„Gdyby po każdym nieszczęśliwym, umęczonym pozostawał choć jeden atom jego uczuć, gdyby tak rosło dziedzictwo pokoleń, gdyby choć skra mogła przeniknąć z człowieka do człowieka, świat byłby pełen ryku przemocą wydartego z kiszek.”
— Stanisław Lem, Głos Pana
Dziwny ten Głos Pana
Rok Lema truchta ku mecie przez listopadowy asfalt, a ja, w ostatkowym zrywie chęci dorzucenia własnej, rozczulająco zbędnej cegiełki do potężnego już mauzoleum literackich rozważań około-lemowych, wciskam swój fragment myśli na temat Głosu Pana. Do powieści tej z roku 1968 dołączono ostrzegawczo-informacyjną etykietę w y r ó ż n i a l n o ś c i owej pozycji na tle innych, sztandarowych dzieł mistrza fantastyki naukowej. Uwaga! Brak „awanturniczej akcji”. Uwaga! Silne stężenie wywodów kalibru ciężkiego – po przeczytaniu może występować przewlekły kaszel mizantropiczny. Uwaga! Obawiamy się, że to bardziej kot filozoficzny w worku fantastyki. Dobrze, zatem padły sygnały ostrzegawcze, a kto przebrnie przez te wstępne bramki bezpieczeństwa i dotrze w końcu do treści ten niech wie, że się podjął sprawy na własną odpowiedzialność. Nie będzie tu bowiem pościgu za międzygalaktycznym zbrodniarzem, będzie za to gonitwa za myślą snutą przez Lema tak przerażająco ludzką, polaną takim sosem smutnego prawdopodobieństwa, że czytelnik-biegacz dostaje kolki egzystencjalnej i przysiada na krawężniku nagle styrany reprezentowaniem swojego gatunku.
Książka nie do podrobienia
Głos Pana, to, moim zdaniem, ten typ książki, który bocznym, niezamierzonym torem swego funkcjonowania broni statusu literatury w dobie alternatywnych źródeł wiedzy i rozrywki. Owszem, można się pokusić o próbę przelania Głosu… na format filmu, ale zdaje się, że wyszłoby z tego coś na wzór zgolonej, niepewnie stojącej owcy z przesadnie dużym dzwonem u szyi zestawionej z owcą sytą, świadomą walorów swojej futrzanej obfitości. Gołą skórą łyskająca owca filmowa będzie w gruncie rzeczy tak samo beczeć, ale to właśnie w skołtunionych pęczkach futra znajdujemy wartość główną powieści Lema.
O czym mówi Głos
Szkielet narracyjno-fabularny prezentuje się następująco: zostaje wydany manuskrypt sławnego profesora Piotra E. Hogartha, który, zniesmaczony dotychczasowym poziomem publikacji w temacie, podejmuje się opisania historii projektu Master’s Voice (MAVO) ze swojej perspektywy aktywnego w nim uczestnika. Utworzenie tytułowego MAVO, to reakcja amerykańskiego rządu na informację o odkryciu specyficznego sygnału neutrinowego, który został zinterpretowany jako świadomie emitowany materiał – wiadomość z Kosmosu, wiadomość od Kogoś. Umieszczona w specjalnym, odizolowanym kompleksie badawczym elitarna grupa specjalistów nauk ścisłych i humanistycznych podejmuje się rozwiązania niespodziewanie wręczonej w ręce ludzkości arcy-zagadki. Tylko, czy te ręce są gotowe na Wiadomość Nieznanej Treści? Zasygnalizowana na początku powieści klęska w dostarczeniu ostatecznego rozwiązania sprawia, że ciężar interesujących nas kwestii przesuwa się z tego, kto i co chciał nam powiedzieć w stronę m.in. tego, jak na płaszczyznach: jednostka, rząd, społeczeństwo globalne konfrontujemy się z wiedzą o własnej niewiedzy i niewiedzą o wiedzy Potencjalnych Innych.
Neutrinowe spojlerowanie
Skrupulatność z jaką Lem ożywia i uprawomocnia wykreowaną w Głosie... wersję świata zamienia tę historię z pogranicza fantastyki w coś tak niepokojąco znajomego, tak bliskiego, że w pewnym momencie oblatuje nas strach. Autor nie powołał przecież nowej planety, nowego gatunku istot rozumnych, które to zagrywki działałyby może niczym kojący, dystansujący balsam na nasze zbolałe od gęsiej skórki ramiona. Przyrządza nam spektakl, bazując na rekwizytach zastanych. Zaś dramat, który rozegra się na kartach Głosu… stresogennie przełamie cienkie kosteczki granic scena-widownia. Zatem, gdy Hogarth relacjonuje stanowiący swoiste apogeum epizod odkrycia, że materiał (Żabi Skrzek vel Pan Much) powstały na skutek przełożenia sygnału neutrinowego na poziom kodu DNA może mieć zastosowanie jako broń masowego rażenia przewyższającą swoją potwornością broń jądrową, budzi się we mnie zmartwienie realne. Zmartwienie zasadne, bo Lem wymyślił Żabi Skrzek, ale nie wymyślił militarnego łakomstwa mocarstw, chorobliwej tendencji dążenia do samozagłady, bezrefleksyjności i krótkowzroczności nadmiernego eksploatowania zasobów. Poziom grozy bohaterów wtajemniczonych w ów demoniczny potencjał odkrycia czytelnik czuje opuszkami palców, którymi przerzuca kolejne strony. Nimi też odczuwa falę ulgi naukowców, gdy przeprowadzona seria eksperymentów deklasyfikuje tajemniczego Pana Much jako potencjalną broń. Nie wyciągnąwszy z przeprowadzonych eksperymentów praktycznych zastosowań, nie osiągnąwszy nawet teoretycznego konsensusu, co do źródła i charakteru Sygnału, projekt MAVO zostaje zamknięty w stanie kąsającej ludzką próżność niewyjaśnialności.
Na lekcji wychowawczej u Lema
Stroniącą od przesadnej sensacyjności fabułę otulają smugi gęstych rozważań profesora Hogartha nad naturą ludzką, rolą nauki i jej poszczególnych dziedzin, wizją/iluzją nieograniczonego postępu, czy też osamotnieniem – tym jednostkowym i planetarnym. Już na początku opowiadanej przez głównego bohatera historii wyłania się kilka bardzo cennych zagadnień. Dajmy na to już sam inicjacyjny akt osobistych wynurzeń profesora. Hogarth podejmuje się wyjawić swoje (a)moralne sekrety dzieciństwa, by skompromitować się w oczach publiki, a dzięki temu uwiarygodnić. Rozumie, że dopiero pewnego rodzaju skandaliczny samo-atak będzie wystarczająco przekonującym, by uznać szczerość jego ogólnych intencji. Nie ma nic za darmo, przestrzega Lem. Jesteśmy podejrzliwi wobec skrajności. Nie zniesiemy ani ideałów, ani potępieńców. Człowiek szlachetny z uprzejmie wyeksponowaną rysą upodlenia wzbudza w nas najwięcej zaufania. W końcu jest taki swojski, taki nasz.
Lem sygnalizuje również niebezpieczeństwo przesytu informacji, powolnego tonięcia w zbiorniku, do którego sami dolewamy wody. „Nie mogę mieć pewności, że to, co piszę, nie jest podobne do czegoś, co już napisano. Oto ryzyko czasów, w których ludzkość eksplodowała”. Co za tym idzie: jak skutecznie powiedzieć, co się ma do powiedzenia w sytuacji wielo-wrzaskliwości całodobowej? I czy, gdy w końcu coś z tego tumultu wyłapujemy, zrozumieliśmy to, bo ktoś mówił najporządniej, czy po prostu krzyczał najefektywniej?
Równie naglącym, rzucającym się w oczy współcześnie problemem poruszonym przez autora jest krótkoterminowa, nastawiona na natychmiastowe efekty, pozbawiona zadumy nad długofalowymi konsekwencjami polityka wielu państw. „W połowie wieku totalna groza sparaliżowała politykę, lecz jej nie odmieniła, strategia pozostała ta sama, dni stawiano przed miesiącami, lata nad wiekami, a należało postępować odwrotnie, pojęcie interesu gatunku wypisać na sztandarach, okiełznać technologiczny wzlot, żeby się nie stał upadkiem”.
Głos Pana staje się zatem czymś więcej niż serią dociekań na tematy z pogranicza abstrakcji. Lem nie omieszka konkretnie poruszyć zębem Planety Ziemia tam, gdzie boli, tam, gdzie się kiwać zaczyna. Spisane gęsto stronice Głosu... stanowią więc, moim zdaniem, wyjątkową lekcję wychowawczą, na którą możemy się załapać u fantastycznego (sic!) nauczyciela. Kwestia, czy nie wolimy pójść na wagary?
Wróżbita Lem S.
Coraz więcej słyszy się o wizjonerskich atrybutach twórczości Stanisława Lema. Drań proroczył, okazuje się, całkiem celnie. Zaznajamiając się więc z jego książkami, wydaje się nieunikniona ta myśl finalna, przystrojona lękiem: Stasiu, Stasiula, a coś ty nam tu znowu wywróżył?