Na początku zniknęły gwiazdy. Żeby to dostrzec, zbyteczne były powiększające teleskopy czy skomplikowane wzory matematyczne. Wystarczyło jedynie pewnej nocy wychylić zza bezpiecznego domu nasze zapatrzone głowy i spojrzeć w górę. Bez wyjątku ukazał się nam wszystkim ten sam pusty pejzaż – rozlana równomiernie czerń na płótnie wszechświata i zupełnie nic poza tym. Tylko mogę sobie wyobrazić, jak ostentacyjnie musiała wyglądać nasza kolorowa Ziemia wyzierająca spod tej groteskowej otchłani.
Przypominam sobie, jak przez okno pokoju spostrzegłem moich sąsiadów z osiedla, gromadzących się na zewnętrzu. Masa wyprostowanych ciał gapiących się głupio w nieboskłon. Nie będę ukrywać, że sam szybko pognałem ich śladem, gdy pojąłem przyczynę zbiorowiska. To prawda, stamtąd był znacznie lepszy widok, jak i na kosmos, tak i na ludzi. Niektórzy stali w kompletnej ciszy, inni nieśmiało szeptali i zapewne rozprawiali przy tym na temat galaktycznej czerni, bo ciągle wskazywali niemrawo na nią palcami, jakby to miało rozjaśnić tajemnicze zjawisko. Ponadto część z naszego tłumku wpadła w śmiech, choć szczerze trudno mi teraz ustalić, czy była to szczera uciecha, czy nerwowe odreagowanie. Pomimo nieznacznego ruchu długo tak staliśmy w przejęciu i przyznaję, że dla zewnętrznego świadka wyglądalibyśmy niczym odziane lodowe rzeźby.
Po zadumie nastał czas działania. Sięgnęliśmy po telefony i wznieśliśmy ręce wysoko jak do skoku w wodę. Z wielu aparatów wystrzeliły flesze, tworząc falę błyskających świateł. Próbowaliśmy jak najlepiej udokumentować kuriozum. Jeden z mieszkańców nawet wrócił się do lokum po profesjonalną kamerę, by jeszcze wyraźniej oddać czarną barwę wypełniającą przestrzeń nad nami. Następnym, oczywistym krokiem było udostępnienie naszych zdjęć dalej w świat. Już po krótkim łypnięciu okiem na media społecznościowe, dociekłem, że nie byliśmy jedyni.
Treści z internetu nasycone zostały obrazami oraz filmami, uwieczniającymi bezdenny krajobraz niczego, a opisy i hasztagi krzyczały do mnie o końcu świata i sądzie ostatecznym. Chociaż oprócz wyjaśnień religijnych pojawiły się także wątki pseudonaukowe, na przykład wiążące aktualny stan z efektami kryzysu klimatycznego, czy te, być może, szaleńcze, o załamaniu się symulacji rzeczywistości lub o oszronieniu się kopuły przymocowanej do płaskiej Ziemi. Na to nakładał się oczekiwany jazgot: najpierw komentujących wszelkie teorie, a później odpowiadających na zarzuty oraz pochwały, co na nowo wzbudzało wrzawę odniesień i odniesień do odniesień, i tak w kółko. Po internecie przyszła kolej na telewizję, gdzie poważne głosy prezenterów, celebrytów i ekspertów zderzały się oraz dzieliły swoimi tłumaczeniami zaistniałej sytuacji. W tyle pozostały radio i prasa, które powieliły znane informacje dopiero nazajutrz.
Z każdej strony huczało od różnych opinii i jakkolwiek by się one nie składały w porozrzucany kalejdoskop, to jedna myśl zgodnie osnuła nasze umysły: jaka jest przyczyna magicznego wyblaknięcia.
Z trudem zasnąłem i mogę się pocieszyć tym, że tkwiłem w odmętach insomnii wraz z resztą globu. Bezsenność – i to w dodatku zakrapianą kawą oraz zawodową ciekawością – musieli przeżywać w szczególności naukowcy i to w nich powierzano największe nadzieje. Pomysł astronomów przewidywał dogłębne przeanalizowanie zakątków wszechświata w poszukiwaniu pewnych punktów odniesienia, czyli na przykład pozostałych planet albo oddalonych galaktyk. Na nieszczęście nie zidentyfikowano żadnych ciał niebieskich, ani w zasadzie czegokolwiek poza jednym. Zakładam, że wtedy znad obserwatoriów dałoby się słyszeć wyłącznie przekleństwa i beznadziejne chichoty.
Fakt zaginięcia prawie całego kosmosu potopił ludzkość w troskach, ale również zaognił naszą fantazję, bowiem tam gdzie studium załamuje ramiona, to stamtąd obronną ręką wychodzi śmiały domysł. Zatem znów buchnęły żarem historie o symulacji, płaskiej ziemi czy reptlianinach – tym razem rozpalone wieścią potwierdzone już definitywnie ciemności pozaziemskiej. Z oceanu paplaniny wynurzyły się też świeże rojenia. Najwspanialsze z tych zalęgłych w mojej pamięci kreśliło wizję, iż tak naprawdę to Ziemia została wyszarpnięta z połaci wszechświata – jak kleszcz, który przywarł do skóry.
Niestety, ślepe dążenia do prawdy, dosyć spodziewanie, spełzły na niczym, a niepokoje wbiły swe szpony w śpiące rozumy ludzi. Tak zakończyła się pierwsza noc, za to wstał niezwykły i jednak możliwy dzień, ponieważ w kosmosie ostała się jedna gwiazda.
Słońce zalśniło bezwzględną czerwienią, a blask zabolał, jakby ktoś przystawił mi pochodnie do oczodołów. Nie zdążyłem się jeszcze dobrze ocucić po zarwanej nocy, kiedy to nieboskłon przyrządził nam kolejną niespodziankę, w pełni wykrytą oraz przekazaną przez astronomów. Pośród wybuchającej i przelewającej się plazmy stanowiącej powierzchnię Słońca wykluło się kilka jasnobiałych trapezów, ułożonych w szeregu i przymocowanych do siebie. W środku były figury największe, a te oddalające się od niego mniejsze i mniejsze, w taki sposób, że cały rząd układał się w łuk położony majdanem do dołu. Naukowcy błyskawicznie osiągnęli konsensus: nazwali to specyficznie szerokim uśmiechem.
Uśmiech. Dobre sobie… Czyż to nie komiczne? Wiele osób podzieliło takież sceptyczne podejście i w mediach wszelkiego autoramentu znowu zawrzało. Ja – tak jak wielu – wstępnie nie zaakceptowałem przedstawionego absurdu, ale gdy na własne oczy zobaczyłem zdjęcia wykonane sondą solarną, nie mogłem dłużej zaprzeczać. W ogniu gwiazdy ujrzałem najprawdziwszy, groteskowy grymas. Słońce śmiało nam się w twarz.
Powtórnie zebraliśmy się na osiedlu. Nie po to, żeby sprawdzić rzetelność sondy – nasz wzrok nie miał szans zebrać dokładniejszych danych. Chcieliśmy wyłącznie wspólnie przeżyć moment ściskającej za gardło grozy. Nikomu już nie było do śmiechu, a ręce zawędrowały nie w górę, lecz na ramiona najbliższego bliźniego. Nasze z założenia bezowocne obserwacje mimowolnie i leniwie przerodziły się w grupową sesję terapeutyczną. Przeciągle dyskutowaliśmy o Słońcu i wzajemnie zaglądaliśmy sobie w nasze lęki, aż otrząsnęliśmy się z paraliżu lub byliśmy już wystarczająco wycieńczeni dumaniem o nieznanym. Po reakcjach wypisywanych w internecie wnioskuję, że inne społeczności miały podobne, ogólnie rozgoryczone odczucia.
Z mediów społecznościowych dało się wyczytać nastroje skrajnie eschatologiczne. Na wierzch wypłynęły ugrupowania religijne nawracające do ukorzenia się przed ich bogami. Ci niewierzący natomiast zajęli się powolnym wydobywaniem sensu, a więc i cierpliwie kreowali swój spokój. Oprócz tego z wielu postów wylewała się także ta bardziej chaotyczna strona ludzkiej natury. Wszędobylskie stały się krzyki rozpaczy i desperacji. Zawołania o cudowny ratunek albo o rychły i bezbolesny koniec. Wyłoniła się również grupa indywiduów, która zamknęła się w utkanym przez siebie kokonie ironii, aczkolwiek trudno było uznać ich hartowany sarkazmem pancerz za coś więcej niż ucieczkę od własnych emocji.
I w takim olbrzymim napięciu nie zostało nam nic innego jak tylko czekać. Zatem skryłem się w płaszczu cichych nadziei i przeczekałem najdłuższy tydzień w moim życiu.
W społeczeństwie jak nowotwór zaczął wyrastać guz poczucia bezcelowości i anomii, za to Słońce drwiło z nas nadal. Naukowcy zaś – z braku jakichkolwiek opcji – ugrzęźli w ssącym błocie bezradności. Wkrótce przed tragikomizmem sytuacji ustąpiła sama gospodarka. Praca i codzienny znój wykonywania zadań oraz produkowania towarów ustały, gdyż kolektywnie zostały uznane za bezsensowne w obliczu zbliżającej się apokalipsy. Trochę czasu utrzymały się jeszcze usługi, aż i ta gałąź rynku musiała dać za wygraną wobec rosnącego marazmu wymierającej ekonomii. Ludzie podzielili się na tych, którzy wyszli na zewnątrz i ograbieni z zamysłu włóczyli się niczym lunatycy, i tych, dla których cenniejsza była hibernacja w choć minimalnie kojącym komforcie swoich domostw. Apatię chwilowo wykorzystali rozbójnicy, ale nawet oni zaprzestali kradzieży przytłoczeni zmęczeniem jałowością spraw.
Sytuacja zdawała się pogarszać z dnia na dzień. Wytrwale wyglądałem zwieńczenia tego koszmaru, aż zawitał do naszych kalendarzy następny miesiąc. Co zabawne, nie stało się absolutnie nic – kompletne zero. Słońce wciąż bawiło się aż miło.
Dość ironicznie ludzkość poczęła się martwić tym niczym – i szczerze mówiąc, nie byłem wyjątkiem. Jak dwa wilki bawiące się swoją ofiarą, mamiły nami straszliwe i przeciwstawne przeczucia, że z jednej strony w każdej chwili coś się może potwornego wydarzyć, a z drugiej, że dziwaczne zdarzenie nigdy się nie skończy, a subtelny terror nie opuści już naszego nieba.
Kolejne kilka dni stanowiły apogeum strachu i milczącej paniki, która bez pośpiechu szyła z ludzi swoje marionetki. Zdawało się, iż zupełnie zatraciliśmy się w kpinie Słońca, a szansa na rozwiązanie gwiezdnej zagadki rozmyła się za horyzontem.
Przez duszącą rutynę przerażenia ledwo zauważyliśmy, jak mignął przed naszymi twarzami drugi miesiąc. Słońce nie wybuchło, symulacja się nie zatrzymała, a kopuła nie pękła – świat stał tak, jak stał. Z powodu braku żywności w spichlerzach oraz surowców do napędzania gazu i prądu wróciliśmy do pracy. Gromko mówiąc, ludzkość ponownie przystąpiła do działania. Stopniowo stawiała swoje pierwsze kroki ku status quo, jak dziecko uczące się chodzić. Gospodarka rozpędzała się ospale niczym załadowany do pełna pociąg towarowy. I przede wszystkim bezsprzecznie ucichł niepokój. Najwidoczniej sam zwątpił, że coś ugra wśród nieśmiale wschodzących płomieni nowej determinacji, w których zaczęły ogrzewać się ludzkie dusze.
Mój umysł jednakże nadal plugawiła chęć odnalezienia sensu w Słońcu-błaźnie. Tym razem sam stałem na placu osiedla. W okularach przeciwsłonecznych przykleiłem wzrok do śmiejącej się gwiazdy. Niewyspany wymyślałem potencjalne tropy, które mogłyby ujarzmić nieokrzesany dotąd sekret zaciemnienia kosmosu. Oczywiście moje spacery po blokowisku nie doprowadziły mnie nigdzie. Spożytkowałem więc swoją uwagę na poszukiwaniu podobnie do mnie myślących ludzi w sferze internetowej. I choć niektóre z prezentowanych przez nich tłumaczeń – cokolwiek paranoidalnych – były kuszące, to nie potrafiłem oddać się wizjom o tym, że na przykład uśmiech Słońca to czar, który oczyścił nas z pożądań, czy że Słoneczne Królestwo wybrało jednego najszlachetniejszego człowieka, aby szkolić go w anielskich cnotach, po to aby wrócił i zjednoczył ludzkość, wiecznie skłóconą wewnętrznymi waśniami. Znalezione przeze mnie koncepcje dały się poznać jako niezgodne z realiami albo ekstremalnie mało prawdopodobne.
Przepełzło już pół roku od dziwacznego dnia. Ludzkość całkowicie wróciła do formy, wszystko działa jak w zegarku. Słońce wciąż się z nas śmieje, ale już wypłowiał wszelki strach związany z gwiazdą. O grymasie myśli się już w kategorii intrygującego wspomnienia lub ważnej naukowej ciekawostki oczekującej na zbadanie. Ludzie zwyczajnie się przyzwyczaili.
Jak mogli się do tego przyzwyczaić? Tak po prostu? Ta kula ognia to przecież jawne szyderstwo. Jak oni mogą spać spokojnie, kiedy nad nami wisi palące niebezpieczeństwo? Naukowcy tylko rozpostarli ręce i oznajmili, że powoli będą szukać odpowiedzi. Co za bezużyteczna chmara okularników. Ludzie, jak mogliście po prostu przejść dalej? Czemu się nie boicie!? Czemu… Czemu wszyscy mnie tak zostawiliście?
Nic to. Znajdę odpowiedź. Będę czytał te wasze mierne bajki i gdzieś odszukam prawdę albo sam ją wyciągnę wprost z mojej głowy. Słońce, odkryję twoje tajemnice. Tak długo zapatrzę się w twoją płonącą sferę, aż rozszarpie ci ten głupiutki uśmieszek! A jak w końcu dotrę do celu, to pokaże wam wszystkim, co przeoczyliście. I wtedy znów spojrzycie w górę z trwogą i powagą, a swoimi zagubionymi palcami wskażecie na mnie – na tego, który zrozumiał!
Przypominam sobie, jak przez okno pokoju spostrzegłem moich sąsiadów z osiedla, gromadzących się na zewnętrzu. Masa wyprostowanych ciał gapiących się głupio w nieboskłon. Nie będę ukrywać, że sam szybko pognałem ich śladem, gdy pojąłem przyczynę zbiorowiska. To prawda, stamtąd był znacznie lepszy widok, jak i na kosmos, tak i na ludzi. Niektórzy stali w kompletnej ciszy, inni nieśmiało szeptali i zapewne rozprawiali przy tym na temat galaktycznej czerni, bo ciągle wskazywali niemrawo na nią palcami, jakby to miało rozjaśnić tajemnicze zjawisko. Ponadto część z naszego tłumku wpadła w śmiech, choć szczerze trudno mi teraz ustalić, czy była to szczera uciecha, czy nerwowe odreagowanie. Pomimo nieznacznego ruchu długo tak staliśmy w przejęciu i przyznaję, że dla zewnętrznego świadka wyglądalibyśmy niczym odziane lodowe rzeźby.
Po zadumie nastał czas działania. Sięgnęliśmy po telefony i wznieśliśmy ręce wysoko jak do skoku w wodę. Z wielu aparatów wystrzeliły flesze, tworząc falę błyskających świateł. Próbowaliśmy jak najlepiej udokumentować kuriozum. Jeden z mieszkańców nawet wrócił się do lokum po profesjonalną kamerę, by jeszcze wyraźniej oddać czarną barwę wypełniającą przestrzeń nad nami. Następnym, oczywistym krokiem było udostępnienie naszych zdjęć dalej w świat. Już po krótkim łypnięciu okiem na media społecznościowe, dociekłem, że nie byliśmy jedyni.
Treści z internetu nasycone zostały obrazami oraz filmami, uwieczniającymi bezdenny krajobraz niczego, a opisy i hasztagi krzyczały do mnie o końcu świata i sądzie ostatecznym. Chociaż oprócz wyjaśnień religijnych pojawiły się także wątki pseudonaukowe, na przykład wiążące aktualny stan z efektami kryzysu klimatycznego, czy te, być może, szaleńcze, o załamaniu się symulacji rzeczywistości lub o oszronieniu się kopuły przymocowanej do płaskiej Ziemi. Na to nakładał się oczekiwany jazgot: najpierw komentujących wszelkie teorie, a później odpowiadających na zarzuty oraz pochwały, co na nowo wzbudzało wrzawę odniesień i odniesień do odniesień, i tak w kółko. Po internecie przyszła kolej na telewizję, gdzie poważne głosy prezenterów, celebrytów i ekspertów zderzały się oraz dzieliły swoimi tłumaczeniami zaistniałej sytuacji. W tyle pozostały radio i prasa, które powieliły znane informacje dopiero nazajutrz.
Z każdej strony huczało od różnych opinii i jakkolwiek by się one nie składały w porozrzucany kalejdoskop, to jedna myśl zgodnie osnuła nasze umysły: jaka jest przyczyna magicznego wyblaknięcia.
Z trudem zasnąłem i mogę się pocieszyć tym, że tkwiłem w odmętach insomnii wraz z resztą globu. Bezsenność – i to w dodatku zakrapianą kawą oraz zawodową ciekawością – musieli przeżywać w szczególności naukowcy i to w nich powierzano największe nadzieje. Pomysł astronomów przewidywał dogłębne przeanalizowanie zakątków wszechświata w poszukiwaniu pewnych punktów odniesienia, czyli na przykład pozostałych planet albo oddalonych galaktyk. Na nieszczęście nie zidentyfikowano żadnych ciał niebieskich, ani w zasadzie czegokolwiek poza jednym. Zakładam, że wtedy znad obserwatoriów dałoby się słyszeć wyłącznie przekleństwa i beznadziejne chichoty.
Fakt zaginięcia prawie całego kosmosu potopił ludzkość w troskach, ale również zaognił naszą fantazję, bowiem tam gdzie studium załamuje ramiona, to stamtąd obronną ręką wychodzi śmiały domysł. Zatem znów buchnęły żarem historie o symulacji, płaskiej ziemi czy reptlianinach – tym razem rozpalone wieścią potwierdzone już definitywnie ciemności pozaziemskiej. Z oceanu paplaniny wynurzyły się też świeże rojenia. Najwspanialsze z tych zalęgłych w mojej pamięci kreśliło wizję, iż tak naprawdę to Ziemia została wyszarpnięta z połaci wszechświata – jak kleszcz, który przywarł do skóry.
Niestety, ślepe dążenia do prawdy, dosyć spodziewanie, spełzły na niczym, a niepokoje wbiły swe szpony w śpiące rozumy ludzi. Tak zakończyła się pierwsza noc, za to wstał niezwykły i jednak możliwy dzień, ponieważ w kosmosie ostała się jedna gwiazda.
Słońce zalśniło bezwzględną czerwienią, a blask zabolał, jakby ktoś przystawił mi pochodnie do oczodołów. Nie zdążyłem się jeszcze dobrze ocucić po zarwanej nocy, kiedy to nieboskłon przyrządził nam kolejną niespodziankę, w pełni wykrytą oraz przekazaną przez astronomów. Pośród wybuchającej i przelewającej się plazmy stanowiącej powierzchnię Słońca wykluło się kilka jasnobiałych trapezów, ułożonych w szeregu i przymocowanych do siebie. W środku były figury największe, a te oddalające się od niego mniejsze i mniejsze, w taki sposób, że cały rząd układał się w łuk położony majdanem do dołu. Naukowcy błyskawicznie osiągnęli konsensus: nazwali to specyficznie szerokim uśmiechem.
Uśmiech. Dobre sobie… Czyż to nie komiczne? Wiele osób podzieliło takież sceptyczne podejście i w mediach wszelkiego autoramentu znowu zawrzało. Ja – tak jak wielu – wstępnie nie zaakceptowałem przedstawionego absurdu, ale gdy na własne oczy zobaczyłem zdjęcia wykonane sondą solarną, nie mogłem dłużej zaprzeczać. W ogniu gwiazdy ujrzałem najprawdziwszy, groteskowy grymas. Słońce śmiało nam się w twarz.
Powtórnie zebraliśmy się na osiedlu. Nie po to, żeby sprawdzić rzetelność sondy – nasz wzrok nie miał szans zebrać dokładniejszych danych. Chcieliśmy wyłącznie wspólnie przeżyć moment ściskającej za gardło grozy. Nikomu już nie było do śmiechu, a ręce zawędrowały nie w górę, lecz na ramiona najbliższego bliźniego. Nasze z założenia bezowocne obserwacje mimowolnie i leniwie przerodziły się w grupową sesję terapeutyczną. Przeciągle dyskutowaliśmy o Słońcu i wzajemnie zaglądaliśmy sobie w nasze lęki, aż otrząsnęliśmy się z paraliżu lub byliśmy już wystarczająco wycieńczeni dumaniem o nieznanym. Po reakcjach wypisywanych w internecie wnioskuję, że inne społeczności miały podobne, ogólnie rozgoryczone odczucia.
Z mediów społecznościowych dało się wyczytać nastroje skrajnie eschatologiczne. Na wierzch wypłynęły ugrupowania religijne nawracające do ukorzenia się przed ich bogami. Ci niewierzący natomiast zajęli się powolnym wydobywaniem sensu, a więc i cierpliwie kreowali swój spokój. Oprócz tego z wielu postów wylewała się także ta bardziej chaotyczna strona ludzkiej natury. Wszędobylskie stały się krzyki rozpaczy i desperacji. Zawołania o cudowny ratunek albo o rychły i bezbolesny koniec. Wyłoniła się również grupa indywiduów, która zamknęła się w utkanym przez siebie kokonie ironii, aczkolwiek trudno było uznać ich hartowany sarkazmem pancerz za coś więcej niż ucieczkę od własnych emocji.
I w takim olbrzymim napięciu nie zostało nam nic innego jak tylko czekać. Zatem skryłem się w płaszczu cichych nadziei i przeczekałem najdłuższy tydzień w moim życiu.
W społeczeństwie jak nowotwór zaczął wyrastać guz poczucia bezcelowości i anomii, za to Słońce drwiło z nas nadal. Naukowcy zaś – z braku jakichkolwiek opcji – ugrzęźli w ssącym błocie bezradności. Wkrótce przed tragikomizmem sytuacji ustąpiła sama gospodarka. Praca i codzienny znój wykonywania zadań oraz produkowania towarów ustały, gdyż kolektywnie zostały uznane za bezsensowne w obliczu zbliżającej się apokalipsy. Trochę czasu utrzymały się jeszcze usługi, aż i ta gałąź rynku musiała dać za wygraną wobec rosnącego marazmu wymierającej ekonomii. Ludzie podzielili się na tych, którzy wyszli na zewnątrz i ograbieni z zamysłu włóczyli się niczym lunatycy, i tych, dla których cenniejsza była hibernacja w choć minimalnie kojącym komforcie swoich domostw. Apatię chwilowo wykorzystali rozbójnicy, ale nawet oni zaprzestali kradzieży przytłoczeni zmęczeniem jałowością spraw.
Sytuacja zdawała się pogarszać z dnia na dzień. Wytrwale wyglądałem zwieńczenia tego koszmaru, aż zawitał do naszych kalendarzy następny miesiąc. Co zabawne, nie stało się absolutnie nic – kompletne zero. Słońce wciąż bawiło się aż miło.
Dość ironicznie ludzkość poczęła się martwić tym niczym – i szczerze mówiąc, nie byłem wyjątkiem. Jak dwa wilki bawiące się swoją ofiarą, mamiły nami straszliwe i przeciwstawne przeczucia, że z jednej strony w każdej chwili coś się może potwornego wydarzyć, a z drugiej, że dziwaczne zdarzenie nigdy się nie skończy, a subtelny terror nie opuści już naszego nieba.
Kolejne kilka dni stanowiły apogeum strachu i milczącej paniki, która bez pośpiechu szyła z ludzi swoje marionetki. Zdawało się, iż zupełnie zatraciliśmy się w kpinie Słońca, a szansa na rozwiązanie gwiezdnej zagadki rozmyła się za horyzontem.
Przez duszącą rutynę przerażenia ledwo zauważyliśmy, jak mignął przed naszymi twarzami drugi miesiąc. Słońce nie wybuchło, symulacja się nie zatrzymała, a kopuła nie pękła – świat stał tak, jak stał. Z powodu braku żywności w spichlerzach oraz surowców do napędzania gazu i prądu wróciliśmy do pracy. Gromko mówiąc, ludzkość ponownie przystąpiła do działania. Stopniowo stawiała swoje pierwsze kroki ku status quo, jak dziecko uczące się chodzić. Gospodarka rozpędzała się ospale niczym załadowany do pełna pociąg towarowy. I przede wszystkim bezsprzecznie ucichł niepokój. Najwidoczniej sam zwątpił, że coś ugra wśród nieśmiale wschodzących płomieni nowej determinacji, w których zaczęły ogrzewać się ludzkie dusze.
Mój umysł jednakże nadal plugawiła chęć odnalezienia sensu w Słońcu-błaźnie. Tym razem sam stałem na placu osiedla. W okularach przeciwsłonecznych przykleiłem wzrok do śmiejącej się gwiazdy. Niewyspany wymyślałem potencjalne tropy, które mogłyby ujarzmić nieokrzesany dotąd sekret zaciemnienia kosmosu. Oczywiście moje spacery po blokowisku nie doprowadziły mnie nigdzie. Spożytkowałem więc swoją uwagę na poszukiwaniu podobnie do mnie myślących ludzi w sferze internetowej. I choć niektóre z prezentowanych przez nich tłumaczeń – cokolwiek paranoidalnych – były kuszące, to nie potrafiłem oddać się wizjom o tym, że na przykład uśmiech Słońca to czar, który oczyścił nas z pożądań, czy że Słoneczne Królestwo wybrało jednego najszlachetniejszego człowieka, aby szkolić go w anielskich cnotach, po to aby wrócił i zjednoczył ludzkość, wiecznie skłóconą wewnętrznymi waśniami. Znalezione przeze mnie koncepcje dały się poznać jako niezgodne z realiami albo ekstremalnie mało prawdopodobne.
Przepełzło już pół roku od dziwacznego dnia. Ludzkość całkowicie wróciła do formy, wszystko działa jak w zegarku. Słońce wciąż się z nas śmieje, ale już wypłowiał wszelki strach związany z gwiazdą. O grymasie myśli się już w kategorii intrygującego wspomnienia lub ważnej naukowej ciekawostki oczekującej na zbadanie. Ludzie zwyczajnie się przyzwyczaili.
Jak mogli się do tego przyzwyczaić? Tak po prostu? Ta kula ognia to przecież jawne szyderstwo. Jak oni mogą spać spokojnie, kiedy nad nami wisi palące niebezpieczeństwo? Naukowcy tylko rozpostarli ręce i oznajmili, że powoli będą szukać odpowiedzi. Co za bezużyteczna chmara okularników. Ludzie, jak mogliście po prostu przejść dalej? Czemu się nie boicie!? Czemu… Czemu wszyscy mnie tak zostawiliście?
Nic to. Znajdę odpowiedź. Będę czytał te wasze mierne bajki i gdzieś odszukam prawdę albo sam ją wyciągnę wprost z mojej głowy. Słońce, odkryję twoje tajemnice. Tak długo zapatrzę się w twoją płonącą sferę, aż rozszarpie ci ten głupiutki uśmieszek! A jak w końcu dotrę do celu, to pokaże wam wszystkim, co przeoczyliście. I wtedy znów spojrzycie w górę z trwogą i powagą, a swoimi zagubionymi palcami wskażecie na mnie – na tego, który zrozumiał!