Niepokój wkradł się niepostrzeżenie, wraz z kilkoma niespodziewanymi fałszywymi nutami, ale już wkrótce zasłonił wszystkie przyjazne kolory snu, zastępując je stalowo szarym pyłem, ognistą czerwienią i granatem tak głębokim, że wydawało się, że utonięcie w nim jest nieuniknione. Strach w oczach przyjaciół spowodowany był niepodważalnym, pewnym, ostatecznym kataklizmem. Ziemia była bombą, miała eksplodować, rozszarpać ich, spalić. Wielka eksplozja, niewyobrażalny żar, ukrop, ból. W ucieczce od obłędu, niepewności, i zakłócającego każdą myśl dręczącego oczekiwania, tkające ten sen obszary podświadomości zdecydowały się na inny finał. Szybki, bezbolesny wystrzał w bezkresny horyzont, w wielowymiarowy, bezdenny granat nieba. Każda osoba osobno, widząc towarzyszy tylko jako oddalające się punkty, wyleciała w przestrzeń. Ziemia szybko stała się maleńka, szara planetka przypominała bardziej księżyc. Ostateczna czerń miała nadejść niebawem, nie była jednak postrzegana jako wróg. Nie jej obawiała się świadoma część umysłu. Pełen nagłej zgrozy paraliż wywołał ciemny kolor wokół. Brak. Nic. Pustka. Próżnia. Nie było bólu, nie było odczuć fizycznych, tylko samotność. Nienasycenie. Tęsknota. Wielki, oszałamiający smutek, tak rozległy, że zdawał się mieszać z otaczającym kosmosem, wlewać w niego, rozprzestrzeniać się po nim, zastępować go. Nie było już zbolałych oczu ukochanych, wilgotnych, rozdygotanych rąk, łez spływających z czterech oczu na stykające się policzki. Miłość została, miłowanych nie było. Był sam. Sam. Sam i pełen żalu.
Jak każdy sen jednak i ten skończył się, przerwany cichym na początku, lecz narastającym stopniowo hałasem budzącego się domu. W sąsiednich pokojach rodzeństwo Artura szurało krzesłami i cicho rozmawiało. Nie otwarł jeszcze oczu, smutek nieuniknionej samotności jeszcze nie uleciał, ale był mniej intensywny. Na twarz zaświeciło mu słońce, uchylił powiekę. Spojrzał na swoją gitarę, na komputer i książki, na koszulkę zostawioną na krześle i zbiór kubków po herbacie na biurku. Rzeczywistość ostatecznie urzeczywistniła się. Był późny lipiec, pogoda dopisywała, z nieba spływało ciepłe, lecz nie natrętnie gorące jeszcze, poranne pomarańczowe światło. Wstał, przeciągając się podszedł do krzesła i założył wiszącą na nim koszulkę. Jak prawie codziennie zjadł z rodziną śniadanie, usiadł do komputera do pracy, w przerwach ćwiczył grę na gitarze, wieczorem spotkał się z przyjaciółmi.
Jednym z wydarzeń rozjaśniających ten lipiec, był wyjazd do dziadka. Artur zabrał do auta dwie swoje młodsze siostry, rowery i jakieś zdrowotne specyfiki, do których zażywania bardzo dziadka zachęcała mama. Nieduża wieś i dziadkowy dom nie były wprawdzie daleko, ale w czasie roku akademickiego trudno było Arturowi wyrwać z dnia zapełnionego studiami i pracą godzinę, żeby do dziadka dojechać, dwie godziny na herbatę z miodem i rozmowy, i kolejną, żeby wrócić. Rozmawiali często przez telefon, dziadek miał same córki, i Artur jako jedyny wnuk był jego szczególnym przyjacielem. Kochał dziadka, co oczywiste, ale też szczerze lubił. Naprawdę czekał na odbywające się co kilka dni rozmowy, na wypowiadane zadziornym tonem „dobry wieczór” i pauzy, które dziadek robił mówiąc, żeby pociągnąć z kubka herbatę, kawę, albo naleweczkę od sąsiadki.
Tego jednego popołudnia siedzieli pod ogrodową pergolą i sączyli wodę z miodem i cytryną. Dziadek narzekał na córkę małżeństwa mieszkającego po drugiej stronie ulicy. Widocznie kupili jej ostatnio skrzypce, bo ponoć dziadka z popołudniowej drzemki regularnie budziła rzępoleniem. Mógłby niby podejść i poprosić o jakiś umiar, ale nie chciał przestraszyć dziewczyny, stłamsić jej skrzypcowego zacięcia. Dziadek też kiedyś grał, był w kościelnej orkiestrze, a kiedy opuchnięte stawy uniemożliwiły mu pewne trzymanie smyczka, dołączył do chóru. Lubił wielkopostne pieśni, ich dostojność i rozpacz, lubił wesołe i skoczne kolędy. Najbardziej jednak lubił podśpiewywać pod nosem, muzykować z przyjaciółmi, nucić piosenki, które zapamiętał w dzieciństwie. Jedną z nich lubił szczególnie, bo jego mama, czyli Artura prababcia, też ją szczególnie lubiła. Chwila, tylko jak to szło. Coś tam, coś tam, dzieci jadą…
– I nadziwić się nie mogą, jaki piękny świat,
i nadziwić się nie mogą jaki piękny świat.
Artur dyskretnie wyciągnął telefon i włączył dyktafon.
– Tu się kryje biała chata tu słomiany dach
Przy niej wierzba rosochata a w konopiach strach
Przy niej wierzba rosochata a w konopiach strach
Od łąk mokrych bocian leci żabkę w dziobie ma
Bociuś bociuś krzyczą dzieci a on kla kla kla
Bociuś bociuś krzyczą dzieci a on kla kla kla
Artur załapał melodię, zaczął nucić. Oczy dziadka roześmiały się, ale piosenka zamarła.
– Aaa, to już nie jest ta pamięć, mama jeszcze kilka zwrotek śpiewała, ale jak to szło, coś z owcami, jakiś młyn…
– Żałuję, że nie znałem Twojej mamy.
– Ona by się tak cieszyła, jakby Cię mogła zobaczyć, ale jak się urodziłeś, to akurat trafiła do szpitala, minęliście się.
– Minęliśmy.
Chwila ciszy.
– To co gra ta dziewczyna od sąsiadów, dziadek, że tak ci się nie podoba?
– On nie nie gra właśnie, tylko kaleczy te skrzypce. Wiadomo, że od czegoś trzeba zacząć, ale kaleczy niemiłosiernie.
Artur się roześmiał.
Z tego lata pamięta jeszcze, jak tego samego wieczoru położył się do łóżka w pokoju koło kuchni u dziadka. Przesłuchał fragment rozmowy, którą odbyli po południu. Chciał zagrać melodię tej piosenki na gitarze, pokazać kiedyś dziadkowi, znaleźć pełny tekst piosenki. Jego syte zadowolenie dryfowało jednak na niepokoju. Wiedział, że nie będzie trwało wiecznie. Że zakończy się kiedyś. Na pewno. Do dziadka przyjdzie samotność, potem wielki żal, za nim ostateczna czerń. Do niego też, do sióstr i rodziców, do przyjaciół. Nie tego wieczora jednak, nie dziś. Dobrze, że jest na tyle świadomy, że potrafi cieszyć się tymi momentami. Że może być dziadkowym przyjacielem. Puścił muzykę w słuchawkach i zadowolony zamknął oczy.
Kiedy dziadek umarł pół roku później, pewien okres w życiu Artura ostatecznie się zakończył, podszywając całą przyszłość granatową podszewką. Konsekwencje relacji stały się realne, przeszły z kategorii hipotetycznych rozważań, do zbioru faktów dokonanych. Nie chciał słuchać nagrania spod ogrodowej pergoli, bolało. Samotność, dziadkowa pewnie pełna strachu i ostatecznie ostateczna, i jego, częściowa teraz, docelowo nieunikniona i nagle namacalna, chociaż wciąż niezrozumiała, była trudna do zaakceptowania. Była trudna. Było trudno. Wciąż było.