To miejsce było niewyobrażalne w pełni tego słowa znaczeniu. Winicjusz, choć czuł się nadal jak człowiek, nigdy więcej od momentu swojej śmierci nie widział własnej sylwetki. Miał wrażenie, jakby jego umysł dryfował w jakiejś bliżej nieokreślonej cieczy. Mało tego, nie czuł żadnych potrzeb poza jedną… służeniu Bogu. Tylko tego pragnął; służyć mu dalej tak, jak czynił to wśród ludzi. Do tego okazji nie brakowało. Najwyższy bowiem bardzo wysoko cenił duszę tych, których jednak nie bez powodu wydźwignął do rangi świętych. Miały one tę jedną rzecz, która wśród innych wiernych nie była stała… oddanie. Oddanie Jego woli; niemal bezrefleksyjne zaufanie w czyny stwórcy. W tej swego rodzaju dewocji drzemała przeogromna energia, która pozwalała Bogu być faktycznie tym najwyższym. Winicjusz, jak zresztą inni święci realizował kluczową misję a mianowicie zwiastowanie końca, ostatecznego finału tej cywilizacji. On sam poprzez niejedno objawienie realizował te postanowienia i widząc reakcje na jego słowa, był raczej spokojny o los ludzi z jego regionu. Wykazywali może niepozorne na pierwszy rzut oka, ale szczerą miłość i zaufanie do Stwórcy. W końcowej fazie przygotowań Bóg ogłosił ostatnie kazanie, które miało powoli zapoczątkować samą akcję apokalipsy. W trakcie tego wywodu Winicjusz pierwszy raz odczuł coś ludzkiego(?); emocje, których nawet nie potrafił zdefiniować, tak dawno ich nie czuł. Próbował to zignorować, lecz z dalszym przekazem uczucie to zaczęło krystalizować i osadzać się w nowej duszy Winicjusza. Było to coś z pogranicza zawodu i zwątpienia. Narodziło się ono, gdy Bóg, zapowiedział, aby realizować ustalone zapowiedzi, lecz odprowadzać duszy od razu do piekła. Przeczyło to kompletnie całej idei finalnego, sprawiedliwego rozsortowania ludzi. Sam Stwórca motywował swoją decyzję, wyznając zawód wobec ludzi, że ci za mało okazuje swoje żałowanie i wbrew wyobrażeniom nie błagają masowo o przebaczenie. Choć Winicjusz od dawna nie przynależał do nich, nie winił ich za takie reakcje. Rozumiał tę gorycz i złość, ale dla niego liczyło się, że w każdym gdzieś głęboko była ta wiara. Niemniej Bóg tego nie widział lub nie chciał zauważać, swój bowiem rozkaz na sam koniec kazania powtórzył. Umysł Winicjusza zastygł nie był w stanie się ruszyć. Po chwili przybył do niego sam Najwyższy.
– Winicjuszu, Winicjuszu… co się stało? – zapytał Bóg.
Pytany ocknął się na to pytanie. Miał w tym momencie jeden wybór: przyznać się. Kłamstwo nawet nie przeszło mu przez myśl.
– Ojcze, chyba nawiedziło mnie zwątpienie. Ci ludzie są ludźmi i choć złością i strachem przepełnieni, to jednak wierzą, w twoje dzieło… – odpowiedział Winicjusz.
Bóg wysłuchał Winicjusza, lecz nic nie odparł. W pewnym czasie od tego incydentu Bóg ponownie nawiedził Winicjusza i zapytał, czy ten ma coś do wyznania.
– Ojcze, dalej czuję, że ci ludzie mają prawo do swoich emocji.
W tym momencie Winicjusz ujrzał ciemność…
***
Wśród ludzi pojęcie „kraju” było niemal kompletnie obce. Wynikało to z faktu, że od dobrych kilkuset lat na świecie istniała tylko Pantoria – wielkie imperium zawierające w sobie wszelkie narodowości, albo to co z nich zostało. Jednak celem Pantorii było nie tylko ujednolicenie kulturowe wszelkich terenów występujących na świecie, ale również zadbanie o prężny rozwój tych obszarów. Po zjednoczeniu doprowadziło to do powstania niejednej metropolii czy innych ważnych ośrodków miejskich. W jednym z nich żył i pracował Artur DeMoner, typowy reprezentant ówczesnej klasy średniej. Podobnie jak jego koledzy czy koleżanki uwielbiał wymykać się z biura w trakcie pracy i na balkonie przy stukocie tętna miasta, oddawać się swojej głowie. Pewnego dnia takie wyjście kompletnie odbiegło swoim przebiegiem od wcześniejszych. Wyjątkowo był wtedy sam na tarasie, co dało mu okazję naprawdę w pełni odetchnąć. Niemniej z biegiem kolejnych sekund, minut Artur zaczął zatapiać się coraz mocniej w swoich przemyśleniach. Szczególnie jedna myśl pęczniała mu w głowie. Dotyczyła ona tożsamości, a w zasadzie tego, że od dobrych kilkunastu lat ma poczucie noszenia kogoś w sobie. Choć przez długi czas sytuacja ta nie wydawała się jakoś szczególnie groźna, czy wpływowa, to wraz ze starzeniem się Artura, poczucie to nabrało wyrazu. Tym razem chciał się nim zająć. Miał do wyboru furtkę w postaci religii, ale Artur nigdy nie czuł w sobie takich skłonności. Było to również dość odważane, sama Pantoria bowiem charakteryzowała jedną monoteistyczną religią, a sami kapłani mieli znaczne wpływy polityczne. W związku ze swoją niereligijnością Artur postanowił poszukać wsparcia w ludzkim świecie.
– Czekaj. Co? – zapytała żona po usłyszeniu tej nowiny. Jej twarz wyrażała wiele emocji naraz. Z nich wszystkich dominowały na niej zdziwienie i zdenerwowanie.
– No to, co słyszałaś. Czuję, jakby ktoś we mnie był… – odpowiedział na tym etapie zawstydzony Artur.
– Aha. To świetnie! – krzyknęła Maria i gwałtownie wstała od stołu. – Czyli przez cały czas budowania naszej rodziny byłeś dwoma osobami i nic nie powiedziałaś?!
– Maria, spokojnie… To nie tak! Nie chodzi, że jestem dwoma osobami naraz! – odpowiedział już nie zawstydzony, ale również poddenerwowany Artur. – Mam poczucie, jakbym kogoś w sobie miał. O to chodzi i chciałem to z tobą przegadać, a nie drzeć się od razu.
– Człowieku, przegadać to jakbyś pierwsze objawy, a nie jak ty to pielęgnujesz od kilkunastu lat! Boże! – głośno odsapnęła i po kilkusekundowej ciszy powiedziała – Masz jutro iść do psychiatry i wtedy będziemy gadać. – Powiedziała Maria, po czym wyszła z jadalni.
Następny dzień, choć chlubił się ciepłą i słoneczną pogodą, w oczach Artura był tak samo ponury jak poprzedni. Każdy krok był coraz cięższy do wykonania, w głowie latały mu wspomnienia z poprzedniego wieczoru i wszystko zdawało się, jakby odradzać zbliżającej się wizyty u specjalisty. W pewnym momencie w umyśle Artura uaktywniło się coś, co sam zainteresowany nie był w stanie określić. Może to intuicja, a może już szaleństwo. Widział wszędzie jakieś znaki, sugestie: światła migały jakoś szybciej, kamienie niemal przemawiały odradzająco. Wreszcie Artur nie wytrzymał, po czym odwrócił się i zaczął biec, wsiadać w losowe autobusy, uciekać nie wiedząc nawet przed czym. Sam szaleńczy pęd zakończył się w środku nocy na jakimś osamotnionym przystanku, gdzie Artur stracił przytomność. Nad ranem, jakiś dziwny blask, skierowany w jego oczy, obudził go. Nie była to ani latarka, ani świeca; w zasadzie była to mała, lewitująca kula, intensywnie rozsyłająca ostre, blade promienie.
– Co… co to jest?! – krzyknął instynktownie Artur, zakrywając oczy przed światłem. Dodał krótko – Czyli zwariowałem…
– Wiem, kim jesteś… – odpowiedział tajemniczy głos. Zdawało się, że wychodzi on z tej kuli. Sam przystanek stał na pustkowiu i nie było w zasadzie alternatywnego źródła czegokolwiek. Artur zniecierpliwiony obejrzał się kilka razy wokół siebie i bezradny padł na kolana. Głos kontynuował. – Wiem, z czym się zmagasz… Jeśli pozwolisz, pomogę ci.
– O, skoro wiesz, co ze mną się dzieje, to może podzielisz się tą wiedzą. Bo ja prawdopodobnie już oszalałem, a nadal nie wiem co tu się do cholery dzieje!
– Zostałeś przeklęty synu. Pewna istota została zesłana przez Boga w ciebie. W twoją świadomość. – Artur w odpowiedzi tylko parsknął i zatopił twarz w dłoniach.
Po chwili jednak jego twarz kompletnie zmieniła wyraz i jakby ze szczerością w oczach zapytał:
– Jak możesz mi pomóc?
– Widzisz tę bladą gwiazdę na niebie? – zapytał tajemniczy głos, po czym momentalnie na niebie narodził się takowy punkt.
– Widzę…
– Podążaj za nią dokładnie w linii prostej. Gdy się ponownie pojawię, to będzie znak, że jesteśmy na miejscu. – odpowiedział tajemniczy głos, po czym zniknął razem z lewitującą kulą. Została jednak umówiona wyrazista gwiazda, ulokowana na niebie w okolicy północy.
Po zakończonej konwersacji dziwny entuzjazm Artura zniknął i popadł on po raz kolejny w tę szaleńczą rozpacz. Następnie powtórnie poczuł tę dziwną potrzebę, która ostatnio kazała mu uciekać. Tym razem, mimo woli, która pragnęła stać; zmuszała do ruchu we wskazanym kierunku. Bezwiednie idąc, Artur poszarpany i lekko poobijany po szaleńczej gonitwie; płakał i nie był w stanie uwierzyć, że to się rzeczywiście dzieje. Sam już kwestionował kim jest i to okazało się pewnym przełomem. Nagle zapadła ciemność w jego świadomości, a ciało po chwili szaleńczego machania padło i zaczęło krzyczeć:
– Janie! Janie!
Po tych słowach powtórnie zjawiła się promienista kula i odpowiedziała:
– Winicjusz?
– Ta… tak. –odpowiedziała cichutko zniewolona dusza Winicjusza.
– Wyciągnę cię stąd! Na górze jest kościół. Tam was rozdzielę.
Po tych słowach kula zniknęła, a Artur się ocucił. Ponownie mimowolnie ruszył w dalszą podróż, którą jasna gwiazda, wciąż moderowała. W końcu wspiąwszy się na górę św. Jana, Artur ujrzał ponownie tę samą kulę, lecz tym razem przemawiającą innym głosem. Ponadto wokół niej klęczała specjalna gwardia kościelna.
– A oto i on, o którym wam wczoraj mówiłem. – Rzekł obcy głos do gwardzistów. Następnie zwrócił się w stronę Artura. – Winicjuszu, wola winna się dopełnić… Jan też się o tym dowie…
– Panie, my słudzy Twoi złożymy tego nikczemnika dla Ciebie! – odrzekł oficer gwardii.
Po tych słowach promienna kula zniknęła, podobnie jak jasna gwiazda z nieba, podobnie jak św. Jan przechytrzony przez Boga i tak jak Artur, który wraz z zatopionym w nim Winicjuszem zostali pozbawieni dalszej życiowej wędrówki.
– Winicjuszu, Winicjuszu… co się stało? – zapytał Bóg.
Pytany ocknął się na to pytanie. Miał w tym momencie jeden wybór: przyznać się. Kłamstwo nawet nie przeszło mu przez myśl.
– Ojcze, chyba nawiedziło mnie zwątpienie. Ci ludzie są ludźmi i choć złością i strachem przepełnieni, to jednak wierzą, w twoje dzieło… – odpowiedział Winicjusz.
Bóg wysłuchał Winicjusza, lecz nic nie odparł. W pewnym czasie od tego incydentu Bóg ponownie nawiedził Winicjusza i zapytał, czy ten ma coś do wyznania.
– Ojcze, dalej czuję, że ci ludzie mają prawo do swoich emocji.
W tym momencie Winicjusz ujrzał ciemność…
***
Wśród ludzi pojęcie „kraju” było niemal kompletnie obce. Wynikało to z faktu, że od dobrych kilkuset lat na świecie istniała tylko Pantoria – wielkie imperium zawierające w sobie wszelkie narodowości, albo to co z nich zostało. Jednak celem Pantorii było nie tylko ujednolicenie kulturowe wszelkich terenów występujących na świecie, ale również zadbanie o prężny rozwój tych obszarów. Po zjednoczeniu doprowadziło to do powstania niejednej metropolii czy innych ważnych ośrodków miejskich. W jednym z nich żył i pracował Artur DeMoner, typowy reprezentant ówczesnej klasy średniej. Podobnie jak jego koledzy czy koleżanki uwielbiał wymykać się z biura w trakcie pracy i na balkonie przy stukocie tętna miasta, oddawać się swojej głowie. Pewnego dnia takie wyjście kompletnie odbiegło swoim przebiegiem od wcześniejszych. Wyjątkowo był wtedy sam na tarasie, co dało mu okazję naprawdę w pełni odetchnąć. Niemniej z biegiem kolejnych sekund, minut Artur zaczął zatapiać się coraz mocniej w swoich przemyśleniach. Szczególnie jedna myśl pęczniała mu w głowie. Dotyczyła ona tożsamości, a w zasadzie tego, że od dobrych kilkunastu lat ma poczucie noszenia kogoś w sobie. Choć przez długi czas sytuacja ta nie wydawała się jakoś szczególnie groźna, czy wpływowa, to wraz ze starzeniem się Artura, poczucie to nabrało wyrazu. Tym razem chciał się nim zająć. Miał do wyboru furtkę w postaci religii, ale Artur nigdy nie czuł w sobie takich skłonności. Było to również dość odważane, sama Pantoria bowiem charakteryzowała jedną monoteistyczną religią, a sami kapłani mieli znaczne wpływy polityczne. W związku ze swoją niereligijnością Artur postanowił poszukać wsparcia w ludzkim świecie.
– Czekaj. Co? – zapytała żona po usłyszeniu tej nowiny. Jej twarz wyrażała wiele emocji naraz. Z nich wszystkich dominowały na niej zdziwienie i zdenerwowanie.
– No to, co słyszałaś. Czuję, jakby ktoś we mnie był… – odpowiedział na tym etapie zawstydzony Artur.
– Aha. To świetnie! – krzyknęła Maria i gwałtownie wstała od stołu. – Czyli przez cały czas budowania naszej rodziny byłeś dwoma osobami i nic nie powiedziałaś?!
– Maria, spokojnie… To nie tak! Nie chodzi, że jestem dwoma osobami naraz! – odpowiedział już nie zawstydzony, ale również poddenerwowany Artur. – Mam poczucie, jakbym kogoś w sobie miał. O to chodzi i chciałem to z tobą przegadać, a nie drzeć się od razu.
– Człowieku, przegadać to jakbyś pierwsze objawy, a nie jak ty to pielęgnujesz od kilkunastu lat! Boże! – głośno odsapnęła i po kilkusekundowej ciszy powiedziała – Masz jutro iść do psychiatry i wtedy będziemy gadać. – Powiedziała Maria, po czym wyszła z jadalni.
Następny dzień, choć chlubił się ciepłą i słoneczną pogodą, w oczach Artura był tak samo ponury jak poprzedni. Każdy krok był coraz cięższy do wykonania, w głowie latały mu wspomnienia z poprzedniego wieczoru i wszystko zdawało się, jakby odradzać zbliżającej się wizyty u specjalisty. W pewnym momencie w umyśle Artura uaktywniło się coś, co sam zainteresowany nie był w stanie określić. Może to intuicja, a może już szaleństwo. Widział wszędzie jakieś znaki, sugestie: światła migały jakoś szybciej, kamienie niemal przemawiały odradzająco. Wreszcie Artur nie wytrzymał, po czym odwrócił się i zaczął biec, wsiadać w losowe autobusy, uciekać nie wiedząc nawet przed czym. Sam szaleńczy pęd zakończył się w środku nocy na jakimś osamotnionym przystanku, gdzie Artur stracił przytomność. Nad ranem, jakiś dziwny blask, skierowany w jego oczy, obudził go. Nie była to ani latarka, ani świeca; w zasadzie była to mała, lewitująca kula, intensywnie rozsyłająca ostre, blade promienie.
– Co… co to jest?! – krzyknął instynktownie Artur, zakrywając oczy przed światłem. Dodał krótko – Czyli zwariowałem…
– Wiem, kim jesteś… – odpowiedział tajemniczy głos. Zdawało się, że wychodzi on z tej kuli. Sam przystanek stał na pustkowiu i nie było w zasadzie alternatywnego źródła czegokolwiek. Artur zniecierpliwiony obejrzał się kilka razy wokół siebie i bezradny padł na kolana. Głos kontynuował. – Wiem, z czym się zmagasz… Jeśli pozwolisz, pomogę ci.
– O, skoro wiesz, co ze mną się dzieje, to może podzielisz się tą wiedzą. Bo ja prawdopodobnie już oszalałem, a nadal nie wiem co tu się do cholery dzieje!
– Zostałeś przeklęty synu. Pewna istota została zesłana przez Boga w ciebie. W twoją świadomość. – Artur w odpowiedzi tylko parsknął i zatopił twarz w dłoniach.
Po chwili jednak jego twarz kompletnie zmieniła wyraz i jakby ze szczerością w oczach zapytał:
– Jak możesz mi pomóc?
– Widzisz tę bladą gwiazdę na niebie? – zapytał tajemniczy głos, po czym momentalnie na niebie narodził się takowy punkt.
– Widzę…
– Podążaj za nią dokładnie w linii prostej. Gdy się ponownie pojawię, to będzie znak, że jesteśmy na miejscu. – odpowiedział tajemniczy głos, po czym zniknął razem z lewitującą kulą. Została jednak umówiona wyrazista gwiazda, ulokowana na niebie w okolicy północy.
Po zakończonej konwersacji dziwny entuzjazm Artura zniknął i popadł on po raz kolejny w tę szaleńczą rozpacz. Następnie powtórnie poczuł tę dziwną potrzebę, która ostatnio kazała mu uciekać. Tym razem, mimo woli, która pragnęła stać; zmuszała do ruchu we wskazanym kierunku. Bezwiednie idąc, Artur poszarpany i lekko poobijany po szaleńczej gonitwie; płakał i nie był w stanie uwierzyć, że to się rzeczywiście dzieje. Sam już kwestionował kim jest i to okazało się pewnym przełomem. Nagle zapadła ciemność w jego świadomości, a ciało po chwili szaleńczego machania padło i zaczęło krzyczeć:
– Janie! Janie!
Po tych słowach powtórnie zjawiła się promienista kula i odpowiedziała:
– Winicjusz?
– Ta… tak. –odpowiedziała cichutko zniewolona dusza Winicjusza.
– Wyciągnę cię stąd! Na górze jest kościół. Tam was rozdzielę.
Po tych słowach kula zniknęła, a Artur się ocucił. Ponownie mimowolnie ruszył w dalszą podróż, którą jasna gwiazda, wciąż moderowała. W końcu wspiąwszy się na górę św. Jana, Artur ujrzał ponownie tę samą kulę, lecz tym razem przemawiającą innym głosem. Ponadto wokół niej klęczała specjalna gwardia kościelna.
– A oto i on, o którym wam wczoraj mówiłem. – Rzekł obcy głos do gwardzistów. Następnie zwrócił się w stronę Artura. – Winicjuszu, wola winna się dopełnić… Jan też się o tym dowie…
– Panie, my słudzy Twoi złożymy tego nikczemnika dla Ciebie! – odrzekł oficer gwardii.
Po tych słowach promienna kula zniknęła, podobnie jak jasna gwiazda z nieba, podobnie jak św. Jan przechytrzony przez Boga i tak jak Artur, który wraz z zatopionym w nim Winicjuszem zostali pozbawieni dalszej życiowej wędrówki.