Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Archiwum tekstów

Gdy mniej znaczy więcej – recenzja serialu „Ród Smoka”

Optyka

Zawalczyć z rozczarowaniem

Ach, „Gra o tron” – serialowa adaptacja cyklu powieści George’a R.R. Martina – święciła triumfy w minionej dekadzie, dokonując czegoś, co wydawało się wcześniej niemożliwe. Z dbałością o detale udało się stworzyć w końcu telewizyjne fantasy, któremu bliżej było jakością wykonania do największych produkcji kostiumowych, niż nagrania spontanicznych LARPów grupy znajomych (z całym szacunkiem do LARPów, to bardzo fajna rozrywka). Kolejne sezony zaś podbijały stawkę, zwiększając rozmach realizacyjny, idący w parze z zagęszczającą się wielowątkową opowieścią, coraz mocniej eksponującą typową dla gatunku efektowność, czy też elementy magiczne i mistyczne. Aż w pewnym momencie, coś zaczęło pękać. Może to wyczerpywanie się materiału z wciąż nieukończonej serii książkowej, a może i w pewnym stopniu pośpiech showrunnerów Davida Benioffa i Dana Weisa, którzy mając perspektywę kolejnych intratnych zleceń, zdecydowali się na zakończenie serii kilka sezonów wcześniej niż chciałoby HBO i Martin. Efektem był jeden z najbardziej rozczarowujących finałów w historii telewizji.

Myślę, że łatwo zrozumieć stosunkowo umiarkowany entuzjazm, jaki mógł towarzyszyć przed premierą „Rodu smoka”, szumnie ogłoszonego kilka lat temu prequela „Gry o tron”. Ostatecznie – niesłusznie, bo tygodnie po finale wciąż nie mogę przestać myśleć o nowej produkcji HBO. To opowieść, która jeszcze nie stała się tak masowym fenomenem i być może nie powtórzy sukcesu poprzednika. Jednakże wcale tego nie potrzebuje, bo okazuje się tworem zaskakująco odmiennym, inaczej rozkładającym akcenty, a w pewnym sensie właśnie wyznaczającym nowy kierunek w fantasy.

Dawno temu w Westeros

To co na pierwszym miejscu robi wrażenie w „Rodzie smoka”, to nietypowe podejście do adaptacji, wynikające z równie nietypowego materiału źródłowego. Serial oparty jest na książce „Ogień i krew” autorstwa, a jakże, George’a R.R. Martina i zgodnie z niepisaną tradycją w okolicach premiery do sklepów trafiło nowe wydanie tej pozycji opatrzone okładką nawiązującą do serialu. Jak się okazuje, jest to pewne nadużycie, ponieważ dzieło to ma formę kroniki historycznej (w dodatku nieobiektywnej!) opisującej kilkusetletnie losy dynastii Targaryenów. Konfliktowi nazwanemu Tańcem Smoków siłą rzeczy poświęcono względnie niewielki fragment lektury, natomiast pierwszy sezon „Rodu Smoka” bazuje i tak tylko na części tej historii, swoistej podbudowie pod wielkie wydarzenia.

Taka specyficzna konwencja, która nie pozwoliła na równie bezpośrednią adaptację, co w przypadku „Gry o tron”. Scenarzystów postawiono w trudnej sytuacji wykorzystania dość okrojonego schematu narracji, z ograniczeniami materiału źródłowego, jednocześnie oddając swobodę w pogłębionym zarysowaniu charakterów postaci.

Gry rodzinne

Punkt wyjścia „Rodu smoka” w istocie do skomplikowanych nie należy. Niecałe 200 lat przed wydarzeniami przedstawionymi w „Pieśni lodu i ognia” Siedem Królestw Westeros znajduje się w stanie względnego pokoju – co nie oznacza, że spokoju. Schorowany, starzejący się król, Viserys Targaryen (Paddy Considine) postawiony zostaje przed problemem przyszłej sukcesji Żelaznego Tronu. Decyzja o wyborze swojej córki, Rhaenyry (Milly Alcock i Emma D’arcy), uruchamia dokładnie to czego byśmy się spodziewali po serialu w świecie „Gry o tron”. Następuje więc uwypuklenie interesów poszczególnych rodów, kolejne lata podsycają iskry, które kiedyś muszą stać się przyczyną pożaru, a przyjaźń księżniczki Rhaenyry z Alicent z konkurencyjnej rodziny Hightowerów zostanie instrumentalnie zniszczona. Zdaję sobie sprawę, że taki oczywisty od pierwszego odcinka obrót spraw, w połączeniu z niespiesznym tempem narracji może dla części osób wydać się nużący, zwłaszcza w pierwszej połowie serialu, gdy pionki są dopiero rozmieszczane na szachownicy. Problemy z tempem mogłyby być ograniczone, przez nadanie większej różnorodności wątków i przestrzeni, zwiększenie dynamiki akcji. Jednakże to w sporej części efekt decyzji kreatywnej, która ostatecznie wyszła serialowi na dobre.

Teatr wielu aktorów

Jak na produkcję o budżecie 200 milionów dolarów, pierwszy sezon „Rodu smoka” wydaje się zaskakująco… skromny, szczególnie dla osób zaznajomionych ze światem. O ile u swych początków „Gra o tron” próbowała zakrywać braki budżetowe różnorodnością geograficzną imponujących plenerów i przygodowym sznytem, tak opowieść o Targaryenach idzie w przeciwną stronę, chowając się głównie w pałacowych komnatach, osadzając akcję przede wszystkim ledwie w dwóch głównych miejskich lokacjach.

W dyskursach internetowych dość często pojawiają się porównania pewnych seriali do Teatru Telewizji w dość negatywnym kontekście – krytyki prostej scenografii, reżyserii scen ze statycznymi ujęciami przemawiających na zmianę postaci (jak choćby w serialu „Wiedźmin”), jako coś, co nie przystoi serialowi. To trochę krzywdzące, bo przecież dobrze wykorzystana „teatralność” jest świetna – i tak właśnie stało się w omawianym przypadku. Wspominając na początku o swoistym nowym kierunku, mam na myśli właśnie to, że tyle dramatu w ekranowym fantasy jeszcze chyba nie było.

Tragedia podsycona ogniem

Z nieprawdopodobnym zaangażowaniem śledziłem przez te dziesięć odcinków, jak dworskie przestrzenie stają się areną starć dla galerii charakterów barwnych i niejednoznacznych, ale także ich dylematów i nieszczęśliwych losów, w sposób przywołujący choćby „Króla Leara”. Od początku do końca uwagę przyciąga Viserys – rzadki w tym uniwersum portret władcy, który może i nie jest do reszty zepsuty, ale to wcale nie znaczy, że jest dobrym władcą. To bohater tragiczny, dla którego liczy się dobro rodziny, który trafił na tron w czasie względnego spokoju i nie potrafi sobie poradzić z kryzysami, w których nie ma dobrych wyborów czy decyzji. Powolny rozpad schorowanego człowieka jest jednocześnie przedstawiany jako los znacznie bardziej bolesny w swej subtelności, niż nagłe zgony znane bohaterom „Gry o tron”. Również jego brat Daemon wnosi, nomen omen, iście demoniczną kreację Matta Smitha – bohatera targanego emocjami, którego działania często trudno jakkolwiek bronić, lecz wciąż widać, że w jakiś sposób zależy mu na losach królestwa.

Są i w końcu pierwszoplanowe bohaterki tej historii. Rhaenyra i Alicent, kobiety z jednej strony wciągnięte mimowolnie w sieć intryg, z drugiej pełne własnego charakteru, z wiekiem coraz wyraźniej zaznaczające swoje pozycje w dworskich grach. Walczą przy tym nie tylko o swoje rodziny, ale także z patriarchalną rzeczywistością, w której przyszło im żyć i mierzyć się z konsekwencjami decyzji mężczyzn ustawiających świat pod siebie, najczęściej w niezbyt kompetentny sposób. Swoją drogą to istotnie przewrotne, gdy skonfrontuje się te górnolotne zapewnienia o wielkiej polityce i skrupulatnie zaplanowanych decyzjach, ze zwrotami fabularnymi, kiedy to do najważniejszych wydarzeń dochodzi z reguły właśnie za sprawą emocjonalnych, instynktownych decyzji. Przyziemnie, czasem przewidywalnie, ale przede wszystkim aż boleśnie ludzko i angażująco.

Westeros jak z bajki

Niech jednak nie będzie mylące moje skupienie na narracyjnej skromności, bo to, że w pałacowych scenach dzieje się względnie niewiele efektownych rzeczy, to nie znaczy, że wspomniane miliony zostały przepalone! „Ród Smoka” od początku do końca przyciąga oko jakością wykonania. Owszem, zobaczymy o wiele mniejszy wycinek Westeros, niż w „Grze o tron”, ale znacznie precyzyjniej wykonany, o imponującej scenografii goszczącej postaci w strojach wykonanych z dbałością. Nie tylko widać większą skalę „codziennych” scen tłumów, ale kunszt wybija się także przy bezpośrednich porównaniach znanych już wcześniej fanom miejsc, jak choćby sala tronowa, w której słynny żelazny tron w końcu przytłacza wręcz swą wielkością i całym gąszczem przetopionych mieczy.

Szkoda tylko, że czasem strona wizualna ma problemy, by mocniej wybrzmieć przez nadmiar niepotrzebnie ciemnych zdjęć. Złośliwi mogliby stwierdzić, że Miguel Sapochnik, jeden z reżyserów, dokonał wręcz sabotażu serialu, nagminnie stosując w swoich odcinkach ponure ujęcia, często mające problem z czytelnością na typowych ekranach. Pewnym zgrzytem są także kulejące efekty specjalne, najbardziej widoczne w scenach z, o ironio, smokami. Na szczęście, jak ustaliłem wcześniej, to raczej jednostkowe przypadki, jako że dominują znacznie bardziej subtelne efekty stanowiące dodatek do całości.

Czekając na taniec…

„Ród Smoka” został ze mną w pamięci na długie tygodnie jako jedno z największych serialowych zaskoczeń tego roku. Adaptacja twórczości George’a R.R. Martina nie tylko przywróciła do życia świat, który w minionej dekadzie mocno angażował miliony widzów i czytelników, ale także pokazała, że w ekranowym fantasy wcale nie musi chodzić o wielkie bitwy i przygodową intrygę. Ta rozciągnięta na dekady rodzinna opowieść odnosi sukces, oddając przestrzeń bohaterkom i bohaterom, których dramatyczne losy jeszcze nie dobiegły końca. Szczerze powiedziawszy to wątpię, czy drugi sezon „Rodu Smoka” pozwoli sobie na powtórzenie tej teatralnej dramaturgii w równie dużym stopniu. Ostatecznie, wszystko co do tej pory widzieliśmy, było swoistym przygotowaniem planszy pod przyszłe wydarzenia, a hasło promocyjne „Fire will reign” zdaje się być wiarygodną przepowiednią. Niemniej potencjał jest ogromny, a szans tyle, co zagrożeń, więc z pewnością będę wyczekiwać kontynuacji historii rodu Targaryenów.