Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Archiwum tekstów

Wichura nad Kalifornią, czyli słów kilka o serialu „Daisy Jones and the Six”

Optyka
Serial „Daisy Jones and the Six”, tegoroczna nowość, opowiada o losach fikcyjnego zespołu* z lat 70. Twórcy zdecydowali się zbudować tę opowieść sięgając po konwencję filmu dokumentalnego, wywiadu z muzykami. Zostaje tu nakreślona historia od momentu założenia zespołu do nagłego rozpadu grupy po 11 latach wspólnego grania. Produkcja w reżyserii Willa Grahama powstała na podstawie książki, która interesowała mnie od dawna, jednak nigdy nie udało mi się za nią zabrać. Serial jako medium ma zasadniczą przewagę – potrafi przekazywać muzykę. Bo jak najłatwiej pokazać, co bohaterowie mogliby grać, niż przez zaprezentowanie tego widzom? Książka pozostawia nas w tej materii jedynie z domysłami, co w przypadku piosenek nie jest aż tak satysfakcjonujące.

Pomimo że jest to opowieść o całym zespole, dwóm bohaterom poświęcono najwięcej czasu ekranowego – tytułowej Daisy Jones i Billowi Dunne. Daisy poznajemy jako pochodzącą z Los Angeles poetkę, która do swoich wierszy tworzy także muzykę. Billy natomiast jest liderem zespołu The Six i głównym pomysłodawcą piosenek. Zetknięcie tych dwóch energii powoduje eksplozję kreatywności, choć jest też źródłem licznych konfliktów w zespole. Relacja, w której artyści nie potrafią żyć razem, a jednocześnie trudno im tworzyć bez siebie, staje się wiarygodna z uwagi na wyjątkowo udaną, w moim odczuciu, grę aktorską. Duet Riley Keough (serialowa Daisy) i Sam Claflin (serialowy Bill) radzi sobie dobrze na ekranie, czuć chemię między aktorami. Wątki pozostałych członków zespołu nie są aż tak wyeksponowane, zresztą tak jak ich rola w The Six. Pierwsze skrzypce nieustannie grają Daisy i Billy, próbując sobie udowodnić, kto jest ważniejszy.

Historia długo się rozkręca. Pierwsze 2 odcinki wprowadzają dopiero do części właściwej. Koncepcja „filmu dokumentalnego”, na której opiera się serial, jest cechą charakterystyczną, ale też, w pewnym stopniu, przeszkodą w odbiorze. Bezpośrednie wypowiedzi muzyków do kamery, podczas których widzimy członków zespołu kilkanaście lat później, pytających o siebie nawzajem narzuca pewną interpretację, sugeruje, co mogło się wydarzyć. Jako, że w pewnym stopniu znamy zakończenie, dramatyzm zostaje zaakcentowany inaczej. Serial mimo wszystko chce zaskoczyć widza. Czy to się udało? Moim zdaniem – niezupełnie, jest to wręcz niepotrzebne. Zakończenie wychodzi zbyt melodramatyczne. Nie zawsze zaskoczenie sprawia, że fabuła staje się lepsza. W tym wypadku odbiera subtelność. Najmocniejszym momentem serialu są dla mnie odcinki środkowe, mniej rewolucyjne, pozwalające pobyć z zespołem, oddające za to najwięcej klimatu epoki. Estetyka lat 70., w której można się zanurzyć, jest powodem, dla którego warto zobaczyć ten serial. Chociaż trzeba mieć na uwadze, że atmosfera tamtych lat przedstawiona w „Daisy Jones and the Six” jest jedynie współczesnym odbiciem, pewną idealizacją. Warto przyjrzeć się stylizacjom – szczególne wrażenie zrobiły na mnie wykonane z lekkiego materiału koncertowe stroje Daisy, która trzepocze nimi niczym motyl skrzydłami.

Interesująca jest także muzyka wyprodukowana specjalnie na potrzeby serialu. Wpada w ucho i wiele osób po obejrzeniu dodaje ją do swoich playlist. Riley Keough i Sam Claflin sprawdzają się dobrze również wokalnie. Warto sprawdzić „Honeycomb” i „Regret me”. Interesująca jest muzyczna droga , której rozwój obserwujemy wraz z rozkwitem działalności zespołu. Otrzymujemy perspektywę ewolucji piosenek: od prób pisania, pierwszych pomysłów, do wykonywania ich z różnymi emocjami, w różnych sytuacjach. W końcu żaden koncert nie jest taki sam.

„Daisy Jones and the Six” jest lekkim, przyjemnym serialem, który może wywołać wiele uśmiechu na twarzy. Pomimo kilku mankamentów jest to udana produkcja z wciągającą fabułą, interesującym klimatem. Polecam.

*Serialowy zespół The Six był wzorowany na Fleetwood Mac.