Wspaniale… — wymamrotał.

— A ten człowiek dokąd? — spytał Hermokrates, uśmiechając się w moją stronę.

— Do obozu… — odparł Hipon, nie odrywając uwagi od zwłok.

Wtem Hermokrates wybuchł buńczucznym śmiechem i wepchnął mnie za wrota.

Moim oczom ukazał się przedziwny widok… kilkadziesiąt osób w pocie czoła uderzało metalowymi narzędziami we wszechobecne skały, rozdrabniając je na mniejsze kamienie. Inni zanosili je w stronę wrót. Byli to przedstawiciele najróżniejszych, w większości nieznanych mi ras – w tym czarni ludzie i kilku mężczyzn podobnych do mnie.

Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Automatycznie wstałem na nogi, podniosłem nieużywane narzędzie leżące obok i poszedłem w kierunku dużej skały, którą należało rozdrobnić.

Wyjrzałem za mur i dostrzegłem spory teren za miastem opanowany przez bujną zieleń, gdzie grupy niskorosłych drzewek przeplatały się z ogromnymi akacjami i bananowcami. Kwiaty o głębokich barwach wychylały się gdzieniegdzie na łące pośród wysokiej trawy przeciętej strumykiem błękitnej wody.

Zauważyłem, że między zaroślami wytyczona była ścieżka, którą poruszała się kobieta. Niewątpliwie należała do rasy Wysokich Ludzi, o czym świadczył przede wszystkim jej wzrost – a była jeszcze wyższa niż Hipon czy Hermokrates, ponieważ chodziła na koturnach. Jej ciało okrywała purpurowa peleryna, a na głowie spoczywał złoty diadem. Wyglądała znacznie nobliwiej niż prefekt.

Nagle oślepiło mnie światło wypływające z tajemniczej kobiety. To szlachetny kamień wetknięty w diadem odbijał promienie słoneczne i odniosłem wrażenie, że odbijał je we wszystkie strony świata – południe, wschód a także północ i zachód.

Każdy przedmiot oświetlony przez diadem zdawał się piękniejszy i… bardziej rzeczywisty – jakby światło odbijane przez ową kobietę nadawało sens istnieniu wszystkiego wokół.