Ile niewypowiedzianych słów przepadło na zawsze. A może ważniejsze były od tych wszystkich wypowiedzianych.
Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli
Słowa towarzyszą mi codziennie, to chyba całkiem oczywiste. Ale myślę, że do mnie przyczepiają się bardziej niż do innych – piszę w pracy, piszę na uczelni, piszę do znajomych, piszę eseje w głowie przed snem. Czytam książki, czytam podręczniki, słucham podcastów, słucham audiobooków, słucham audycji internetowego radia, podsłuchuje rozmowy w tramwaju, wysłuchuje opowieści moich znajomych na nocnych imprezach i snuję w swojej głowie te słowne opowieści bez końca. Ważę słowa, mierzę nimi świat, opisuje wszystko w moim życiu słowami, słowa są moją bronią i tarczą, moim językiem miłości, językiem nienawiści, językiem wszystkich innych uczuć. Zawierzam im swoją twórczość, zawodowe szanse na przetrwanie, relacje z innymi, wszystkie bzdury rodzące się w mojej głowie, każde przekleństwo tego świata i każde błogosławieństwo, które przechodzi przez moje myśli.
I gdy tych słów mi brakuje, gdy nie stawiają się na moje wezwanie, gdy zmuszam się do tego, żeby skleić z nich całość, gdy nie mogę wymusić na sobie opowieści, czuję się zupełnie bezradna. Gdy dzieje się coś ważnego, co wymaga słów celnych i czułych, dobrych i stanowczych, przemyślanych i oddanych – wtedy przecież brakuje ich najbardziej. Gdy mam stworzyć portret tego, co ważne, oddać honor temu, co piękne, zważyć to, co niesprawiedliwe i opowiedzieć o tym, co skomplikowane – słowa plączą się, zawisają w przestrzeni, układają się w niezgrabne, bezsensowne ciągi i zdradzają mnie tak, jak zdradzić może tylko najbliższy przyjaciel.
Dlatego to jest tekst o tym, że nie umiem napisać tekstu. Bo chociaż wszyscy wiemy, i ja też wiem, że szewc bez butów chodzi, że styliści chodzą w dresach, że biegacze potykają się o krawężnik, że pływacy krztuszą się szklanką wody, że lekarze chorują, a koty nie zawsze spadają na cztery łapy, zapominam zawsze, że słowa nie są zawsze na każde moje zawołanie. Być może nawet nie są nigdy na niczyje zawołanie – niepewne i zagubione, władcze i zaborcze, humorzaste i niezdecydowane – pojawiają się tylko wtedy, gdy chcą. Podczas bezsennych nocy, zaspanych poranków, górskich wypraw i morskich przepraw. Są tam, gdzie nie ma kartki papieru, gdy nie ma czasu na ich pospieszne notowanie, gdy nie mają widowni, gdy potrzeba ciszy. Znikają zawstydzone, gdy po ciężkiej nocy włączam komputer, gdy mam w dłoni pióro, a przed sobą pusty notes.
Zostają mi tylko ślady zdań i myśli, niezgrabne, niepoukładane, niezdatne do niczego.
Nie złoszczę się już na to, nie tupię nogą, nie narzekam na to każdej napotkanej osobie. Rozumiem już, że to jest być może najważniejsze, co mogą dać nam słowa – te wspaniałą nieuchwytność, doskonałą precyzyjność tylko wtedy, gdy jesteśmy z nimi sami. Ile dzieł wartych literackiego Nobla powstało i zostało tylko w głowach wszystkich pisarzy tego świata – nikt tego nie wie i co najwspanialsze, nikt nigdy się tego nie dowie. Te największe, najdonioślejsze biblioteki, które mieszkają w naszych głowach, zostaną tam i tylko tam już na zawsze.