Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Archiwum tekstów

Chora na siebie - narcyzm jako choroba naszych czasów

Optyka
Plakat polskiego dystrybutora filmów Aurora Films promujący film Chora na siebie.
Czarna komedia Chora na siebie (z norweskiego Syk Pike) w reżyserii Kristoffera Borgli w cyniczny sposób komentuje narcyzm jako nieodłączną część ludzkiej natury. Zadaje pytanie: jak daleko człowiek potrafi się posunąć, by choć przez chwilę być w centrum uwagi? W tej nieszablonowej satyrze o kompleksach i potrzebie atencji z zawstydzeniem widzowie odnajdują fragmenty siebie.

Uosobieniem pragnienia, by zostać zauważoną, jest główna bohaterka filmu – Signe, która jest młodą, zagubioną dziewczyną, bez pomysłu na siebie. Pracuje w kawiarni i jedyne, o czym marzy, to by czuć, że jest wyjątkowa. Najlepiej w oczach jej chłopaka, który zaczął stawać się rozpoznawanym artystą. Irytuje ją, jak wszyscy wokół zachwycają się jakim jest geniuszem. Podczas wspólnych rozmów ze znajomymi próbuje umniejszyć jego sukces i szuka sposobów, by choć przez chwilę przestać czuć się niewidoczną. Podczas przemowy młodego artysty na dostojnej kolacji w galerii sztuki, zaczyna udawać reakcję alergiczną i omdlenie, byle tylko zwrócić na siebie uwagę. Obserwując ją, czujemy zażenowanie, a jawność jej kompleksów wprawia nas w dyskomfort. Jest w niej jednak coś ludzkiego, co może aż za dobrze rozumiemy. Kto w wieku dwudziestu paru lat nie czuje czasami, że powinien robić coś więcej, gdy słyszy o niesamowitych osiągnięciach swoich rówieśników. W przerysowanych reakcjach bohaterki umiemy zauważyć, jak wpływa na nią, że żyje w cieniu ukochanego. Irytuje nas, ale momentami czujemy też współczucie. Zazwyczaj tylko po to, by po chwili ponownie uznać Signe za absolutnie nie do zniesienia. Podczas jednej z imprez stwierdza, że jeśli ktoś jest narcystyczny i utalentowany (mając na myśli swojego chłopaka) to jest skazany na sukces. Jak na ironię uznaje, że ona w przeciwieństwie do ukochanego nie jest niestety wystarczająco narcystyczna.

Przełomowym momentem w filmie jest, to gdy ratuje kobietę, którą ugryzł w szyję pies. Signe wraca do domu w zakrwawionej koszuli, a ludzie na ulicy zatrzymują się, by spytać, czy wszystko w porządku. Zabiegany chłopak wreszcie zwraca na nią uwagę, a znajomi chwalą za odwagę i bezinteresowność. Przez chwilę jest w centrum uwagi i zdaje się, że nigdy nie była szczęśliwsza. Niestety, jak wszystko, co dobre i ten stan przemija, a jej partner znowu zaczyna skupiać na sobie więcej uwagi. Signe próbuje więc zmusić obcego psa na ulicy, by ugryzł ją w szyję. Gdy to się nie udaje (a jego właściciel mówi, że torturuje ona zwierzęta) zaczyna szukać czegoś, co na stałe zapewni współczucie i uwagę innych – rosyjski lek wycofany ze sprzedaży zdaje się objawieniem. Jego głównym efektem ubocznym jest wywołanie choroby skóry pokrywającej twarz w czerwonych szramach. Coś widocznego, niedającego się zignorować. Oczywiście ma on również wiele innych skutków ubocznych, jak dreszcze oraz krwawienie z ust, które prawie ją zabijają. Żaden z nich nie wydaje się dziewczynie, jednak tak straszny, jak brak zainteresowania jej osobą. Oglądając, jak powoli doprowadza siebie do krytycznego stanu, miałam kilka razy ochotę wyłączyć film. Głupota bohaterki zdawała mi się bardziej kłująca w oczy niż choroba skóry.

Marzenie Signe o byciu w centrum uwagi się spełnia. Jej koleżanka dziennikarka przeprowadza z nią wywiad, który trafia na pierwszą stronę magazynu, a inkluzywna agencja modelingowa proponuje kontrakt. Teraz to chłopak bohaterki jest zazdrosny i próbuje umniejszyć skalę jej „osiągnięć” w oczach znajomych. Podczas tych wydarzeń możemy śledzić marzenia, jakie zaczyna snuć dziewczyna. Ona – piękna i młoda z blizną na twarzy śpiewa piosenkę w narodowej telewizji. Ona – bogata, rozchwytywana modelka opala się w swojej willi wyglądając, niczym influencerka wprost z Instagrama. Sceny te pośrednio sugerują pytanie: za co tak w zasadzie Ci celebryci są sławni?

Pod koniec film wyśmiewa również pozorną inkluzywność obecnego świata mody. Z biegiem akcji choroba skóry postępuje tak bardzo, że zniekształca twarz bohaterki nie do poznania, a dla agencji modelingowej jej oryginalność staje się po prostu brzydotą. Zdaje się więc, że akceptujemy „brzydotę” do momentu, gdy reszta wyglądu modelki spełnia większość społecznych wzorców piękna. Wypadające włosy i schodząca płatami, opuchnięta skóra nie są w niczyim poczuciu estetyki. Inkluzywność ma więc swoje granice. Twoja „brzydota” musi być w jakiś sposób ładna i dająca się sprzedać. Ma szokować, ale z umiarem.

Film porusza moim zdaniem tematy szczególnie bliskie naszemu pokoleniu kształtującemu swoje „ja” i poczucie własnej wartości w erze social mediów. Ciągle jesteśmy otoczeni wizjami życia, które powinniśmy wieść, a od artykułów o ludziach sukcesu dzieli nas zaledwie kilka kliknięć. Kto z nas nie chciałby być podziwiany i uznany za inspirującego? Rozumiemy, skąd w bohaterce jest ta potrzeba bycia w centrum uwagi – codziennie obserwujemy jej wyrażanie na ekranach naszych telefonów. Ciężko jest się jej także dziwić, że nie umie ignorować swojego poczucia zagubienia i bycia niewystarczającą, gdy jest w związku ze społecznie uznawanym człowiekiem sukcesu. Ich relacja jest tak przesycona rywalizacją i egoizmem, że zastanawiamy się, gdzie w niej jest miejsce na jakąkolwiek miłość. Czy więc w naszym świecie ślepo podążającym za sztucznymi wizjami istnieją jeszcze szczerość i prawdziwe uczucia?

Po seansie widzowie zdają się zmuszonymi do samokrytyki i przyznania przed samymi sobą, że narcyzm w różnym stopniu jest w każdym z nas. Czujemy się jednak trochę lepiej z tym, że nie jesteśmy w nim osamotnieni i prawdopodobnie aż tak ekstremalni w jego wyrażaniu.