No dobrze, chociaż może i mam aparycję oraz gust starszej pani to niestety nie mam jednej ważnej w tym równaniu rzeczy: emerytury. Mam natomiast coś bardziej istotnego: przynajmniej jedno sprawne kolano, więc mogłam przynajmniej wybrać się na prawdziwy, emerycki dancing, taki rodem z utworu Wojciecha Młynarskiego. Liczyłam na jakieś leniwe tuptanie nóżką i ewentualnie sporadyczne obroty.
Bilet wstępu na krynicką potańcówkę kosztował zawrotne sześć złotych. Pani, która sprzedawała wejściówki trochę się zdziwiła, kiedy zobaczyła dwie osoby, którym zdecydowanie bliżej jest do trzydziestki, niż do sześćdziesiątki. Z uśmiechem zaproponowała nam miejsce przy samym parkiecie, gdzie tylko kilka metrów dzieliło nas od słodkich dźwięków elektrycznego pianina. Lokal przepiękny - dokładnie taki, jaki sobie wyobrażałam: stroboskopowe, kolorowe światła, małe stoliki przykryte burgundowym obrusem, całe mnóstwo boazerii i zimne nóżki z wódką w menu. Sala zaczęła się powoli zapełniać i - jak należało się słusznie spodziewać - byliśmy najmłodszymi osobami w budynku.
- Mieliśmy tu już raz takich młodych - usłyszałam głos pani kelnerki.
- Tak? - zapytałam uprzejmie, ciekawa dalszego ciągu odpowiedzi.
- Tak, tak. Takiego pana z taką panią. Pan podchodził do nas i pytał, kiedy będzie koniec, bo tańce go przerosły.
Uśmiechnęłam się pod nosem. Tańce z emerytami? Przerosły? To musieli być jacyś słabi zawodnicy, którzy nigdy nie tańczyli belgijki na miasteczku. Mijały kolejne minuty, pan wolakalista/grajek/konferansjer/człowiek-orkiestra (nazwijmy go tutaj roboczo Czesławem) przygotowywał się do występu, a my niecierpliwie czekaliśmy na rozwój wydarzeń. Ale żadne z nas nie spodziewało się tego, co nastąpiło później.
No dobrze, to brzmi trochę clickbaitowo i dwuznacznacznie, więc powiem inaczej: byliśmy naprawdę zaskoczeni. Emeryci okazali się bowiem mieć o wiele więcej energii, charyzmy i - przede wszystkim - umiejętności tanecznych od nas. Odważne aranżacje pana Czesława mało miały wspólnego z Ireną Santor, a pary poruszające się po parkiecie dalekie były od leniwego tupania nóżkami. Wydawało mi się, że to na co patrzę to nie sanatoryjny dancing, a mistrzostwa tańca towarzyskiego w Argentynie. Jeśli oni byli seniorami, to my byliśmy geriatrią. Po dwóch godzinach żałowałam, że nie wybrałam sobie na emerycką rozrywkę gry w bingo (byliśmy na bingo miesiąc wcześniej, ileż można). W myślach przyznałam rację pani kelnerce. Nawet pięć litrów wody mineralnej z Pijalni Jan wypite duszkiem nie byłoby w stanie doprowadzić mnie do takiego poziomu, jaki reprezentowali trzydzieści lat starsi od nas kuracjusze. Nawet grzaniec z rumem by nie mógł. Próbowałam się pocieszać, że oni mieli kilka dekad, żeby się nauczyć tak tańczyć, ale i tak moje marzenie o regularnym uczestnictwie w tego typu imprezach zostało zrujnowane. Po prostu nie mam tyle siły.
Po trzech godzinach bujania się niezręcznie postanowiliśmy: uciekamy, jesteśmy już wystarczająco upokorzeni, mamy i tak duże szczęście, bo żadne z nas nie zamieniło się w karalucha jak u Schulza.
Wychodząc z lokalu dziękowałam wszystkim bóstwom, że zabukowaliśmy sobie pensjonat po przeciwnej stronie ulicy (niestety - na drugim piętrze bez windy, całą wspinaczkę na górę słyszałam strzykanie mojego chorego kolana, a dźwięk odbijał się echem od ścian klatki schodowej). Jeszcze przed dwudziestą drugą leżeliśmy w piżamach. W łóżku. Wgapiając się w występ kabaretu “Koń polski”. Pokonani przez boomerów.