Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Archiwum tekstów

Kraków jest jak Paryż

Spojrzenia
Niedaleko siedziby naszej redakcji znajduje się Park Jordana. Ów teren zielony służył niegdyś jako przestrzeń do rozwoju tężyzny fizycznej krakowskiej młodzieży – dzisiaj to przede wszystkim miejsce wypoczynku i rekreacji, z którego krakowianie oraz turyści, szczególnie w upalne dni, chętnie korzystają. Podczas przyglądania się się marmurowym popiersiom otoczonym drzewami i żywopłotami, w mojej głowie pojawia się myśl, by nazwać Park Jordana tryskającą zielenią oazą pośród wielkomiejskiej pustyni. Ale podejmując się takiego stwierdzenia pod wpływem jordanowskiej mocy, która z łatwością potrafi zawładnąć moim sercem, minąłbym się z prawdą – byłbym nieuczciwy wobec Krakowa, który zasadniczo różni się od innych miast – wielkich betonowych lasów.

Wystarczy przejść przez aleję 3 Maja, by zrozumieć, jak ważną rolę w grodzie Kraka odgrywa natura. Rozciągające się tutaj Błonia – niczym morze wolnorosnącej trawy – są ewenementem na skalę europejską. Na próżno szukać łąk o podobnych rozmiarach w innych okolicznych miastach. Zresztą zadajmy sobie fundamentalne pytanie: czy Błonia mogłyby leżeć gdziekolwiek indziej? Jaka metropolia miałaby pozwolić sobie na zrezygnowanie z zabudowy centralnie umiejscowionych kilkudziesięciu hektarów ziemi na rzecz… trawy? Czy Błonia nie są ostatecznym wyrazem stereotypowego krakowskiego spokoju ducha, poetycznej melancholii lub mentalnego odseparowania od zgiełku świata?

Odpowiedzi postaram się udzielić nieco później. Tymczasem pragnę przywołać kolejny przykład krakowskiego upodobania do zieleni – przy czym motywują mnie raczej personalne skłonności estetyczne, nie chęć zachowania ciągłości wywodu – i wspomnieć o perle południowej części miasta – Parku im. Jerzmanowskich. Mieszczący się między strugą Drwinką a klasycystycznym pałacem im. Jerzmanowskiego teren zawierający dwie fontanny, pomnik jednego z patronów czy liczne ścieżki spacerowe, pełni także funkcję edukacyjną. Znajdziemy tam wiele przydrożnych tabliczek, na których pobieżnie spisana jest historia wsi Prokocim – dzisiejszej dzielnicy Krakowa. I choć moglibyśmy długo opisywać starodrzewie, niespotykaną czystość i niezwykłe nocne oświetlenie, które czynią park wyjątkowym – poprzestaniemy na tych kilku zdaniach.

Prokocim – obszar o bogatej historii sięgającej zamierzchłych czasów – może przywoływać na myśl inną starą wieś i obecnie sławną dzielnicę Krakowa – Bronowice. Od pierwszego wejrzenia zakochałem się w tym miejscu, gdzie ponad sto lat temu odbyło się wesele Lucjana Rydla i Jadwigi Mikołajczykównej. W okolicach Rydlówki możemy poczuć się jak na prawdziwejwsi – z jednej strony zwyczajnej jak setki innych, z drugiej wyjątkowej, biorąc pod uwagę, że ów rezerwat jest oddalony od rynku o zaledwie pięć kilometrów. Urok typowo małopolskich chat burzą jedynie wznoszące się gdzieniegdzie, kontrastujące swą nowoczesnością, wille, które jakby chciały przypomnieć, że wcale nie znajduję się poza miastem. Niemniej cisza spowijające to odosobnione miejsce pozostaje nienaruszona, dzięki czemu Stare Bronowice stanowią jeden z wielu bastionów spokoju Krakowa.

*

Spacerując od Wawelu do mostu Piłsudskiego przez ulicę Stradomską a następnie Krakowską, zastanawiam się, gdzie właściwie leży Kraków. Prawdopodobnie powinienem odpowiedzieć bez zastanowienia: sercem dawnej stolicy jest Stare Miasto, zatem tam powinienem doszukiwać się objawienia krakowskiej duszy. Gdzieś za murami – które współcześnie przybrały bardziej przyjazną formę Plantów – na ulicy Brackiej w deszczowy dzień lub na Małym Rynku w letnim skwarze kryje się to, czego szukamy w najdostojniejszym mieście nad Wisłą.

Ale nie, nie zgadzam się.

Gdy ulica Stradomska zmienia się w Krakowską a przede mną wyłania się Kazimierz, zapominam o Starym Mieście i dostrzegam kolejne tropy w poszukiwaniach. Żydowska dzielnica o bogatej historii a także zagłębie klubów i restauracji, gdzie tętni nocne życie, stanowi kolejną odrębną rzeczywistość w krakowskim tyglu – w mieście miast.

Następnie za mostem Piłsudskiego pojawia się Podgórze. Tu, po drugiej stronie Wisły, czuję się jak na południu Europy, za co najprawdopodobniej odpowiada pokłosie austro-węgierskiego wpływu, który odbił piętno na całym Krakowie lecz szczególnie na Podgórzu. To miasto zostało włączone do starej stolicy zza rzeki dopiero w ubiegłym wieku. Wcześniej przez lata rozwijało się na osobnym torze pod jurysdykcją wspomnianego cesarstwa Habsburgów. Zatem nic w tym dziwnego, że po drugiej stronie Kładki Ojca Bernatka czy Mostu Piłsudskiego, Kraków ponownie przekształca się w zupełnie inne miejsce, które bez szczególnych powiązań z innymi dzielnicami egzystuje w kolorowej mozaice miasta-konurbacji.

I choć miejsca, które wspominam, w jedności z Krakowem funkcjonują od zaledwie chwili w stosunku do monumentalnej, wielowiecznej historii starego centrum, to niezaprzeczalnym jest, że współcześnie odgrywają ważną rolę w całokształcie podwawelskiego świata. Znacznie zmieniają położenie duchowego środka ciężkości miasta, co nie pomaga w jego poszukiwaniach – o ile taki w ogóle istnieje.

*

— Czym jest dla ciebie Kraków? — zapytałem kiedyś mojego przyjaciela, który w młodości wyprowadził się z owego miasta do podparyskiego Argenteuil, by potem na resztę życia osiedlić się w niewielkiej miejscowości Gringan na południu Francji.

Przechadzaliśmy się lasem okalającym jego dom, kiedy gorący dzień zamieniał się w ciepłą noc, a on udzielał odpowiedzi:

— Z mojej perspektywy Kraków to Nowa Huta, bo tam mieszkałem, ewentualnie mógłbym poszerzyć go o Mistrzejowice, gdzie odwiedzałem dziadków, ale reszta miasta jest dla mnie bardziej mglista niż dla pierwszego lepszego turysty. Zresztą… już dawno tam nie byłem. Myślę, że nie w mojej gestii leży wypowiadanie się na temat istoty miejsca, które było moim domem. Powinieneś zadać to pytanie jakiemuś postronnemu obserwatorowi, by dowiedzieć się czegoś, co zaspokoi twoje pragnienie.

Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Wydawało mi się, że żartuje lub próbuje mnie zbyć. Prawdopodobnie zauważył moją konsternację, ponieważ wziął głęboki oddech i zaczął tłumaczyć:

— Z pewnością mieszkańcy, dajmy na to, Zwierzyńca mają podobne odczucia – nie jest im potrzebny wschód Krakowa, tak jak mi nigdy nie był potrzebny jego zachód. Widzisz, znam każdy zakątek Gringan i mogę powiedzieć Ci o nim wszystko, ponieważ to mała wieś — o bogatej historii, zgoda, ale jednak wieś. Kraków natomiast jest niepojmowalny. Jest dobrym tematem dla badacza, choć i on nigdy nie osiągnie wiedzy ostatecznej, a zwykły człowiek może co najwyżej zawęzić wizję legendarnego miasta królów do jego skrawka, który dobrze zna, albo zastąpić ją własnym wyobrażeniem, tylko luźno bazującym na przytłaczającej rzeczywistości.

Wciąż nie rozumiałem. Westchnął w geście rezygnacji.

— Rozumiesz… Kraków jest jak Paryż. Te miasta są nie tylko obszarami ziemi, ale – co ważniejsze – symbolami. Wszyscy znamy Paryż, a przynajmniej tak się nam wydaje, bo większość z nas poznała go nie twarzą w twarz, tylko za sprawą pośredników – poetów, historyków, kuglarzy… – i w swoim słowniku pod nazwę stolicy Francji przypisała nie miasto, a ideę – ponadto nie uniwersalną, bo opartą na indywidualnej interpretacji. Następnie, gdy w końcu z dumą gościmy nad Sekwaną, okazuje się, że to wszystko bujda. Bach! Syndrom paryski. Wtedy pojawia się pytanie: co powinien w takim razie oznaczać Paryż? Z Krakowem jest niemal identycznie. To miasto-legenda, które dla każdego Polaka, jak wierzę, łączy się z czymś wzniosłym, czymś odrębnym w każdym wyobrażeniu i niepowiązanym z rzeczywistością, ze współczesnością. Tylko dla mieszkańców może jawić się jako coś zwykłego, bo przecież jest ich domem. Tak… Dążę do tego, że tych wyobrażeń w żadnym wypadku nie można łączyć z realiami. Na krakowskim bruku wcale nie znajdziemy spokoju, a samo miasto jest czymś o wiele większym niż okolice Sukiennic.

Niejasny był wywód mojego przyjaciela. Zakończyłem jednak rozmowę, nie domagając się dalszych wyjaśnień.

*

Jestem nieugięty, nie zamierzam zaprzestać, póki nie odnajdę nici zszywających rozrzuconych w pozornym nieładzie skrawków, z których składa się Kraków. Jestem pewien, że istnieje spoiwo łączące wszystkie elementy tak od siebie odległe w wymiarach przestrzeni i czasu.

Wchodzę na kopiec Kraka, skąd mogę objąć ogromne połacie zabudowań jednym spojrzeniem. Widzę wiele, jednak nie wszystko – przekonałem się, że to niemożliwe.

Mój wzrok mimowolnie ucieka na bok – przyciągany przez mroczny i przerażający opuszczony kamieniołom. W tym zagłębieniu, odgrodzonym płotem odstraszającym przechodniów tabliczkami grożącymi śmiercią w razie jego przekroczenia, kręcono Listę Schindlera. Natychmiastowo przenoszę się w myślach do pobliskiego Zabłocia, następnie do równie niedalekiego Płaszowa, gdzie do dzisiaj rozciąga się ogromny teren dawnego obozu koncentracyjnego a obok niego stoi Szary Dom – była siedziba najokrutniejszych esesmanów. Przypominam sobie getto krakowskie i upamiętniającą tragiczne wydarzenia wystawę siedemdziesięciu krzeseł – każde z nich miało symbolizować tysiąc Żydów mieszkających w Krakowie przed wojną.

Wracam do centrum i po drodze mijam stanowiska reklamowe kilku biur turystycznych – ich plan na wycieczkę w okolicy to niezmiennie kopalnia w Wieliczce i… obóz zagłady Auschwitz-Birkenau.

Czyżby cierpienie i tragedia są tym, czego ludzie szukają w Krakowie? W to akurat nie chce mi się wierzyć.

Kieruję się na wschód, by tam kontynuować moje poszukiwania.