Lubeka – stolica Hanzy
Do północnoniemieckiej Lubeki przybywały kolejne statki, które rozładowane, a potem ponownie zapełnione towarami eksportowymi, wypływały w stronę Bałtyku. Marynarze codziennie przemierzali rzekę Trave, łączącą miasto z morzem, z nostalgią spoglądając na mijany krajobraz. Właściciele firm odziani w surduty bez wytchnienia kontrolowali swoje lukratywne mechanizmy handlowe. Wszystko działało po niemiecku – płynnie i bez zarzutu. Tylko czasami ktoś w pogoni za pieniądzem wśród gąszczy gotyckiej architektury mijał pomnik Emanuela Geibla – lokalnego poety – przypominający o obecności literatury w tutejszym mikroświecie. Literatury, która odgrywała drugoplanową rolę w portowym mieście.
Ale to miało się zmienić.
Ale to miało się zmienić.
Thomas Mann – początki
W 1875 roku na świat przyszedł Thomas Mann. Jego ojciec – Johann Heinrich Mann – był postacią powszechnie znaną w Lubece – piastował urząd konsula miasta oraz zarządzał starą i dobrze prosperującą rodzinną firmą handlową, na której spadkobiercę został namaszczony Thomas. Matka – Julia da Silva-Bruhns – w przeciwieństwie do swojego męża, rdzennego lubeczanina, urodziła się w odległym Rio de Janeiro i dzięki półegzotycznemu pochodzeniu wyróżniała się południową urodą oraz romańskim usposobieniem, co stanowi nadspodziewanie ważny fakt dla dalszej części naszej historii.
Mannowie mieszkali w pięknej rodzinnej kamienicy, a później w nowoczesnym, świeżo zbudowanym domu. Nie narzekali na brak pieniędzy, dzieci bawiły się najpiękniejszymi zabawkami, dorośli cieszyli się prestiżem i poważaniem. Co roku wyjeżdżali na nadmorskie wakacje obfitujące luksusem i sielankową atmosferą, gdzie młody Thomas z rozkoszą pochłaniał muzykę dochodzącą z muszli koncertowej położonej na samym brzegu Morza Bałtyckiego.
Jednak „często zewnętrzne, widoczne i uchwytne oznaki i symbole szczęścia i wznoszenia się wzwyż zjawiają się dopiero wtedy, kiedy w istocie wszystko już zmierzcha”.
W pewnym momencie firma Johanna Heinricha Manna zaczęła gorzej prosperować, gdy on sam – do tej pory niezachwiany i twardo stąpający po ziemi – podupadł na zdrowiu. Umarł, gdy Thomas miał zaledwie piętnaście lat. Ponad stuletnia działalność gospodarcza została zlikwidowana, a dom sprzedany na rzecz posiadłości na przedmieściach Lubeki.
Świat Mannów przewrócił się i zmienił diametralnie. Nie było już powrotu do przeszłości.
Mannowie mieszkali w pięknej rodzinnej kamienicy, a później w nowoczesnym, świeżo zbudowanym domu. Nie narzekali na brak pieniędzy, dzieci bawiły się najpiękniejszymi zabawkami, dorośli cieszyli się prestiżem i poważaniem. Co roku wyjeżdżali na nadmorskie wakacje obfitujące luksusem i sielankową atmosferą, gdzie młody Thomas z rozkoszą pochłaniał muzykę dochodzącą z muszli koncertowej położonej na samym brzegu Morza Bałtyckiego.
Jednak „często zewnętrzne, widoczne i uchwytne oznaki i symbole szczęścia i wznoszenia się wzwyż zjawiają się dopiero wtedy, kiedy w istocie wszystko już zmierzcha”.
W pewnym momencie firma Johanna Heinricha Manna zaczęła gorzej prosperować, gdy on sam – do tej pory niezachwiany i twardo stąpający po ziemi – podupadł na zdrowiu. Umarł, gdy Thomas miał zaledwie piętnaście lat. Ponad stuletnia działalność gospodarcza została zlikwidowana, a dom sprzedany na rzecz posiadłości na przedmieściach Lubeki.
Świat Mannów przewrócił się i zmienił diametralnie. Nie było już powrotu do przeszłości.
Burzliwe losy młodego buntownika
Thomas nie cierpiał szkoły, czuł odrazę do przymusowej nauki. Uczęszczał do gimnazjum realnego, które miało uczynić go kupcem godnym swojego rodowodu, ale jego zainteresowania dotyczyły zupełnie innych dziedzin – nie miał zamiaru prowadzić firmy ojca. Zamiast nauki wolał pisanie artykułów do niestosownej gazetki szkolnej, którą prowadził z podobnymi sobie rebeliantami. W wolnych chwilach oddawał się swojemu melancholijnemu usposobieniu, rozmyślając i gospodarując ogromne połacie czasu powolną lekturą. Zainspirowany starożytną poezją epicką oraz niemieckimi romantykami próbował swoich sił w liryce – pisał wiersze dla przyjaciela oraz miłosne utwory z myślą o koleżance z lekcji tańca. Te wszystkie czynności i upodobania, świadczące o niejakiej predestynacji Thomasa do działalności w sferze sztuki, skutecznie zajęły miejsce nauki, przez co młodzieniec przedwcześnie zakończył szkolną przygodę i z niewiele znaczącym świadectwem ukończenia szóstej klasy gimnazjum pojechał do Monachium, gdzie po śmierci ojca urzędowała jego matka.
W stolicy Bawarii musiał zmierzyć się z brutalną rzeczywistością i rozpocząć pracę w biurze ubezpieczeń, gdzie znalazł posadę dzięki znajomościom rodziny. W gwarze zapracowanych urzędników Thomas pisał swoje pierwsze opowiadanie, traktując zawodowe obowiązki z dystansem, podobnie jak czynił to w szkole. Talent go nie zawiódł – „Upadła”, debiutancka proza Manna, zyskała rozgłos i okazała się przełomowa dla życia artysty, w którym od tego momentu praca była nierozłączna z pisaniem. Mała kariera biurowa skończyła się po roku – nadszedł początek Thomasa Manna, jednego z najznamienitszych pisarzy na świecie.
W stolicy Bawarii musiał zmierzyć się z brutalną rzeczywistością i rozpocząć pracę w biurze ubezpieczeń, gdzie znalazł posadę dzięki znajomościom rodziny. W gwarze zapracowanych urzędników Thomas pisał swoje pierwsze opowiadanie, traktując zawodowe obowiązki z dystansem, podobnie jak czynił to w szkole. Talent go nie zawiódł – „Upadła”, debiutancka proza Manna, zyskała rozgłos i okazała się przełomowa dla życia artysty, w którym od tego momentu praca była nierozłączna z pisaniem. Mała kariera biurowa skończyła się po roku – nadszedł początek Thomasa Manna, jednego z najznamienitszych pisarzy na świecie.
Lubecka dusza na rzymskich alejach
Thomas w przyszłości nazwał „Upadłą” opowiadaniem rażąco niedojrzałym, ale nikt nie mógł zbagatelizować roli, jaką ten debiutancki utwór odegrał w jego życiorysie. Nazwiskiem Manna zainteresowała się młodzież oraz kilku krytyków, co wykorzystał, zanurzając się w studencko-literackich środowiskach, których członkowie przyjmowali go z uśmiechami na ustach. Przy czym robił to nie bez pewnego oporu dyktowanego przez jego mało towarzyską naturę.
Rezygnując z pracy w biurze, zaczął uczęszczać na wykłady mniej lub bardziej związane z historią i sztuką, a co najważniejsze: nieustannie pisał. Poznał Monachium od nowej strony, jako kulturowe centrum Niemiec.
Tymczasem Heinrich Mann – brat Thomasa – mieszkał w Rzymie, gdzie spowity pragnieniem kariery malarskiej rysował i malował w natchnieniu, utrzymując się skromnie z przysyłanych mu comiesięcznie porcji spadku. Młody, jeszcze nieukształtowany autor, poszukujący swojego miejsca postanowił dołączyć do brata i wraz z nim wieść twórcze życie przy Via Torre Argentina.
Spacerując wzdłuż Tybru lub popijając poncz w narożnym lokalu, Thomas rozmyślał o swoich losach. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Kupiecka rodzina o bogatej historii w jednym pokoleniu wydała na świat samych artystów, wszak całe rodzeństwo Mannów próbowało swych sił w sztuce. Może to kwestia ich matki – muzykalnej kobiety z dalekich krajów? Rzeczywiście wprowadziła w potomków nowe pierwiastki wrażliwości, romańską uczuciowość, ale zdawało się, że u źródła tej rewolucji stało coś większego – coś uniwersalnego. Wszechobecnie panujący dekadentyzm i nagłe przemiany duchowe sprzeczne z tradycjami dawały się we znaki nie tylko w rodzinie Mannów, ale w całej warstwie mieszczańskiej Niemiec, a nawet innych krajów europejskich. Te myśli zaczęły krystalizować się w powieści, która później została okrzyknięta jednym z ważniejszych dzieł swoich czasów, noszącej tytuł „Buddenbrookowie”.
Paląc tanie papierosy w gorącym Rzymie, Thomas przenosił się wyobraźnią do spokojnego i chłodnego rodzinnego miasta. W międzyczasie czytał rosyjską literaturę oraz skandynawskie powieści opowiadające o nadbałtyckich miejscowościach portowych. Zainspirowany książkami z północy o podobnej tematyce co jego rodzące się dzieło postanowił zapożyczyć kilka elementów im charakterystycznych – objętość dwustu pięćdziesięciu stron i podział na piętnaście rozdziałów. Wkrótce jednak utwór uniezależnił się od autora – wyszedł poza jego subiektywność i na przekór planom pisarza rozrósł się do ogromnych rozmiarów.
Buddenbrookowie byli lekko zmodyfikowaną kopią rodziny Mannów, a historia ich upadku opisana w powieści zawiera wiele wątków autobiograficznych z życia Thomasa. Losy małego epigona Hanno, w którym zogniskował się wielopokoleniowo postępujący rozkład osobowości mieszczańskiej, czyli sedno idei autora, stały się ostatecznie dobudową do wielkiego dzieła. Ale w niczym nie było przypadku i każde zdanie, które przyrosło do powieści, miało sens i było konieczne – wszystkie złożyły się na ogromny sukces monumentalnej opowieści o upadku rodziny kupieckiej.
Jednak na to zwycięstwo Thomas Mann musiał chwilę poczekać.
Rezygnując z pracy w biurze, zaczął uczęszczać na wykłady mniej lub bardziej związane z historią i sztuką, a co najważniejsze: nieustannie pisał. Poznał Monachium od nowej strony, jako kulturowe centrum Niemiec.
Tymczasem Heinrich Mann – brat Thomasa – mieszkał w Rzymie, gdzie spowity pragnieniem kariery malarskiej rysował i malował w natchnieniu, utrzymując się skromnie z przysyłanych mu comiesięcznie porcji spadku. Młody, jeszcze nieukształtowany autor, poszukujący swojego miejsca postanowił dołączyć do brata i wraz z nim wieść twórcze życie przy Via Torre Argentina.
Spacerując wzdłuż Tybru lub popijając poncz w narożnym lokalu, Thomas rozmyślał o swoich losach. Wszystko wydarzyło się tak szybko. Kupiecka rodzina o bogatej historii w jednym pokoleniu wydała na świat samych artystów, wszak całe rodzeństwo Mannów próbowało swych sił w sztuce. Może to kwestia ich matki – muzykalnej kobiety z dalekich krajów? Rzeczywiście wprowadziła w potomków nowe pierwiastki wrażliwości, romańską uczuciowość, ale zdawało się, że u źródła tej rewolucji stało coś większego – coś uniwersalnego. Wszechobecnie panujący dekadentyzm i nagłe przemiany duchowe sprzeczne z tradycjami dawały się we znaki nie tylko w rodzinie Mannów, ale w całej warstwie mieszczańskiej Niemiec, a nawet innych krajów europejskich. Te myśli zaczęły krystalizować się w powieści, która później została okrzyknięta jednym z ważniejszych dzieł swoich czasów, noszącej tytuł „Buddenbrookowie”.
Paląc tanie papierosy w gorącym Rzymie, Thomas przenosił się wyobraźnią do spokojnego i chłodnego rodzinnego miasta. W międzyczasie czytał rosyjską literaturę oraz skandynawskie powieści opowiadające o nadbałtyckich miejscowościach portowych. Zainspirowany książkami z północy o podobnej tematyce co jego rodzące się dzieło postanowił zapożyczyć kilka elementów im charakterystycznych – objętość dwustu pięćdziesięciu stron i podział na piętnaście rozdziałów. Wkrótce jednak utwór uniezależnił się od autora – wyszedł poza jego subiektywność i na przekór planom pisarza rozrósł się do ogromnych rozmiarów.
Buddenbrookowie byli lekko zmodyfikowaną kopią rodziny Mannów, a historia ich upadku opisana w powieści zawiera wiele wątków autobiograficznych z życia Thomasa. Losy małego epigona Hanno, w którym zogniskował się wielopokoleniowo postępujący rozkład osobowości mieszczańskiej, czyli sedno idei autora, stały się ostatecznie dobudową do wielkiego dzieła. Ale w niczym nie było przypadku i każde zdanie, które przyrosło do powieści, miało sens i było konieczne – wszystkie złożyły się na ogromny sukces monumentalnej opowieści o upadku rodziny kupieckiej.
Jednak na to zwycięstwo Thomas Mann musiał chwilę poczekać.
Praca i wytrwałość
Pobyt we Włoszech trwał rok. Po tym czasie Thomas wrócił do Monachium – wrócił w postaci pisarza wyższej rangi. Co prawda nie zdołał jeszcze ukończyć „Buddenbrooków”, ale wcześniej wydał swoją pierwszą książkę – tom opowiadań – którą mógł nawet podziwiać na wystawach w Rzymie. Mann był coraz bardziej rozpoznawalny i zdobywał nowe znajomości, a jeden z jego przyjaciół zaoferował mu stanowisko redaktora w tygodniku „Simplicissimus” – bardzo kontrowersyjnym, ale równie popularnym, czasopiśmie satyrycznym. Thomas przyjął ofertę i rozpoczął pracę polegającą na, między innymi, selekcji nadsyłanych nowel i opowiadań. Do swoich obowiązków zaliczał także integrację z resztą redakcji oraz gronem monachijskich znajomych. Wieczorami zamykał dni, wypełniając rękopis „Buddenbrooków”.
Produktywną monotonię życia Thomasa przerwało powołanie do wojska. Był to przełom wieków – rok 1900 – kiedy pierwsza powieść pisarza została wysłana wydawcy, który, co prawda niechętnie, ale opublikował dwa ogromne tomy. Na próżno można było szukać pozytywnych recenzji „Buddenbrooków”. „Pana powieść to wóz ciężarowy, którego koła ciężko obracają się w piasku” – czytał Mann, leżąc w szpitalu podczas służby. Tak, okazało się, że ciało artysty nie znosi dobrze wojskowych zajęć, szczególnie marszu. Ból może jeszcze dałoby się przecierpieć, gdyby Thomas czuł jakiekolwiek powołanie wojskowe, ale tak nie było. W jego niechęci do służby ponownie objawiła się dusza rebelianta, choć nie oznacza to, że buntował się przeciwko narodowi – oj, zupełnie nie, o czym jeszcze się przekonamy. Szczęśliwie, po wielu próbach, z pomocą znajomego lekarza udało mu się uzyskać zwolnienie z służby.
Na przekór krytyce pisarz przystąpił do realizacji kolejnych pomysłów. Tworzył różnorodne utwory: w tamtym okresie narodził się „Tonio Kröger” – opowiadanie później określone przez autora jako najbliższe mu dzieło. Opisał w nim swoje pierwsze miłosne przygody – obiektami jego uczuć były te osoby, dla których w młodości pisał wiersze – koleżanka z lekcji tańca oraz przyjaciel ze szkoły. Ważna w ów krótkim tekście jest także wypowiedź głównego bohatera na temat sztuki i roli artysty. Twierdzi on, że twórca nie może działać pod jarzmem emocji, ale wręcz przeciwnie – być niewrażliwym na przejmujące wydarzenia, tylko bezdusznie rejestrować codzienne odczucia, by z zimną krwią zawrzeć je w słowach.
Mann nie działał tylko stricte literacko, bowiem produkował także wiele esejów na temat aktualnych wydarzeń w kraju lub stanowiących komentarze do twórczości innych artystów. Zresztą polemika i eseistyka wiecznie rywalizowały ze skłonnościami powieściopisarskimi Manna w wyniku czego wielokrotnie zdarzało się, że naciskany od wewnątrz przerywał pracę nad powieścią lub opowiadaniem, by zmaterializować gorące idee w krytycznym artykule.
Produktywną monotonię życia Thomasa przerwało powołanie do wojska. Był to przełom wieków – rok 1900 – kiedy pierwsza powieść pisarza została wysłana wydawcy, który, co prawda niechętnie, ale opublikował dwa ogromne tomy. Na próżno można było szukać pozytywnych recenzji „Buddenbrooków”. „Pana powieść to wóz ciężarowy, którego koła ciężko obracają się w piasku” – czytał Mann, leżąc w szpitalu podczas służby. Tak, okazało się, że ciało artysty nie znosi dobrze wojskowych zajęć, szczególnie marszu. Ból może jeszcze dałoby się przecierpieć, gdyby Thomas czuł jakiekolwiek powołanie wojskowe, ale tak nie było. W jego niechęci do służby ponownie objawiła się dusza rebelianta, choć nie oznacza to, że buntował się przeciwko narodowi – oj, zupełnie nie, o czym jeszcze się przekonamy. Szczęśliwie, po wielu próbach, z pomocą znajomego lekarza udało mu się uzyskać zwolnienie z służby.
Na przekór krytyce pisarz przystąpił do realizacji kolejnych pomysłów. Tworzył różnorodne utwory: w tamtym okresie narodził się „Tonio Kröger” – opowiadanie później określone przez autora jako najbliższe mu dzieło. Opisał w nim swoje pierwsze miłosne przygody – obiektami jego uczuć były te osoby, dla których w młodości pisał wiersze – koleżanka z lekcji tańca oraz przyjaciel ze szkoły. Ważna w ów krótkim tekście jest także wypowiedź głównego bohatera na temat sztuki i roli artysty. Twierdzi on, że twórca nie może działać pod jarzmem emocji, ale wręcz przeciwnie – być niewrażliwym na przejmujące wydarzenia, tylko bezdusznie rejestrować codzienne odczucia, by z zimną krwią zawrzeć je w słowach.
Mann nie działał tylko stricte literacko, bowiem produkował także wiele esejów na temat aktualnych wydarzeń w kraju lub stanowiących komentarze do twórczości innych artystów. Zresztą polemika i eseistyka wiecznie rywalizowały ze skłonnościami powieściopisarskimi Manna w wyniku czego wielokrotnie zdarzało się, że naciskany od wewnątrz przerywał pracę nad powieścią lub opowiadaniem, by zmaterializować gorące idee w krytycznym artykule.
Rosnąca popularność marcepanu wśród publiki
W końcu starania się opłaciły, Mann zaczął zbierać owoce dawnej pracy. Dotychczas prawdopodobnie największy komplement na temat debiutanckiej powieści, jaki usłyszał, pochodził z ust pewnej aktorki i brzmiał mało zachęcająco: „Bynajmniej nie nudziłam się, czytając pańską książkę i przy każdej stronie dziwiłam się, że się nie nudzę”. Ale w 1901 roku, gdy wydano „Buddenbrooków” w lekko zmodyfikowanej formie, dobre słowa o książce zaczęły płynąć nieskończonym strumieniem o wielu źródłach.
Thomas dołączył do grona wielce szanowanych pisarzy o międzynarodowej rozpoznawalności, wiodąc żywot w stylu artystycznej cyganerii. Istotnie pisarz stronił od jednostajności i stabilności – po powrocie z Rzymu nie znalazł swojego kąta, nieustannie przemieszczał się między kawalerkami. Aktywnie brał udział w towarzyskim życiu Monachium, uczęszczał do teatrów i oper – przy czym ze szczególną namiętnością odwiedzał salę koncertową Kaimsaal, gdzie często kierował swoją lornetkę nie w kierunku sceny, a loży rodziny Pringsheimów. Wśród członków jednego z najbogatszych domów Niemiec wyszukiwał młodą Katię – kobietę, o której nie mógł przestać myśleć.
Ów monachijka wyróżniała się nie tylko swym niepodważalnym pięknem, ale także inteligencją i mądrością – jako pierwsza kobieta w swoim mieście zdała egzamin maturalny. Nic w tym dziwnego, że przyciągnęła uwagę sławnego pisarza, który skutecznie zbliżał się do niej i do całej rodziny Pringsheimów swoją renomą zdecydowanie przebijającą dom Thomasa.
Relacja tej dwójki była nietuzinkowa. Oboje twierdzili, że tkwią w mezaliansie z tym, że według Katii ona nie dorównywała swojemu partnerowi, a z kolei Thomas stawiał ją o niebo wyżej od siebie. Może dlatego minęło dużo czasu, zanim para publicznie obwieściła swoją miłość i zawarła związek małżeński, do czego doszło w 1905 roku. Niektórzy znajomi Manna tracili cierpliwość i sugerowali zakochanemu, by przyspieszył obrót spraw. Thomas na takie wiadomości reagował oburzeniem, ponieważ z odpowiednią sobie wrażliwością oraz inteligencją emocjonalną szanował poważne podejście do miłości swojej partnerki.
Nowy związek dał szczęście artyście i niebagatelnie odmienił jego życie. Trzydziestolatek wraz z osiem lat młodszą małżonką zamieszkali w pięknym domu, którego pokoje wypełnili licznym potomstwem – aż sześciorgiem dzieci. Zdawało się, że walka rozgrywająca się w osobie Thomasa między buntowniczym twórcą a ułożonym członkiem poważanej rodziny dobiegła końca na rzecz tego drugiego. Mann sam stwierdził, że życie artysty powinno posiadać mieszczańską nadbudowę – nie powinno być zatem przepełnione stereotypową nonszalancją i oderwaniem od rzeczywistości tak często przypisywanym ludziom sztuki. Pierwiastki lubeckie – mieszczańskie – nie odniosły jednak całkowitego zwycięstwa. Życie prywatne pisarza nie było wcale proste.
„Jeśli o mnie chodzi, to moje zainteresowania są podzielone między obie dziedziny […]: rodzinę i związki mężczyzn” – napisał w pewnym liście Thomas Mann. Zainteresowanie erotyczno-romantyczne mężczyznami – z reguły młodymi i chłopięco nieukształtowanymi – często przejawiało się w twórczości pisarza, niejednokrotnie w postaci wątków autobiograficznych. „Tonio Kröger” – opowiadanie o narodzinach artysty – nie pominęło postaci przyjaciela tytułowego bohatera z czasów szkolnych, w którym Tonio był zakochany. Sławne i jedno z ważniejszych dzieł autora – „Śmierć w Wenecji” opublikowane w 1912 roku – przedstawiało między innymi historię zakazanego zauroczenia lub miłości dojrzałego mężczyzny do młodego chłopca, a nie było to nic innego niż relacja autora z jego wakacji we Włoszech. Takich przykładów można znaleźć zdecydowanie więcej, a świadczą one o tym, że Thomas nie był prostolinijnym artystą o mieszczańskiej duszy wyznającym tylko tradycyjne wartości.
Tylko co Katia myślała o nietypowej postawie romantycznej męża? Dobrze wiedziała o upodobaniach Thomasa, który, nawet będąc już w związku małżeńskim, interesował się innymi mężczyznami. Zaakceptowała swój stan: może ze względu na niedobre doświadczenia z ojcem (był on, mówiąc zwięźle, nielojalny wobec rodziny), może przez krzywdzące różnice społeczne między kobietami a mężczyznami, których nawet ona – wykształcona i silna – musiała doświadczać. Co więcej oddawała całą siebie ekscentrycznemu, egocentrycznemu, ale paradoksalnie również empatycznemu, Thomasowi. Niełatwą drogę życia wybrała Katia, wychodząc za tego pozornie chłodnego mężczyznę, który w istocie posiadał także inne odsłony – barwne i mroczne.
Za maską, której używał w towarzystwie, w istocie kryła się melancholia i moralne oderwanie od sztywnych reguł – niezwykła i niezbadana osobowość, pole walki, jakbyśmy to dzisiaj nazwali, konserwatyzmu z liberalizmem. Złośliwi krytycy nazywali go producentem marcepanu pochodzącego z rodzinnych stron Manna. Ale marcepan nie jest wcale tak trywialną substancją – odpowiadał – to słodycz o recepturze tajemniczego pochodzenia wyróżniający się na tle innych wytworów cukierniczych. Tylko dla niewtajemniczonych jawi się on jako jeden z wielu produktów mieszczaństwa północy.
Thomas dołączył do grona wielce szanowanych pisarzy o międzynarodowej rozpoznawalności, wiodąc żywot w stylu artystycznej cyganerii. Istotnie pisarz stronił od jednostajności i stabilności – po powrocie z Rzymu nie znalazł swojego kąta, nieustannie przemieszczał się między kawalerkami. Aktywnie brał udział w towarzyskim życiu Monachium, uczęszczał do teatrów i oper – przy czym ze szczególną namiętnością odwiedzał salę koncertową Kaimsaal, gdzie często kierował swoją lornetkę nie w kierunku sceny, a loży rodziny Pringsheimów. Wśród członków jednego z najbogatszych domów Niemiec wyszukiwał młodą Katię – kobietę, o której nie mógł przestać myśleć.
Ów monachijka wyróżniała się nie tylko swym niepodważalnym pięknem, ale także inteligencją i mądrością – jako pierwsza kobieta w swoim mieście zdała egzamin maturalny. Nic w tym dziwnego, że przyciągnęła uwagę sławnego pisarza, który skutecznie zbliżał się do niej i do całej rodziny Pringsheimów swoją renomą zdecydowanie przebijającą dom Thomasa.
Relacja tej dwójki była nietuzinkowa. Oboje twierdzili, że tkwią w mezaliansie z tym, że według Katii ona nie dorównywała swojemu partnerowi, a z kolei Thomas stawiał ją o niebo wyżej od siebie. Może dlatego minęło dużo czasu, zanim para publicznie obwieściła swoją miłość i zawarła związek małżeński, do czego doszło w 1905 roku. Niektórzy znajomi Manna tracili cierpliwość i sugerowali zakochanemu, by przyspieszył obrót spraw. Thomas na takie wiadomości reagował oburzeniem, ponieważ z odpowiednią sobie wrażliwością oraz inteligencją emocjonalną szanował poważne podejście do miłości swojej partnerki.
Nowy związek dał szczęście artyście i niebagatelnie odmienił jego życie. Trzydziestolatek wraz z osiem lat młodszą małżonką zamieszkali w pięknym domu, którego pokoje wypełnili licznym potomstwem – aż sześciorgiem dzieci. Zdawało się, że walka rozgrywająca się w osobie Thomasa między buntowniczym twórcą a ułożonym członkiem poważanej rodziny dobiegła końca na rzecz tego drugiego. Mann sam stwierdził, że życie artysty powinno posiadać mieszczańską nadbudowę – nie powinno być zatem przepełnione stereotypową nonszalancją i oderwaniem od rzeczywistości tak często przypisywanym ludziom sztuki. Pierwiastki lubeckie – mieszczańskie – nie odniosły jednak całkowitego zwycięstwa. Życie prywatne pisarza nie było wcale proste.
„Jeśli o mnie chodzi, to moje zainteresowania są podzielone między obie dziedziny […]: rodzinę i związki mężczyzn” – napisał w pewnym liście Thomas Mann. Zainteresowanie erotyczno-romantyczne mężczyznami – z reguły młodymi i chłopięco nieukształtowanymi – często przejawiało się w twórczości pisarza, niejednokrotnie w postaci wątków autobiograficznych. „Tonio Kröger” – opowiadanie o narodzinach artysty – nie pominęło postaci przyjaciela tytułowego bohatera z czasów szkolnych, w którym Tonio był zakochany. Sławne i jedno z ważniejszych dzieł autora – „Śmierć w Wenecji” opublikowane w 1912 roku – przedstawiało między innymi historię zakazanego zauroczenia lub miłości dojrzałego mężczyzny do młodego chłopca, a nie było to nic innego niż relacja autora z jego wakacji we Włoszech. Takich przykładów można znaleźć zdecydowanie więcej, a świadczą one o tym, że Thomas nie był prostolinijnym artystą o mieszczańskiej duszy wyznającym tylko tradycyjne wartości.
Tylko co Katia myślała o nietypowej postawie romantycznej męża? Dobrze wiedziała o upodobaniach Thomasa, który, nawet będąc już w związku małżeńskim, interesował się innymi mężczyznami. Zaakceptowała swój stan: może ze względu na niedobre doświadczenia z ojcem (był on, mówiąc zwięźle, nielojalny wobec rodziny), może przez krzywdzące różnice społeczne między kobietami a mężczyznami, których nawet ona – wykształcona i silna – musiała doświadczać. Co więcej oddawała całą siebie ekscentrycznemu, egocentrycznemu, ale paradoksalnie również empatycznemu, Thomasowi. Niełatwą drogę życia wybrała Katia, wychodząc za tego pozornie chłodnego mężczyznę, który w istocie posiadał także inne odsłony – barwne i mroczne.
Za maską, której używał w towarzystwie, w istocie kryła się melancholia i moralne oderwanie od sztywnych reguł – niezwykła i niezbadana osobowość, pole walki, jakbyśmy to dzisiaj nazwali, konserwatyzmu z liberalizmem. Złośliwi krytycy nazywali go producentem marcepanu pochodzącego z rodzinnych stron Manna. Ale marcepan nie jest wcale tak trywialną substancją – odpowiadał – to słodycz o recepturze tajemniczego pochodzenia wyróżniający się na tle innych wytworów cukierniczych. Tylko dla niewtajemniczonych jawi się on jako jeden z wielu produktów mieszczaństwa północy.
Droga do „Czarodziejskiej góry” usłana śmiercią i wojną
W 1910 roku rodzinę Mannów dotknęła tragedia, która niewątpliwie odmieniła sposób postrzegania świata wszystkich jej członków. Ciało Carli Mann – siostry Thomasa – zostało odnalezione w domu ich matki. Życiowe zawirowania i ciąg bolesnych zdarzeń doprowadził ją do samobójstwa. Nieudana kariera aktorska oraz miłosna tragedia okazały się śmiertelną mieszanką.
Julia Mann, w której domu zmarła córka, nigdy nie przebolała tej śmierci. Gdy Thomas przybył do matki, ta zaczęła wypłakiwać się w jego pierś. Po długim czasie płacz ustał, lecz ból miał już nigdy nie odejść, zakorzeniając się w rodzinie na zawsze. Tymczasem pisarz próbował strawić rozpacz, w bezruchu wpatrując się w drzwi do pokoju siostry, która przybyła tu, by odciąć się od smutku przepełniającego jej życie. Musiał się uspokoić, przejść nad tym zjawiskiem do porządku dziennego, aby wspomnieć o nim szerzej w liście lub innym tekście. Wszystko zgodnie z jego filozofią sztuki – wizją artysty oderwanego od świata emocji, wyższego od wszystkiego co ludzkie, trzymającego ducha w garści, by odpowiednio go odmierzyć i wlać w słowa stawiane z najwyższą precyzją.
Świat kręcił się dalej. Mann nie przestawał pracować, produkował kolejne eseje, opowiadania a także dramaty. Każdego dnia pisał tylko rano i tylko około trzech godzin. Specjalnie ograniczał się do niedługiego czasu, ponieważ w swojej twórczości stawiał przede wszystkim na jakość. Intensyfikował swoje siły tak, by każde zdanie było ważne, przemyślane i możliwie najurokliwsze. Gdy dopadało go zmęczenie, odkładał pióro, aby nie zanieczyszczać tekstu niedopracowanymi fragmentami.
W tym samym roku, w którym ukazała się „Śmierć w Wenecji”, Katia Mann musiała pojechać do uzdrowiska położonego w szwajcarskich Alpach ze względu na chorobę płuc. Mąż odwiedził ją kilkakrotnie, za każdym razem zachwycając się specyficznym trybem życia chorych, którzy oderwani od reszty świata rozpływali się w czasie, bezczynnie leżakując pod grubymi kocami w leczniczym mikroklimacie. Zainspirowany pobytami w uzdrowisku postanowił napisać opowiadanie. Tak rozpoczęła się historia „Czarodziejskiej Góry”, która, podobnie jak „Buddenbrookowie”, w przeciągu lat z planowanego krótkiego tekstu wyrosła na opasłą dwutomową powieść.
Wiele lat minęło zanim historia z uzdrowiska przestała rosnąć w siłę i zapełniać kolejne strony. Rękopis często musiał odchodzić w zapomnienie na wiele dni ze względu na najróżniejsze wydarzenia zsyłane przez burzliwy czas. W końcu wybuchła wojna światowa, stawiając całą Europę na baczność. Na szczęście artysta nie musiał ponownie poddawać się cierpieniom w armii. Lekarz, który przeprowadzał komisję wojskową, znał nazwisko pisarza i bez zbędnych formalności zwolnił go ze służby. Poczucie obowiązku wsparcia narodu w trudnej chwili jednak nie zgasło, a wręcz było podsycane patriotyczną atmosferą panującą wśród intelektualistów. W ten sposób powstały „Rozważania człowieka apolitycznego” – zbiór myśli Thomasa Manna na temat aktualnych trendów i wykaz jego stanowisk w palących debatach. Autor przepełniony narodową podniosłością w swoim najnowszym tomie dał upust konserwatywnym poglądom w sprawie wojny. Popierał niemieckie działania militarne i krytykował współobywateli, którzy ostro krytykowali działania Niemiec, między innymi swojego starszego brata…
Heinrich Mann bardzo się zmienił od czasu, gdy Thomas u jego boku pisał „Buddenbrooków”. Przede wszystkim szybko porzucił plany związane z karierą malarską, przenosząc swoje zainteresowania w sferę literatury pięknej. Jego pierwsze powieści odniosły ogromny sukces – to właśnie Heinrich rozsławił nazwisko rodziny w dziedzinie powieściopisarstwa. Dopiero potem Thomas stał się najpopularniejszym Mannem, choć jego brat wcale nie schował się w cieniu. Obaj prężnie działali i jednocześnie nie zaniedbywali rodzinnej więzi. Problemem było jedynie to, że światopoglądowo stali na przeciwnych biegunach. Thomas pewnego razu napisał, że jego brat odziedziczył „romańsko-katolickie” usposobienie po matce, gdy on wdał się w ojca o „nordycko-protestanckim” charakterze. Choć jak wiemy ani dusza Thomasa, ani jego brata, w rzeczywistości nie była tak prosta do sklasyfikowania. Niemniej antagonizmy się nasilały, Heinrich przystąpił do ofensywy w swoim eseju o Zoli, między wierszami atakując brata, na co Thomas odpowiedział właśnie w „Rozważaniach człowieka apolitycznego” wydanych w 1918 roku. Musiały minąć lata, aby braterski konflikt się uspokoił.
Ale świat wciąż się kręcił. Thomas Mann musiał działać dalej mimo śmierci i wojen. Wrócił do pracy nad „Czarodziejską Górą”.
Julia Mann, w której domu zmarła córka, nigdy nie przebolała tej śmierci. Gdy Thomas przybył do matki, ta zaczęła wypłakiwać się w jego pierś. Po długim czasie płacz ustał, lecz ból miał już nigdy nie odejść, zakorzeniając się w rodzinie na zawsze. Tymczasem pisarz próbował strawić rozpacz, w bezruchu wpatrując się w drzwi do pokoju siostry, która przybyła tu, by odciąć się od smutku przepełniającego jej życie. Musiał się uspokoić, przejść nad tym zjawiskiem do porządku dziennego, aby wspomnieć o nim szerzej w liście lub innym tekście. Wszystko zgodnie z jego filozofią sztuki – wizją artysty oderwanego od świata emocji, wyższego od wszystkiego co ludzkie, trzymającego ducha w garści, by odpowiednio go odmierzyć i wlać w słowa stawiane z najwyższą precyzją.
Świat kręcił się dalej. Mann nie przestawał pracować, produkował kolejne eseje, opowiadania a także dramaty. Każdego dnia pisał tylko rano i tylko około trzech godzin. Specjalnie ograniczał się do niedługiego czasu, ponieważ w swojej twórczości stawiał przede wszystkim na jakość. Intensyfikował swoje siły tak, by każde zdanie było ważne, przemyślane i możliwie najurokliwsze. Gdy dopadało go zmęczenie, odkładał pióro, aby nie zanieczyszczać tekstu niedopracowanymi fragmentami.
W tym samym roku, w którym ukazała się „Śmierć w Wenecji”, Katia Mann musiała pojechać do uzdrowiska położonego w szwajcarskich Alpach ze względu na chorobę płuc. Mąż odwiedził ją kilkakrotnie, za każdym razem zachwycając się specyficznym trybem życia chorych, którzy oderwani od reszty świata rozpływali się w czasie, bezczynnie leżakując pod grubymi kocami w leczniczym mikroklimacie. Zainspirowany pobytami w uzdrowisku postanowił napisać opowiadanie. Tak rozpoczęła się historia „Czarodziejskiej Góry”, która, podobnie jak „Buddenbrookowie”, w przeciągu lat z planowanego krótkiego tekstu wyrosła na opasłą dwutomową powieść.
Wiele lat minęło zanim historia z uzdrowiska przestała rosnąć w siłę i zapełniać kolejne strony. Rękopis często musiał odchodzić w zapomnienie na wiele dni ze względu na najróżniejsze wydarzenia zsyłane przez burzliwy czas. W końcu wybuchła wojna światowa, stawiając całą Europę na baczność. Na szczęście artysta nie musiał ponownie poddawać się cierpieniom w armii. Lekarz, który przeprowadzał komisję wojskową, znał nazwisko pisarza i bez zbędnych formalności zwolnił go ze służby. Poczucie obowiązku wsparcia narodu w trudnej chwili jednak nie zgasło, a wręcz było podsycane patriotyczną atmosferą panującą wśród intelektualistów. W ten sposób powstały „Rozważania człowieka apolitycznego” – zbiór myśli Thomasa Manna na temat aktualnych trendów i wykaz jego stanowisk w palących debatach. Autor przepełniony narodową podniosłością w swoim najnowszym tomie dał upust konserwatywnym poglądom w sprawie wojny. Popierał niemieckie działania militarne i krytykował współobywateli, którzy ostro krytykowali działania Niemiec, między innymi swojego starszego brata…
Heinrich Mann bardzo się zmienił od czasu, gdy Thomas u jego boku pisał „Buddenbrooków”. Przede wszystkim szybko porzucił plany związane z karierą malarską, przenosząc swoje zainteresowania w sferę literatury pięknej. Jego pierwsze powieści odniosły ogromny sukces – to właśnie Heinrich rozsławił nazwisko rodziny w dziedzinie powieściopisarstwa. Dopiero potem Thomas stał się najpopularniejszym Mannem, choć jego brat wcale nie schował się w cieniu. Obaj prężnie działali i jednocześnie nie zaniedbywali rodzinnej więzi. Problemem było jedynie to, że światopoglądowo stali na przeciwnych biegunach. Thomas pewnego razu napisał, że jego brat odziedziczył „romańsko-katolickie” usposobienie po matce, gdy on wdał się w ojca o „nordycko-protestanckim” charakterze. Choć jak wiemy ani dusza Thomasa, ani jego brata, w rzeczywistości nie była tak prosta do sklasyfikowania. Niemniej antagonizmy się nasilały, Heinrich przystąpił do ofensywy w swoim eseju o Zoli, między wierszami atakując brata, na co Thomas odpowiedział właśnie w „Rozważaniach człowieka apolitycznego” wydanych w 1918 roku. Musiały minąć lata, aby braterski konflikt się uspokoił.
Ale świat wciąż się kręcił. Thomas Mann musiał działać dalej mimo śmierci i wojen. Wrócił do pracy nad „Czarodziejską Górą”.
Dzieło wywołujące natychmiastowy zapłon
Thomas siedział w ciemnym pomieszczeniu, rękami i nogami przytrzymując spoczywającego na krześle młodzieńca. Musiał złapać młodego mężczyznę w bezpieczną uwięź, aby nic złego mu się nie stało podczas tego, co miało nastąpić. Wokół siedzieli lekarze, zoolodzy, ludzie nauki a także artyści, wiodąc swobodną rozmowę. Zebrali się tutaj z okazji seansu okultystycznego.
— Drodzy państwo, nie wiem, czy się do tego nadaję — wyznał Thomas.
— Z pewnością da pan radę. Chciałbym, żeby był pan jak najbliżej medium – odpowiedział doktor Schrenck, któremu widocznie zależało na wywarciu mocnego wrażenia na sławnym pisarzu. To on organizował seanse i prowadził badania na temat zjawisk okultystycznych za pomocą współpracownika, który pełniąc funkcję medium powodował nadprzyrodzone fenomeny.
Młodzieniec zaczął się trząść – to chyba początek transu. Thomas rozglądał się po pomieszczeniu ze swoim sympatycznym, nieco figlarnym, marcepanowym uśmiechem na ustach. Inni odpowiadali podobnymi wyrazami twarzy, jakby nie dowierzali, że uczestniczą w tej scenie na poważnie. A jednak z własnej woli, motywowani ciekawością, siedzieli w ciemnym pokoju w rezydencji doktora Schrencka, którego badania jeszcze kilka lat temu – przed wojną – były jednogłośnie wyśmiewane. Ale w powojennych Niemczech pojawiła się żądza nowej prawdy – potrzeba nowoczesnej odpowiedzi na stary porządek. I również Thomas Mann z zaintrygowaniem wypatrywał ledwo widocznych nadprzyrodzonych zjawisk.
Pogrążone w kryzysie społeczeństwo nowych Niemiec było chłonne innowacji – podatne na rewolucje – i w 1924 roku dostało coś, czego właśnie potrzebowało. Thomas Mann opublikował „Czarodziejską górę”, która przez dwanaście lat zajmowała jego myśli. Powieść rezonowała z umysłami współobywateli autora, o czym świadczył jej natychmiastowy sukces, ale szybko objawiła także międzynarodową siłę, zyskując zwolenników w coraz to kolejnych krajach.
Do dzisiaj „Czarodziejska góra” zachwyca nowych czytelników, a jest to fakt zaskakujący, biorąc pod uwagę specyficzną konstrukcję tego utworu. Dla Manna fabuła w powieści pełniła najmniej ważną rolę – stanowiła jedynie spoiwo zasadniczej treści – co przejawiło się w omawianym tekście, w którym często dygresje okazują się ważniejsze i artystycznie mocniejsze od głównych wątków. Poza tym nie jest to najprzyjemniejsza lektura dla osób ceniących sobie wartkość akcji. Mann tworzył długie zdania i ogromne akapity – używał języka pełnego humoru i swobody, który z natury wymagał dużej przestrzeni.
Więc dlaczego „Czarodziejska góra” tak spodobała się czytelnikom i w przyszłości wstąpiła do kanonu literatury? Na pewno jedną z przyczyn jest mnogość i różnorodność poruszanych problemów – omawiane tematy oscylują od zagadnień metafizycznych do społecznych, od sztuki do polityki. Lektura cyklicznie podaje nam kolejne powody do rozważań, skutecznie przyciągając uwagę czytelników odstraszanych przez mozolną akcję.
Warto wyróżnić jeden z bardziej obfitych w intelektualne zagwozdki wątków powieści: dialogi Lodovica Settembriniego z Leonem Naphtą. Włoch jakby żywcem wyjęty z epoki renesansu, oddany humanista prowadzi rozmowy o najróżniejszych sprawach z antyliberalnym jezuitą – Leonem Napthą stanowiącym jedno wielkie przeciwieństwo Lodovica Settembriniego. W ich sporach zawsze, choć z reguły biernie, uczestniczy główny bohater – Hans Castorp – o którego jeszcze nieukształtowany umysł toczy się polemiczna wojna. Castorp – młody Niemiec przebywający w uzdrowisku – jest rzucony w tygiel walk między demokracją a wizją autorytarnego państwa bożego, uwielbieniem witalności a wywyższeniem choroby i śmierci, skończonością a nieskończonością świata… Musi wybierać – kształtować swoje poglądy na temat nowej ery podobnie jak wszyscy ówcześni Niemcy i inni Europejczycy, ale także my – współcześni – nadając „Czarodziejskiej górze” atrybut ponadczasowości.
„Edukacyjna powieść” – jak Mann zwał swoje najnowsze dzieło – przyniosła mu nie tylko wiele laurów, ale także skierowała jego twórczość w nowe obszary, które owocnie wyeksplorował w nadchodzących latach. Dotychczasowe teksty pisarza były na wskroś autobiograficzne – niejako stanowiły komentarz do jego własnych przeżyć – i, choć wiele postaci oraz scen było prawie bezpośrednim zapożyczeniem z codzienności autora, „Czarodziejska Góra” nieco odeszła od tego schematu, będąc utworem bardziej fikcyjnym i odrębnym od świata artysty. Ta mała zaliczka złożona na rzecz nowych perspektyw wyewoluowała w ciekawy sposób w jego kolejnych powieściach.
— Drodzy państwo, nie wiem, czy się do tego nadaję — wyznał Thomas.
— Z pewnością da pan radę. Chciałbym, żeby był pan jak najbliżej medium – odpowiedział doktor Schrenck, któremu widocznie zależało na wywarciu mocnego wrażenia na sławnym pisarzu. To on organizował seanse i prowadził badania na temat zjawisk okultystycznych za pomocą współpracownika, który pełniąc funkcję medium powodował nadprzyrodzone fenomeny.
Młodzieniec zaczął się trząść – to chyba początek transu. Thomas rozglądał się po pomieszczeniu ze swoim sympatycznym, nieco figlarnym, marcepanowym uśmiechem na ustach. Inni odpowiadali podobnymi wyrazami twarzy, jakby nie dowierzali, że uczestniczą w tej scenie na poważnie. A jednak z własnej woli, motywowani ciekawością, siedzieli w ciemnym pokoju w rezydencji doktora Schrencka, którego badania jeszcze kilka lat temu – przed wojną – były jednogłośnie wyśmiewane. Ale w powojennych Niemczech pojawiła się żądza nowej prawdy – potrzeba nowoczesnej odpowiedzi na stary porządek. I również Thomas Mann z zaintrygowaniem wypatrywał ledwo widocznych nadprzyrodzonych zjawisk.
Pogrążone w kryzysie społeczeństwo nowych Niemiec było chłonne innowacji – podatne na rewolucje – i w 1924 roku dostało coś, czego właśnie potrzebowało. Thomas Mann opublikował „Czarodziejską górę”, która przez dwanaście lat zajmowała jego myśli. Powieść rezonowała z umysłami współobywateli autora, o czym świadczył jej natychmiastowy sukces, ale szybko objawiła także międzynarodową siłę, zyskując zwolenników w coraz to kolejnych krajach.
Do dzisiaj „Czarodziejska góra” zachwyca nowych czytelników, a jest to fakt zaskakujący, biorąc pod uwagę specyficzną konstrukcję tego utworu. Dla Manna fabuła w powieści pełniła najmniej ważną rolę – stanowiła jedynie spoiwo zasadniczej treści – co przejawiło się w omawianym tekście, w którym często dygresje okazują się ważniejsze i artystycznie mocniejsze od głównych wątków. Poza tym nie jest to najprzyjemniejsza lektura dla osób ceniących sobie wartkość akcji. Mann tworzył długie zdania i ogromne akapity – używał języka pełnego humoru i swobody, który z natury wymagał dużej przestrzeni.
Więc dlaczego „Czarodziejska góra” tak spodobała się czytelnikom i w przyszłości wstąpiła do kanonu literatury? Na pewno jedną z przyczyn jest mnogość i różnorodność poruszanych problemów – omawiane tematy oscylują od zagadnień metafizycznych do społecznych, od sztuki do polityki. Lektura cyklicznie podaje nam kolejne powody do rozważań, skutecznie przyciągając uwagę czytelników odstraszanych przez mozolną akcję.
Warto wyróżnić jeden z bardziej obfitych w intelektualne zagwozdki wątków powieści: dialogi Lodovica Settembriniego z Leonem Naphtą. Włoch jakby żywcem wyjęty z epoki renesansu, oddany humanista prowadzi rozmowy o najróżniejszych sprawach z antyliberalnym jezuitą – Leonem Napthą stanowiącym jedno wielkie przeciwieństwo Lodovica Settembriniego. W ich sporach zawsze, choć z reguły biernie, uczestniczy główny bohater – Hans Castorp – o którego jeszcze nieukształtowany umysł toczy się polemiczna wojna. Castorp – młody Niemiec przebywający w uzdrowisku – jest rzucony w tygiel walk między demokracją a wizją autorytarnego państwa bożego, uwielbieniem witalności a wywyższeniem choroby i śmierci, skończonością a nieskończonością świata… Musi wybierać – kształtować swoje poglądy na temat nowej ery podobnie jak wszyscy ówcześni Niemcy i inni Europejczycy, ale także my – współcześni – nadając „Czarodziejskiej górze” atrybut ponadczasowości.
„Edukacyjna powieść” – jak Mann zwał swoje najnowsze dzieło – przyniosła mu nie tylko wiele laurów, ale także skierowała jego twórczość w nowe obszary, które owocnie wyeksplorował w nadchodzących latach. Dotychczasowe teksty pisarza były na wskroś autobiograficzne – niejako stanowiły komentarz do jego własnych przeżyć – i, choć wiele postaci oraz scen było prawie bezpośrednim zapożyczeniem z codzienności autora, „Czarodziejska Góra” nieco odeszła od tego schematu, będąc utworem bardziej fikcyjnym i odrębnym od świata artysty. Ta mała zaliczka złożona na rzecz nowych perspektyw wyewoluowała w ciekawy sposób w jego kolejnych powieściach.
„Lubeka jako duchowa forma życia”
Lubeka w 1926 r. obchodziła 700-lecie nadania statusu wolnego miasta. Thomas Mann z tej okazji przybył do rodzinnej miejscowości, by wygłosić przemówienie – „Lubeka jako duchowa forma życia”. Mieszkańcy co prawda przywitali go ciepło, choć nie zawsze byli nastawieni przychylnie do swojego pisarza. Gdy wydano „Buddenbrooków”, wielu lubeczan skrytykowało powieść autora, którego określano raczej zwiędła latoroślą miasta, nie wybitnym reprezentantem. O wiele bardziej odpowiadał im nieżyjący już poeta – wspomniany Emanuel Geibel – patosem sławiący ukochaną Lubekę.
Gdy Thomas Mann stawał przed mównicą w Teatrze Miejskim, na widowni siedziało wiele osób, które widząc jego majestatyczną postać zadbaną w każdym szczególe, nie dowierzało własnym oczom – w końcu zapamiętali go jako bujającego w obłokach młodzieńca będącego na bakier ze szkołą i bynajmniej nie zwiastującego świetlanej przyszłości. Niemniej jednak to właśnie on stał przed nimi w widocznie dobrym humorze – na podwyższeniu czuł się świetnie, ponieważ, mimo że w rozmowach osobistych nie przejawiał charyzmy, publiczne przemowy były jego żywiołem.
Perorował o tym, jak ważna w jego twórczości jest Lubeka. Tłumaczył, że tutejsza architektura, a przede wszystkim morze, stanowi ważny element narracji w niemal wszystkich jego tekstach. Nie chciał być traktowany jak wyrzutek, bo wcale nie zdradził swojego miasta, wybierając egzotyczną profesję pisarza. Tak naprawdę zawsze kontynuował to, co było mu dane w genach i tradycjach – został artystą, ale nie przestał być lubeczaninem, wykorzystał wszystkie dary pochodzenia, tylko na innej płaszczyźnie. Bo czym innym było stawianie jakości ponad ilość, chłodne a zarazem pełne humoru przysposobienie, jeśli nie spadkiem po północnoniemieckim mieszczaństwie?
„No cóż – przemawiał dziś do was mieszczański pisarz, który przez całe swe życie opowiadał właściwie jedną historię: historię przeobrażenia się mieszczanina – ale nie w burżuja czy marksistę, lecz w artystę, hołdującego ironii i wolności gotowej do wylotu i wzlotu sztuki”.
Na pewno niejeden słuchacz inaczej spojrzał na Thomasa Manna i pojął, że Lubeka w tym trudnym do pojęcia ciągu wydarzeń stała się miastem literatury. I duma przepełniała ich serca, bo była to literatura tutejsza – zrodzona z doświadczeń wielu pokoleń pracowitych lubeckich kupców.
Gdy Thomas Mann stawał przed mównicą w Teatrze Miejskim, na widowni siedziało wiele osób, które widząc jego majestatyczną postać zadbaną w każdym szczególe, nie dowierzało własnym oczom – w końcu zapamiętali go jako bujającego w obłokach młodzieńca będącego na bakier ze szkołą i bynajmniej nie zwiastującego świetlanej przyszłości. Niemniej jednak to właśnie on stał przed nimi w widocznie dobrym humorze – na podwyższeniu czuł się świetnie, ponieważ, mimo że w rozmowach osobistych nie przejawiał charyzmy, publiczne przemowy były jego żywiołem.
Perorował o tym, jak ważna w jego twórczości jest Lubeka. Tłumaczył, że tutejsza architektura, a przede wszystkim morze, stanowi ważny element narracji w niemal wszystkich jego tekstach. Nie chciał być traktowany jak wyrzutek, bo wcale nie zdradził swojego miasta, wybierając egzotyczną profesję pisarza. Tak naprawdę zawsze kontynuował to, co było mu dane w genach i tradycjach – został artystą, ale nie przestał być lubeczaninem, wykorzystał wszystkie dary pochodzenia, tylko na innej płaszczyźnie. Bo czym innym było stawianie jakości ponad ilość, chłodne a zarazem pełne humoru przysposobienie, jeśli nie spadkiem po północnoniemieckim mieszczaństwie?
„No cóż – przemawiał dziś do was mieszczański pisarz, który przez całe swe życie opowiadał właściwie jedną historię: historię przeobrażenia się mieszczanina – ale nie w burżuja czy marksistę, lecz w artystę, hołdującego ironii i wolności gotowej do wylotu i wzlotu sztuki”.
Na pewno niejeden słuchacz inaczej spojrzał na Thomasa Manna i pojął, że Lubeka w tym trudnym do pojęcia ciągu wydarzeń stała się miastem literatury. I duma przepełniała ich serca, bo była to literatura tutejsza – zrodzona z doświadczeń wielu pokoleń pracowitych lubeckich kupców.
Wielka nagroda i… wygnanie
Pewnego dnia jakby zesłany przez los pewien monachijski malarz zaczepił pisarza i zaprezentował mu cykl rysunków przedstawiających historię Józefa, syna Jakuba, z prośbą, by Mann napisał do niego wstęp. Niedługo potem, zainteresowany twórczością niespodziewanego gościa, otworzył Biblię, by przygotować się do zlecenia, które zamierzał przyjąć. Opowieść o Józefie i jego braciach przybrała nowe barwy w oczach już ponad pięćdziesięcioletniego pisarza i zafascynowała go do tego stopnia, że nie mógł spocząć jedynie na krótkim tekście.
W „Czarodziejskiej górze” zadał wiele pytań, teraz natomiast chciał skupić się na odpowiedziach, a dostrzegł je u podłoża śródziemnomorskiej cywilizacji – w sferze mitów i Biblii. W czasach wielkiej przemiany – szczególnie dla Niemiec – szukał oparcia w samym sednie kultury. Nowa powieść – „Józef i jego bracia” – miała zająć autorowi szesnaście twórczych lat i towarzyszyć mu w najbardziej turbulentnym okresie życia.
Ale zanim doszło do ogromnych przewrotów i strasznych wydarzeń światowych, Thomas Mann, wstrzymując pracę nad nową powieścią, odbył kilka przyjemnych i pożytecznych podróży. Szczególnie ważna była wyprawa do Paryża, gdzie przemawiał w roli pojednawcy Francji z Niemcami, ponieważ, co zaskakujące, po wojnie jego poglądy zaczęły się drastycznie zmieniać – od konserwatyzmu i militaryzmu przeszedł do liberalizmu i pacyfizmu. Jako głosiciel dobrej woli nowych, demokratycznych Niemiec udał się także do Londynu i Warszawy. Wszędzie gdzie się zjawiał, był witany bardzo gorąco – jako pisarz wybitny i powszechnie lubiany – jednak najbardziej pozytywne emocje musiała mu przysporzyć wizyta w Sztokholmie…
W 1929 roku został uhonorowany nagrodą Nobla w dziedzinie literatury. Uzasadnienie Akademii Szwedzkiej brzmiało: „przede wszystkim za wielką powieść „Buddenbrookowie”, która stała się klasyką współczesnej literatury, i której popularność nieustannie rośnie”. Ta wręcz młodzieńcza powieść Manna bardzo dobrze przyjęła się w Skandynawii – Akademia upodobała sobie ją do tego stopnia, że już lata wcześniej, przed pojawieniem się „Czarodziejskiej góry”, stawiała autora rodzinnej sagi w gronie kandydatów.
Razem z laureatem do Sztokholmu przybyła jego żona – Katia, która ponad dwie dekady poświęciła pracy w pocie czoła na rzecz męża. Małżonkowie działali w tandemie i towarzyszka życia Manna niewątpliwie miała ogromny wkład w jego sukcesy. Katia zajmowała się domem, dziećmi ale też pilnowała finansów rodziny oraz dopomagała Thomasa w karierze pisarskiej – często to ona przepisywała jego teksty na maszynie, biegle rozszyfrowując gotyk męża.
Zainteresowanie Niemców Thomasem Mannem doszło do zenitu. Bezpośrednio po powrocie ze Szwecji noblista udał się na bardzo głośne tournée po nadreńskich miastach. Profesorzy z uniwersytetu bońskiego bali się o wytrzymałość podłogi na auli podczas odczytu Manna, ponieważ nigdy nie widzieli na niej tylu studentów!
W 1933 roku wyruszył na kolejną serię odczytów – tym razem za granicę. Nie spodziewał się, że z tej wyprawy nie wróci przez najbliższe kilkanaście lat…
27 lutego, gdy Mann wraz z żoną przebywał w Szwajcarii, w Berlinie podpalono gmach Reichstagu.
W „Czarodziejskiej górze” zadał wiele pytań, teraz natomiast chciał skupić się na odpowiedziach, a dostrzegł je u podłoża śródziemnomorskiej cywilizacji – w sferze mitów i Biblii. W czasach wielkiej przemiany – szczególnie dla Niemiec – szukał oparcia w samym sednie kultury. Nowa powieść – „Józef i jego bracia” – miała zająć autorowi szesnaście twórczych lat i towarzyszyć mu w najbardziej turbulentnym okresie życia.
Ale zanim doszło do ogromnych przewrotów i strasznych wydarzeń światowych, Thomas Mann, wstrzymując pracę nad nową powieścią, odbył kilka przyjemnych i pożytecznych podróży. Szczególnie ważna była wyprawa do Paryża, gdzie przemawiał w roli pojednawcy Francji z Niemcami, ponieważ, co zaskakujące, po wojnie jego poglądy zaczęły się drastycznie zmieniać – od konserwatyzmu i militaryzmu przeszedł do liberalizmu i pacyfizmu. Jako głosiciel dobrej woli nowych, demokratycznych Niemiec udał się także do Londynu i Warszawy. Wszędzie gdzie się zjawiał, był witany bardzo gorąco – jako pisarz wybitny i powszechnie lubiany – jednak najbardziej pozytywne emocje musiała mu przysporzyć wizyta w Sztokholmie…
W 1929 roku został uhonorowany nagrodą Nobla w dziedzinie literatury. Uzasadnienie Akademii Szwedzkiej brzmiało: „przede wszystkim za wielką powieść „Buddenbrookowie”, która stała się klasyką współczesnej literatury, i której popularność nieustannie rośnie”. Ta wręcz młodzieńcza powieść Manna bardzo dobrze przyjęła się w Skandynawii – Akademia upodobała sobie ją do tego stopnia, że już lata wcześniej, przed pojawieniem się „Czarodziejskiej góry”, stawiała autora rodzinnej sagi w gronie kandydatów.
Razem z laureatem do Sztokholmu przybyła jego żona – Katia, która ponad dwie dekady poświęciła pracy w pocie czoła na rzecz męża. Małżonkowie działali w tandemie i towarzyszka życia Manna niewątpliwie miała ogromny wkład w jego sukcesy. Katia zajmowała się domem, dziećmi ale też pilnowała finansów rodziny oraz dopomagała Thomasa w karierze pisarskiej – często to ona przepisywała jego teksty na maszynie, biegle rozszyfrowując gotyk męża.
Zainteresowanie Niemców Thomasem Mannem doszło do zenitu. Bezpośrednio po powrocie ze Szwecji noblista udał się na bardzo głośne tournée po nadreńskich miastach. Profesorzy z uniwersytetu bońskiego bali się o wytrzymałość podłogi na auli podczas odczytu Manna, ponieważ nigdy nie widzieli na niej tylu studentów!
W 1933 roku wyruszył na kolejną serię odczytów – tym razem za granicę. Nie spodziewał się, że z tej wyprawy nie wróci przez najbliższe kilkanaście lat…
27 lutego, gdy Mann wraz z żoną przebywał w Szwajcarii, w Berlinie podpalono gmach Reichstagu.
Emigracyjna tułaczka
Mann został poinformowany, że powrót do Niemiec byłby dla niego zbyt niebezpieczny. Istotnie Eryka i Klaus – dwójka jego już dorosłych dzieci – przedostali się w okolice domu rodziców, by potwierdzić, że został on zarekwirowany. Thomas wciąż nie dowierzał w obrót spraw, który ku jego rozpaczy stał się faktem. Niewątpliwie był patriotą i widział przyszłość Niemiec w zjednoczeniu klas społecznych i narodów, w idei, którą nazywał socjalnym humanizmem. Nie wierzył w sukces narodowego socjalizmu – uważał nazizm za zbyt prymitywny, by mógł cokolwiek zdziałać. Niestety mylił się.
Majątku Mannów nie dało się odzyskać – małżeństwo musiało wieść stosunkowo skromny żywot, choć wciąż mogli pozwolić sobie na więcej niż większość emigrantów. Mieli wystarczająco pieniędzy, by zamieszkać nad Lazurowym Wybrzeżem, gdzie osiedliło się wielu niemieckich artystów na uchodźctwie. Następnie wrócili do Szwajcarii – tam również sąsiadowali ze znajomymi z kraju.
Ogromnym zmartwieniem Thomasa był los jego powieści biblijnej, której rękopis pozostał w Monachium. Z opresji wyciągnęła go córka, dzielna Eryka, która podejmując ogromne ryzyko wtargnęła do byłego domu rodziców i zabrała manuskrypt ojca. Mann w euforii zabrał się do dalszej pracy. Bardzo często, siedząc na tarasie, czytał swoim kolegom emigrantom wyciągi z tworzonego utworu. Cieszył się, gdy słuchacze wybuchali śmiechem w reakcji na pełne humoru zdania, jakby na moment zapominając o ponurych czasach.
W tamtym okresie odbył pierwsze dwie podróże do Stanów Zjednoczonych. Powodem jednej z tych wypraw było odebranie doktoratu honoris causa na uniwersytecie Harvarda, który przyznano jemu oraz Albertowi Einsteinowi. Sławny niemiecki naukowiec już wcześniej zaznajomił się z Mannem – obaj dzielili podobny los, co bardzo zbliżyło ich do siebie. Niedługo potem, kiedy w Europie zaczynało być coraz niebezpieczniej, Thomas przeniósł się na stałe za ocean – do Princeton. Tam na lokalnym uniwersytecie, gdzie pracował Einstein, prowadził wykłady na temat „Czarodziejskiej góry” oraz „Fausta” Goethego. Przy czym nie było przypadku w wyborze najgłośniejszego dzieła niemieckiego twórcy romantycznego na temat prelekcji Manna.
Niegdyś stwierdził, że jego osobowość ukształtowała się pod wpływem „Trójgwiazdy” złożonej z Schopenhauera, Nietzschego i Wagnera. W młodości z kolei pałał ogromną sympatią do dzieł Schillera. Jego poczet niemieckich mistrzów przez długi czas nie zawierał Johanna Wolfganga Goethego. Tak naprawdę dopiero po napisaniu „Buddenbrooków” Mann zaznajomił się głębiej z jego twórczością i w tamtym momencie Goethe stał się jego największym nauczycielem i wzorem na resztę życia. Thomas cytował jego słowa z religijnym namaszczeniem, uwielbiał odnajdywać podobieństwa między sobą a mistrzem, w końcu został ekspertem w zakresie życia i pracy uwielbianego poety.
Te pierwiastki Goethowskie zajmowały coraz więcej miejsca w tekstach Manna, aż zogniskowały się w jednej powieści o tytule „Lotta w Weimarze”. Ten utwór, w którym autor wniknął głęboko w psychikę swojego mistrza, z pewnością cieszyłby się dużą popularnością w Niemczech. Niestety książki Manna w ojczyźnie mogły liczyć jedynie na spalenie – były zatem zdane na powodzenie angielskiego przekładu. Co prawda na opinie amerykańskich krytyków nie mógł narzekać – jego utwory wciąż były doceniane i zrzeszały mnóstwo czytelników – lecz nigdy nie mógł zapomnieć, że jego pierwszorzędną misją jest pisanie dla narodu. „Józef i jego bracia”, powieść ukończona w 1943 roku, „Zamienione głowy”, filozoficzna nowela o hinduskiej historii miłosnej z 1940 roku, to utwory o nietypowej, egzotycznej tematyce, lecz wciąż przesiąknięte niemieckim duchem autora, a jednak niemogące zaznać niemieckiej ziemi. To przyczyniało się do tego, że Mann czuł coraz większą nienawiść do nazizmu. Musiał działać.
W Ameryce miał wiele okazji do wystąpień potępiających działania Niemiec, a nawet do wygłaszania audycji radiowych nawołujących rodaków do zaprzestania walk. Mimowolnie stał się twarzą niemieckiej emigracji w Stanach Zjednoczonych i robił wszystko, by uratować jak najwięcej swoich pobratymców. Tak naprawdę jednak nie posiadał ani wystarczających wpływów w Nowym Świecie ani tym bardziej dużego majątku, przez co owa działalność wolontariacka była dla niego bardzo męcząca. W natłoku innych nieustannie przybywających obowiązków przeniósł się do odległej Kalifornii, osiadając w miejscowości Pacific Palisades, dzięki czemu zdobył trochę przestrzeni na to, co najważniejsze – na pisanie.
Majątku Mannów nie dało się odzyskać – małżeństwo musiało wieść stosunkowo skromny żywot, choć wciąż mogli pozwolić sobie na więcej niż większość emigrantów. Mieli wystarczająco pieniędzy, by zamieszkać nad Lazurowym Wybrzeżem, gdzie osiedliło się wielu niemieckich artystów na uchodźctwie. Następnie wrócili do Szwajcarii – tam również sąsiadowali ze znajomymi z kraju.
Ogromnym zmartwieniem Thomasa był los jego powieści biblijnej, której rękopis pozostał w Monachium. Z opresji wyciągnęła go córka, dzielna Eryka, która podejmując ogromne ryzyko wtargnęła do byłego domu rodziców i zabrała manuskrypt ojca. Mann w euforii zabrał się do dalszej pracy. Bardzo często, siedząc na tarasie, czytał swoim kolegom emigrantom wyciągi z tworzonego utworu. Cieszył się, gdy słuchacze wybuchali śmiechem w reakcji na pełne humoru zdania, jakby na moment zapominając o ponurych czasach.
W tamtym okresie odbył pierwsze dwie podróże do Stanów Zjednoczonych. Powodem jednej z tych wypraw było odebranie doktoratu honoris causa na uniwersytecie Harvarda, który przyznano jemu oraz Albertowi Einsteinowi. Sławny niemiecki naukowiec już wcześniej zaznajomił się z Mannem – obaj dzielili podobny los, co bardzo zbliżyło ich do siebie. Niedługo potem, kiedy w Europie zaczynało być coraz niebezpieczniej, Thomas przeniósł się na stałe za ocean – do Princeton. Tam na lokalnym uniwersytecie, gdzie pracował Einstein, prowadził wykłady na temat „Czarodziejskiej góry” oraz „Fausta” Goethego. Przy czym nie było przypadku w wyborze najgłośniejszego dzieła niemieckiego twórcy romantycznego na temat prelekcji Manna.
Niegdyś stwierdził, że jego osobowość ukształtowała się pod wpływem „Trójgwiazdy” złożonej z Schopenhauera, Nietzschego i Wagnera. W młodości z kolei pałał ogromną sympatią do dzieł Schillera. Jego poczet niemieckich mistrzów przez długi czas nie zawierał Johanna Wolfganga Goethego. Tak naprawdę dopiero po napisaniu „Buddenbrooków” Mann zaznajomił się głębiej z jego twórczością i w tamtym momencie Goethe stał się jego największym nauczycielem i wzorem na resztę życia. Thomas cytował jego słowa z religijnym namaszczeniem, uwielbiał odnajdywać podobieństwa między sobą a mistrzem, w końcu został ekspertem w zakresie życia i pracy uwielbianego poety.
Te pierwiastki Goethowskie zajmowały coraz więcej miejsca w tekstach Manna, aż zogniskowały się w jednej powieści o tytule „Lotta w Weimarze”. Ten utwór, w którym autor wniknął głęboko w psychikę swojego mistrza, z pewnością cieszyłby się dużą popularnością w Niemczech. Niestety książki Manna w ojczyźnie mogły liczyć jedynie na spalenie – były zatem zdane na powodzenie angielskiego przekładu. Co prawda na opinie amerykańskich krytyków nie mógł narzekać – jego utwory wciąż były doceniane i zrzeszały mnóstwo czytelników – lecz nigdy nie mógł zapomnieć, że jego pierwszorzędną misją jest pisanie dla narodu. „Józef i jego bracia”, powieść ukończona w 1943 roku, „Zamienione głowy”, filozoficzna nowela o hinduskiej historii miłosnej z 1940 roku, to utwory o nietypowej, egzotycznej tematyce, lecz wciąż przesiąknięte niemieckim duchem autora, a jednak niemogące zaznać niemieckiej ziemi. To przyczyniało się do tego, że Mann czuł coraz większą nienawiść do nazizmu. Musiał działać.
W Ameryce miał wiele okazji do wystąpień potępiających działania Niemiec, a nawet do wygłaszania audycji radiowych nawołujących rodaków do zaprzestania walk. Mimowolnie stał się twarzą niemieckiej emigracji w Stanach Zjednoczonych i robił wszystko, by uratować jak najwięcej swoich pobratymców. Tak naprawdę jednak nie posiadał ani wystarczających wpływów w Nowym Świecie ani tym bardziej dużego majątku, przez co owa działalność wolontariacka była dla niego bardzo męcząca. W natłoku innych nieustannie przybywających obowiązków przeniósł się do odległej Kalifornii, osiadając w miejscowości Pacific Palisades, dzięki czemu zdobył trochę przestrzeni na to, co najważniejsze – na pisanie.
Więcej mroku
Klaus Mann – pisarz wyróżniający się, lecz niewidoczny w cieniu swojego ojca – targnął się na swoje życie latem 1948 roku. Przepełniony powojennym fatalizmem panującym wśród europejskiej inteligencji – szczególnie niemieckiej – przestał dostrzegać sens przyświecający życiu. Świat jakby stracił duszę… Rok później Klaus popełnił drugą próbę samobójczą – tym razem udaną.
Była to już trzecia śmierć samobójcza w rodzinie Thomasa Mann. Zaczęło się od Carli, później życie odebrała sobie jego druga siostra, Julia. I na tym się nie skończyło, ponieważ gdy Thomas już nie stąpał po tym świecie, prawdopodobnie umyślnie zabił się jego drugi syn, Michael, w momencie znamiennym – po ukończeniu pracy redakcyjnej nad pamiętnikami ojca. Stąd rodzi się pytanie: czy Thomas Mann mógł mieć wpływ na falę samobójstw w swoim otoczeniu?
O ile trudno doszukać się związku między działalnością pisarza a tragediami Carli i Julii, o tyle mogła mieć ona znaczenie w kontekście Klausa i Michaela. Ten pierwszy, syn pierworodny, żyjąc w Monachium wykorzystywał sławę i bogactwo swego ojca, które pozwalały mu wieść hulaszczy żywot. Potem jednak postać Thomasa okazała się ogromnym brzemieniem w jego karierze pisarskiej. Mann w oczach opinii publicznej był tylko jeden, a przecież także inni znamienici twórcy nosili to nazwisko – na przykład Heinrich, którego Klaus tak uwielbiał. Michael z kolei był muzykiem, ale jego kariera została wcześnie zakończona przez problemy zdrowotne. Oddał się więc studiowaniu niemieckiej literatury – przepełnionej Thomasem Mannem. Również cierpiał przed padający na niego cień ojca, aż w końcu mrok stał się zbyt gęsty.
Thomas Mann zgodnie ze specyfiką swojego zawodu zważał przede wszystkim na siebie, czasem sprawiając wrażenie egoisty, ale nie zapominał o swoich dzieciach. Wspierał swoich bliskich zgodnie ze swoimi możliwościami. Dla przykładu: doceniał twórczość Klausa i często przesyłał mu słowa pochwały. Z drugiej strony zareagował w dwuznaczny sposób po jego śmierci. Oczywiście tragedia napełniła go troską i żalem, ale także gniewem, ponieważ uważał, że Klaus powinien żyć, choćby cierpiąc, dla siostry Eryki, którą obecność brata zawsze uszczęśliwiała i która była oczkiem w głowie ojca. Jednak na końcu zawsze dodawał, że nie należy oceniać Klausa. Zdaje się zatem, że nie ma bezpośrednich powodów, aby obwiniać Thomasa o te tragiczne wydarzenia. Przyczyną mogła być jego osobowość twórcza – niemająca sobie równych, pokonująca wszystkie przeszkody, lecz w swoim pędzie nieoszczędzająca także bliskich – ale nie on sam.
Była to już trzecia śmierć samobójcza w rodzinie Thomasa Mann. Zaczęło się od Carli, później życie odebrała sobie jego druga siostra, Julia. I na tym się nie skończyło, ponieważ gdy Thomas już nie stąpał po tym świecie, prawdopodobnie umyślnie zabił się jego drugi syn, Michael, w momencie znamiennym – po ukończeniu pracy redakcyjnej nad pamiętnikami ojca. Stąd rodzi się pytanie: czy Thomas Mann mógł mieć wpływ na falę samobójstw w swoim otoczeniu?
O ile trudno doszukać się związku między działalnością pisarza a tragediami Carli i Julii, o tyle mogła mieć ona znaczenie w kontekście Klausa i Michaela. Ten pierwszy, syn pierworodny, żyjąc w Monachium wykorzystywał sławę i bogactwo swego ojca, które pozwalały mu wieść hulaszczy żywot. Potem jednak postać Thomasa okazała się ogromnym brzemieniem w jego karierze pisarskiej. Mann w oczach opinii publicznej był tylko jeden, a przecież także inni znamienici twórcy nosili to nazwisko – na przykład Heinrich, którego Klaus tak uwielbiał. Michael z kolei był muzykiem, ale jego kariera została wcześnie zakończona przez problemy zdrowotne. Oddał się więc studiowaniu niemieckiej literatury – przepełnionej Thomasem Mannem. Również cierpiał przed padający na niego cień ojca, aż w końcu mrok stał się zbyt gęsty.
Thomas Mann zgodnie ze specyfiką swojego zawodu zważał przede wszystkim na siebie, czasem sprawiając wrażenie egoisty, ale nie zapominał o swoich dzieciach. Wspierał swoich bliskich zgodnie ze swoimi możliwościami. Dla przykładu: doceniał twórczość Klausa i często przesyłał mu słowa pochwały. Z drugiej strony zareagował w dwuznaczny sposób po jego śmierci. Oczywiście tragedia napełniła go troską i żalem, ale także gniewem, ponieważ uważał, że Klaus powinien żyć, choćby cierpiąc, dla siostry Eryki, którą obecność brata zawsze uszczęśliwiała i która była oczkiem w głowie ojca. Jednak na końcu zawsze dodawał, że nie należy oceniać Klausa. Zdaje się zatem, że nie ma bezpośrednich powodów, aby obwiniać Thomasa o te tragiczne wydarzenia. Przyczyną mogła być jego osobowość twórcza – niemająca sobie równych, pokonująca wszystkie przeszkody, lecz w swoim pędzie nieoszczędzająca także bliskich – ale nie on sam.
Dlaczego pan wciąż żyje?
Pewnego dnia do rezydencji Mannów w Pacific Palisades przyjechał dziennikarz z Los Angeles, by zadać Thomasowi enigmatyczne pytanie:
— Dlaczego pan wciąż żyje?
Stary artysta tylko się uśmiechnął – dobrze zrozumiał zamysł dziennikarza. Nawiązywał do jego dawnej przepowiedni, którą zawarł w swoim „Szkicu autobiograficznym”, mówiącej o tym, że umrze w 1945 roku w wieku siedemdziesięciu lat, ponieważ w jego życiu wszystko dzieje się z pewną matematyczną prawidłowością. Zabrał się więc do udzielenia odpowiedzi, wbrew protestom Katii martwiącej się o jego zdrowie i zdenerwowanej na nieeleganckie najście dziennikarza.
Często przepowiednie nie spełniają się w bezpośredni sposób – wyjaśniał – ale okazują się prawdziwe w ich aluzyjnym rozumieniu. Thomas Mann nie umarł, ale znajdował się w tak głębokiej depresji, jak nigdy dotąd. Cierpiał na chorobę, która kilka miesięcy później prawie zakończyła jego życie.
To niebywałe, że w tak okropnych warunkach powstał utwór niepowtarzalny i wyjątkowy – jednoczący w sobie wszystkie atuty pisarza. Schyłkowe dzieło, zaprzeczając wszelkim prawom natury, wręcz ociekało energią twórczą, mimo że autor posiadał w sobie resztki sił witalnych. Mowa oczywiście o „Doktorze Faustusie” – powieści innowacyjnej, wielowymiarowej – można rzec: demonicznej. Nic dziwnego, że niektórzy znajomi Manna uznawali ten powstający tekst za przyczynę jego choroby – nie jej efekt.
„Doktor Faustus. Żywot niemieckiego kompozytora Adriana Leverkühna, opowiedziany przez jego przyjaciela” – tak brzmi pełen tytuł powieści. Ów przyjacielem jest poczciwy nauczyciel, filozof – w trakcie drugiej wojny światowej, przejęty losem Niemiec zmierzających ku upadkowi, spisuje historię niezwykłej postaci, wielkiego artysty, który, podobnie jak Faust, poświęcił swoją duszę na rzecz celu najwyższego. Leverkühn mianowicie pragnął zapanować nad muzyką – odejmując od niej elementy subiektywności, stworzyć sztukę skończoną, idealną, objawiającą obiektywne piękno. Historia życia kompozytora opowiedziana na niemal tysiącu stron stanowi metaforę losu Niemiec, ale to tylko kropla z tego, co można powiedzieć o powieści. Akcja przeplata się między wieloma wątkami i zawiera ogrom motywów, przez co „Doktor Faustus” jest nieskończoną kopalnią dla krytyków i znawców.
Mann był muzykalny, co przejawiało się w jego twórczości – cenił tak zwaną kadencję narracji a sam temat muzyki pojawiał się w wielu jego utworach. Niemniej, by stworzyć „Doktora Faustusa” musiał znacznie poszerzyć swą wiedzę. Pomagali mu w tym szczególnie Theodor Adorno – filozof, kompozytor i teoretyk muzyki – oraz Arnold Schönberg – kompozytor, któremu Adrian Leverkühn zawdzięcza pewne rysy charakteru a co ważniejsze: twórcze ambicje i upodobania. To charakterystyczne, ponieważ i w tej powieści Mann nie omieszkał tworzyć postaci na wzór znanych mu osób, przy czym używał techniki montażu polegającej na niezauważalnym umieszczaniu realnych wydarzeń i person w fikcyjnej rzeczywistości.
Jedną z wmontowanych postaci był obiekt uwielbienia Leverkühna – mały chłopiec – a w istocie ulubiony wnuczek Thomasa Manna, Frido. Niestety w dalszej części powieści chłopczyk musiał zostać uśmiercony. Autor, czując jakie okrucieństwo musiał spoić ze swoją wrażliwością, by stworzyć tak poruszającą scenę, poinformował swojego syna i szwagra, że epizod ten trzeba ukrywać przed matką Frida najdłużej, jak to możliwe. Posunął się także do tego, by na kartach powieści szczegółowo opisać historię samobójstwa siostry Carli.
Stał się rządcą dusz nieomijającym nawet swoich najgłębszych ran w poszukiwaniu materiału, z którego mógłby pozyskać wzruszenie, emocje w najczystszej postaci. Może w trakcie tworzenia nowej powieści, sam poniekąd został Doktorem Faustusem…
— Dlaczego pan wciąż żyje?
Stary artysta tylko się uśmiechnął – dobrze zrozumiał zamysł dziennikarza. Nawiązywał do jego dawnej przepowiedni, którą zawarł w swoim „Szkicu autobiograficznym”, mówiącej o tym, że umrze w 1945 roku w wieku siedemdziesięciu lat, ponieważ w jego życiu wszystko dzieje się z pewną matematyczną prawidłowością. Zabrał się więc do udzielenia odpowiedzi, wbrew protestom Katii martwiącej się o jego zdrowie i zdenerwowanej na nieeleganckie najście dziennikarza.
Często przepowiednie nie spełniają się w bezpośredni sposób – wyjaśniał – ale okazują się prawdziwe w ich aluzyjnym rozumieniu. Thomas Mann nie umarł, ale znajdował się w tak głębokiej depresji, jak nigdy dotąd. Cierpiał na chorobę, która kilka miesięcy później prawie zakończyła jego życie.
To niebywałe, że w tak okropnych warunkach powstał utwór niepowtarzalny i wyjątkowy – jednoczący w sobie wszystkie atuty pisarza. Schyłkowe dzieło, zaprzeczając wszelkim prawom natury, wręcz ociekało energią twórczą, mimo że autor posiadał w sobie resztki sił witalnych. Mowa oczywiście o „Doktorze Faustusie” – powieści innowacyjnej, wielowymiarowej – można rzec: demonicznej. Nic dziwnego, że niektórzy znajomi Manna uznawali ten powstający tekst za przyczynę jego choroby – nie jej efekt.
„Doktor Faustus. Żywot niemieckiego kompozytora Adriana Leverkühna, opowiedziany przez jego przyjaciela” – tak brzmi pełen tytuł powieści. Ów przyjacielem jest poczciwy nauczyciel, filozof – w trakcie drugiej wojny światowej, przejęty losem Niemiec zmierzających ku upadkowi, spisuje historię niezwykłej postaci, wielkiego artysty, który, podobnie jak Faust, poświęcił swoją duszę na rzecz celu najwyższego. Leverkühn mianowicie pragnął zapanować nad muzyką – odejmując od niej elementy subiektywności, stworzyć sztukę skończoną, idealną, objawiającą obiektywne piękno. Historia życia kompozytora opowiedziana na niemal tysiącu stron stanowi metaforę losu Niemiec, ale to tylko kropla z tego, co można powiedzieć o powieści. Akcja przeplata się między wieloma wątkami i zawiera ogrom motywów, przez co „Doktor Faustus” jest nieskończoną kopalnią dla krytyków i znawców.
Mann był muzykalny, co przejawiało się w jego twórczości – cenił tak zwaną kadencję narracji a sam temat muzyki pojawiał się w wielu jego utworach. Niemniej, by stworzyć „Doktora Faustusa” musiał znacznie poszerzyć swą wiedzę. Pomagali mu w tym szczególnie Theodor Adorno – filozof, kompozytor i teoretyk muzyki – oraz Arnold Schönberg – kompozytor, któremu Adrian Leverkühn zawdzięcza pewne rysy charakteru a co ważniejsze: twórcze ambicje i upodobania. To charakterystyczne, ponieważ i w tej powieści Mann nie omieszkał tworzyć postaci na wzór znanych mu osób, przy czym używał techniki montażu polegającej na niezauważalnym umieszczaniu realnych wydarzeń i person w fikcyjnej rzeczywistości.
Jedną z wmontowanych postaci był obiekt uwielbienia Leverkühna – mały chłopiec – a w istocie ulubiony wnuczek Thomasa Manna, Frido. Niestety w dalszej części powieści chłopczyk musiał zostać uśmiercony. Autor, czując jakie okrucieństwo musiał spoić ze swoją wrażliwością, by stworzyć tak poruszającą scenę, poinformował swojego syna i szwagra, że epizod ten trzeba ukrywać przed matką Frida najdłużej, jak to możliwe. Posunął się także do tego, by na kartach powieści szczegółowo opisać historię samobójstwa siostry Carli.
Stał się rządcą dusz nieomijającym nawet swoich najgłębszych ran w poszukiwaniu materiału, z którego mógłby pozyskać wzruszenie, emocje w najczystszej postaci. Może w trakcie tworzenia nowej powieści, sam poniekąd został Doktorem Faustusem…
Ostatnia wizyta w Lubece, ostatni dom, odejście Czarodzieja
Wojna dobiegła końca już kilka lat temu, Europa wciąż płonęła, a w jej sercu dogorywały – przynajmniej te największe – ośrodki zła i antyczłowieczeństwa. Nowy stary świat dążył ku lepszym czasom. Thomas Mann jednak nieufnie podchodził do kolejnej odsłony swojego kraju, jakby to, co działo się tam przez ostatnie lata, nieodwołanie skreśliło i wyrzuciło go z serca pisarza.
Z drugiej strony Stany Zjednoczone nie wzbudzały już tak dużej sympatii Manna, którego zawiodła polityka prowadzona przez następców prezydenta Roosevelta. W związku z tym czuł potrzebę zmiany – powrotu do miejsca lubianego i dobrze znanego. Padło na Szwajcarię, gdzie jego nazwisko było bardzo poważane i gdzie spędził wiele udanych dni. Po kilku latach pełnych podróży po Europie Mannowie znaleźli piękny dom nad Jeziorem Zuryskim – miał to być ostatni dom Thomasa Manna.
Nie oznacza to, że możliwość ponownego zamieszkania w Niemczech nie istniała. Mann nawet odważył się odwiedzić swój kraj – dwukrotnie. Podczas jego odczytów, słuchacze skandowali, by z nimi pozostał i pomógł w odbudowie ojczyzny. Ale często byli to ci sami ludzie, którzy jeszcze niedawno godzili się na horror rozgrywający się w ich wspólnym kraju… Nie mógł zaakceptować ich próśb, nawet o tym nie myślał.
Dopiero w ramach drugiej powojennej wyprawy do Niemiec Mann zdecydował się odwiedzić Lubekę. Czekało go drugie pojednanie z miastem, które ponownie się od niego oddaliło – tym razem na innej osi, łamiąc jego fundamentalne zasady moralne – ochoczo dołączając do ruchu nazistowskiego. Bał się tego spotkania, w koszmarach ukazywała mu się wizja Lubeki nie mającej nic wspólnego z miejscem, gdzie przyszedł na świat. Obaw nie redukował fakt, że ataki bombowe nie oszczędziły portowego miasta – sztandarowe zabytki zostały zrujnowane. Lubeczanie musieli wykonać wiele wysiłku, by godnie przywitać Thomasa Manna, którego ostatecznie – mimo wszystkich zawirowań – cenili bardzo wysoko. Relacja pisarza z miastem rodzinnym nie była uboższa od relacji syna z matką – pełnej zwrotów akcji, młodzieńczego buntu, starczego zawodu ale również szaleństwa.
W 1955 roku lubecki teatr miejski ostatni raz gościł Thomasa Manna. Wieczór rozpoczął się uwerturą z Lohengrina – opery Richarda Wagnera, którą młody Thomas pierwszy raz usłyszał właśnie tutaj, by w przyszłości zakochać się w twórczości jej autora. Następnie sam wszedł na scenę – olimpijski starzec, wielki erudyta – i odczytał fragmenty kilku swoich utworów. Z Lubeki odjechał pokrzepiony, choć kropla goryczy w głębi jego serca nie zniknęła – już nigdy nie zniknęła.
Wrócił do Szwajcarii, lecz jako człowiek-symbol, żywa legenda nie mógł pozwolić sobie na długi pobyt w spokojnym domu. Nadchodziły jego osiemdziesiąte urodziny, potem miał odbyć kolejne podróże po Europie. Jednak zawsze najbardziej cenił sobie dni powszednie – przedpołudnia z piórem w dłoni, których było coraz mniej… Mimo wszystko nie rezygnował ze swojej życiowej misji, wciąż myślał o nowych projektach literackich i pewnie w jego głowie wciąż tliła się jakaś idea, gdy 12 sierpnia po cichu odszedł z tego świata. Umarł niemal niezauważenie, leżąc w łóżku pod opieką Katii. Czarodziej – jak nazywały go dzieci – odbył burzliwe życie i zwieńczył je nader spokojnie, a miejsce jego spoczynku na cmentarzu w szwajcarskim Kilchberg zostało upamiętnione skromną tabliczką.
Minimalistyczny nagrobek z wyrytym nazwiskiem, datą narodzin oraz śmierci przykrył ciało mistrza. Płomienny artyzm, nieokiełznany geniusz znowu został zamknięty w szwajcarsko-neutralnej, chłodnej i niepozornej formie. Ale treść pochłonęła swoją otoczkę – prostopadłościenny kamień, z natury zupełnie nieinteresujący, stał się mistycznym monumentem, objawieniem sacrum sztuki – jak przystało na pomnik boga, boga literatury pięknej.
Z drugiej strony Stany Zjednoczone nie wzbudzały już tak dużej sympatii Manna, którego zawiodła polityka prowadzona przez następców prezydenta Roosevelta. W związku z tym czuł potrzebę zmiany – powrotu do miejsca lubianego i dobrze znanego. Padło na Szwajcarię, gdzie jego nazwisko było bardzo poważane i gdzie spędził wiele udanych dni. Po kilku latach pełnych podróży po Europie Mannowie znaleźli piękny dom nad Jeziorem Zuryskim – miał to być ostatni dom Thomasa Manna.
Nie oznacza to, że możliwość ponownego zamieszkania w Niemczech nie istniała. Mann nawet odważył się odwiedzić swój kraj – dwukrotnie. Podczas jego odczytów, słuchacze skandowali, by z nimi pozostał i pomógł w odbudowie ojczyzny. Ale często byli to ci sami ludzie, którzy jeszcze niedawno godzili się na horror rozgrywający się w ich wspólnym kraju… Nie mógł zaakceptować ich próśb, nawet o tym nie myślał.
Dopiero w ramach drugiej powojennej wyprawy do Niemiec Mann zdecydował się odwiedzić Lubekę. Czekało go drugie pojednanie z miastem, które ponownie się od niego oddaliło – tym razem na innej osi, łamiąc jego fundamentalne zasady moralne – ochoczo dołączając do ruchu nazistowskiego. Bał się tego spotkania, w koszmarach ukazywała mu się wizja Lubeki nie mającej nic wspólnego z miejscem, gdzie przyszedł na świat. Obaw nie redukował fakt, że ataki bombowe nie oszczędziły portowego miasta – sztandarowe zabytki zostały zrujnowane. Lubeczanie musieli wykonać wiele wysiłku, by godnie przywitać Thomasa Manna, którego ostatecznie – mimo wszystkich zawirowań – cenili bardzo wysoko. Relacja pisarza z miastem rodzinnym nie była uboższa od relacji syna z matką – pełnej zwrotów akcji, młodzieńczego buntu, starczego zawodu ale również szaleństwa.
W 1955 roku lubecki teatr miejski ostatni raz gościł Thomasa Manna. Wieczór rozpoczął się uwerturą z Lohengrina – opery Richarda Wagnera, którą młody Thomas pierwszy raz usłyszał właśnie tutaj, by w przyszłości zakochać się w twórczości jej autora. Następnie sam wszedł na scenę – olimpijski starzec, wielki erudyta – i odczytał fragmenty kilku swoich utworów. Z Lubeki odjechał pokrzepiony, choć kropla goryczy w głębi jego serca nie zniknęła – już nigdy nie zniknęła.
Wrócił do Szwajcarii, lecz jako człowiek-symbol, żywa legenda nie mógł pozwolić sobie na długi pobyt w spokojnym domu. Nadchodziły jego osiemdziesiąte urodziny, potem miał odbyć kolejne podróże po Europie. Jednak zawsze najbardziej cenił sobie dni powszednie – przedpołudnia z piórem w dłoni, których było coraz mniej… Mimo wszystko nie rezygnował ze swojej życiowej misji, wciąż myślał o nowych projektach literackich i pewnie w jego głowie wciąż tliła się jakaś idea, gdy 12 sierpnia po cichu odszedł z tego świata. Umarł niemal niezauważenie, leżąc w łóżku pod opieką Katii. Czarodziej – jak nazywały go dzieci – odbył burzliwe życie i zwieńczył je nader spokojnie, a miejsce jego spoczynku na cmentarzu w szwajcarskim Kilchberg zostało upamiętnione skromną tabliczką.
Minimalistyczny nagrobek z wyrytym nazwiskiem, datą narodzin oraz śmierci przykrył ciało mistrza. Płomienny artyzm, nieokiełznany geniusz znowu został zamknięty w szwajcarsko-neutralnej, chłodnej i niepozornej formie. Ale treść pochłonęła swoją otoczkę – prostopadłościenny kamień, z natury zupełnie nieinteresujący, stał się mistycznym monumentem, objawieniem sacrum sztuki – jak przystało na pomnik boga, boga literatury pięknej.
Źródła:
- Aleksander Rogalski, “Tomasz Mann”, Instytut wydawniczy PAX, Warszawa, 1975.
- Thomas Mann, “O sobie”, tłum. zbiorowo, Czytelnik, Warszawa, 1971.
- Thomas Mann, “Listy 1889 – 1936”, tłum. Wanda Jedlicka, Czytelnik, Warszawa, 1966.