Tomasz Karolak jest niezaprzeczalnie ikoną polskiego kina i w świadomości wielu jednym z najchętniej obsadzanych aktorów – „Testosteron”, „Listy do M.”, „Wyjazd integracyjny”, „Wojna żeńsko-męska”, „Ciacho”. Dołóżmy do zestawu młodego obiecującego aktora Borysa Szyca, Agnieszkę Dygant, która dzielnie łączy wspomniane „Listy do M.” i produkcje Patryka Vegi. O nim też nie wypada nie wspomnieć w takim zestawieniu, bo to w końcu reżyser, który w roli samego siebie obsadził aktora grającego u Tarantino.
Widzicie już naszą kinematograficzną parówkę? Do tego oczywiście przyprawy w postaci tragicznego udźwiękowienia, tanich efektów czy bijących po oczach lokowań produktów – w tym oczywiście parówek („Porady na zdrady”).
To wszystko każe nam powiedzieć mocno i stanowczo: parówkowym skrytożercom mówimy nie!
— „Miś”, reż. Stanisław Bareja
Kiedyś z grupą przyjaciół pojechaliśmy do domu w górach. Mało kto pracował, każdy grosz się liczył, a koszty napojów mających poprawić zabawę niskie nie były. Zdecydowaliśmy się więc na opcje ekonomiczne przy artykułach spożywczych. Ani ja, ani nikt z naszej grupy nigdy nie zapomni, jak wyglądały po upieczeniu przecenione parówki z Carrefoura. Oszczędzę wam szczegółów – na zrobieniu zdjęć się skończyło. Popełniliśmy typowy błąd przeceniając nasze żelazne żołądki i studenckie zahartowanie. Czy jednak nie na takie smaki powinniśmy się nastawić, sięgając po coś, czego najdroższym składnikiem było prawdopodobnie opakowanie z kawałka plastiku?
Analogia jest oczywista – skoro po czymś, co z założenia ma być tanie i się sprzedać, nie powinno się wymagać smaków złożonych i bogatych, tak i po kinie, które ma być proste czy głupiutkie, nie powinno się wymagać... no właśnie czego?
Możemy bowiem nawet wymienić te tanie i proste smaki takich produkcji: montaż jest prosty, ujęcia mało artystyczne, dialogi kartonowe, a gra aktorska zalatuje kiczem. Pewnie będziemy mieć rację i przynajmniej dwa lub trzy elementy z wymienionych powyżej w takim filmie się pojawią. Jednak docieramy tutaj do sprawy zasadniczej.
Po co sięgamy po film?
Jeśli po to, aby się pośmiać, spędzić przyjemnie czas ze znajomymi komentując i gadając w trakcie, włączyć coś niezobowiązującego do obiadu, czy nawet włączamy coś, żeby nam grało podczas snu, to czy jest w tym coś niewłaściwego, że sięgamy po filmy pokroju „Na układy nie ma rady”, „Niewidzialna wojna”, czy „Karate po Polsku”? Co więcej! Moim zdaniem nie ma nic złego w tym, że zaśnie się na seansie „Bożego ciała”, „Amatora”, „Vabanku” i innych uznanych produkcji. Film bowiem jest dla nas, a nie my dla niego. Ma on nam dostarczyć tego, czego w danej chwili potrzebujemy i nie ma niczego niewłaściwego w potrzebie taniej parówki.
Bo chyba jedynym „złym” zachowaniem jest się zatrzymać, nie szukać, nie sprawdzać, nie próbować nowych smaków. Nie mamy bowiem pewności, że takie kino moralnego niepokoju (“Barwy Ochronne”) nie jest dla nas, dopóki nie damy mu szansy. Jednak należy wziąć pod uwagę to, że tak samo gdy jemy coś na szybko, nie skupimy się na smaku, tak samo jest z kinematografią. Trzeba czasem odłożyć telefon, poczekać na mrok za oknem i dopiero wtedy usiąść do seansu, jak do wytwornego posiłku – dać mu szansę. Nie podejdzie nam to, co sobie na ten wieczór przygotowaliśmy? To odłóżmy nasze polerowane sztućce, kryształową zastawę, zadzwońmy po znajomych, zamówmy pizzę z podwójnym serem i włączmy sobie film z Karolakiem. Gwarantuję wam, że lepiej i bardziej wartościowo spędzicie wtedy czas, niż męcząc się z czymś, co będzie dla was tylko walką o własny wyimaginowany snobizm.
A czego szukać w naszym rodzimym kinie? Biografii, bo w swojej historii mamy masę osób, które zasługują, aby zostać sportretowane (zapewne przez Dawida Ogrodnika). Sięgajmy po filmy przepełnione smutkiem i nostalgią za czymś minionym, bo chyba tak ten nasz narodowy romantyzm ewoluował – we wzrok wlepiony w szybę, po której spływają raz po raz krople deszczu. Dajmy nawet szansę komediom – chociaż może lepiej tym, przy których uśmiech będzie bardziej gorzki, taki, który moglibyśmy zwyczajowo określić jako polski. Po prostu szukajmy, próbujmy i nie wstydźmy się tego, co lubimy.
Słowem końca pozwolę sobie polecić Wam kilka polskich filmów, aby zostawić was z paroma mniej oczywistymi obliczami naszej polskiej kinematografii.
„Film balkonowy” – wychodzicie zjeść wasze śniadanie na balkon, na drodze przed domem przechodzą ludzie, dziesiątki, setki, może tysiące osób. Patrzycie na nich i zamiast zadać sobie pytanie w głowie, kim są i co porabiają, wypowiadacie je na głos, a oni, wychwyceni przypadkowo, coś Wam odpowiadają. Mam wrażenie, że w tym filmie każdy odnajdzie siebie.
„Zupa nic” – jeśli słyszeliście, że świat był kiedyś prostszy, że jedzenie smakowało inaczej, a ludzie byli jakoś tak „bardziej”, to nie ma chyba piękniejszej pocztówki z PRL-u niż ta, którą śle nam „Zupa nic”.
„Ja i mój tata” – każdy z nas przeżył w życiu stratę kogoś bliskiego. Dla mnie ten prosty i krótki film był dodatkowym pożegnaniem, którego potrzebowałem, chociaż nie zdawałem sobie z tego sprawy.
„Zabij to i wyjedź z tego miasta” – są takie uczucia, myśli i słowa, których wypowiedzieć chyba w naszym świecie się nie da. Ten film to właśnie takie poczucie czegoś nieuchwytnego, dalekiego, a zarazem tak osobistego, że momentami jest to wręcz nieprzyjemne – tak, jakbyśmy byli w chwili, w której nie powinno nas być.