Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
lato dzieje się nocą | kwartalnik

Blue Sunday

Twory
W czasach słońca i nagiego nieba, nikt nie pamięta o smutnych dniach mroźnej pory. Ale nawet tutaj dochodzą macki depresyjnej niebieskiej barwy.
— Syrah prosto z Doliny Rodanu, czyli intensywne czerwone wino o odczuwalnych aromatach jeżyn, lekko taniczne oraz mineralne. Nuty wosku i karmelu również będą dawały o sobie znać, a to oczywiście ze względu na zacny rocznik. Syrah posiada bogatą historię. W Kanie Galilejskiej Jezus zamienił wodę w wino prawdopodobnie właśnie tego szczepu…

Wystarczy. Żonglowanie niezwykle drogimi butelkami w nonszalanckim stylu, wystawianie kolejnych armat ciskających we mnie dawkami wiedzy o francuskich kamieniach i żwirze czy matowo-czarny smoking, za którym kryje całego siebie tak, aby w moich oczach być po prostu kelnerem – to wszystko mi zupełnie nie imponuje. Wszechobecne umiarkowanie i cisza, ornamenty, goście usiłujący wyglądać na dystyngowanych. Nic nie przyciąga mojej uwagi. Wszystko jest niczym w obliczu tego, co ma nastąpić.
Kolejne minuty oczekiwania przyprawiają mnie o mdłości. Stres przejmuje kontrolę…
— …także co zechce pan wybrać? — Kelner tamuje strumień moich myśli.
— Najzwyklejszą, pszeniczną, mocno schłodzoną, lecz nie zmrożoną – wódkę — odpowiada głos zza moich pleców (mimo że pytanie było skierowane do mnie!). — Wódeczkę, dobrze? Jedna buteleczka, dwa kieliszki – dla mnie i dla tego pana.
Tajemnicza postać zasiada obok mnie. Och, znam ją, znam ją zbyt dobrze. To Robert.
— Dzień dobry, najdroższy — mówi, gdy kelner po chwili konsternacji postanawia zrealizować jego zamówienie i odchodzi w stronę zaplecza. — Co porabiasz w tak burżuazyjnym przybytku?
— Słuchaj, nie wiem, jak mnie tutaj znalazłeś, ale nie mogę teraz rozmawiać. Jestem umówiony na ważne spotkanie.
— Ważne spotkanie? Przyjacielu, co ja mam powiedzieć, gdy przechadzając się po ulicy dostrzegam najważniejszą osobę w moim życiu, samotnie siedzącą przy smutnym, pustym stole? Ja też jestem tu na ważnym spotkaniu – z tobą.
Zażenowany postanawiam nie odpowiadać. Wizyta Roberta potęguje poczucie stresu. Gorąc zalewa mnie od środka i od zewnątrz. Lato, nienawidzę tej pory, gdy wszystko jest już dojrzałe i rozgrzane, kiedy przychodzi czas na podejmowanie decyzji.
— A co tam masz? — dopytuje Robert, dostrzegając, że bez przerwy nerwowo wkładam i wyciągam rękę z kieszeni.
Wzdrygam się. Ze spodni wypada mi klejnot – jedyny w swoim rodzaju, podobny do szmaragdu lub diamentu, lecz nie dający się jednoznacznie sklasyfikować. Zdaje się emanować zielono-błękitnym światłem, tworząc wokół siebie nieziemską poświatę – aureolę najświętszego z najświętszych. Robert zna ten kamień.
Wszyscy w lokalu spoglądają w moją stronę. Czym prędzej chowam zgubę.
— Na Boga! Powinieneś go ukryć w bezpiecznym miejscu, a nie nosić przy sobie! — krzyczy mój rozmówca widocznie wstrząśnięty tym, co się wydarzyło.
— Nie, właśnie nie. Popełniałem ten błąd całe życie. Przyszedłem tu po to, żeby go wycenić, a może nawet sprzedać za odpowiednią cenę.
Kelner stawia flaszkę na stole. Robert rozlał do obu kieliszków po pięćdziesiąt mililitrów substancji.
— Och, nie mogę cię poznać, stary druhu. To, co masz w kieszeni, jest bezcenne i dobrze o tym wiesz. Niemniej! Napijmy się!
— Nie, nie będę pił. Przecież czekam na ważne spotkanie. Robert, idź już, proszę.
— To ciekawe, że byłbyś w stanie oddać skarb swojego życia osobie, która spóźnia się na „ważne spotkanie”…
Zaduch letniego, piątkowego wieczoru jest coraz bardziej odczuwalny. Ciężkie powietrze uciska moją głowę ze wszystkich stron, kondensując niepokoje w jednym punkcie.
— Dzięki wielkie, ale nie potrzebuję twoich sugestii i rad. Potrafię sam podejmować decyzje.
— Dobrze, dobrze, ja tylko chciałem się z tobą napić.
Negatywne myśli powoli przejmują kontrolę. Ohydny zapach wódki staje się bardzo przyciągający. Mdły napój jawi się przede mną niczym niesmaczne lekarstwo, które trzeba zażyć, aby ukrócić cierpienie. Kieliszek już niejednokrotnie mnie uspokajał.
Połykam zawartość.
Czuję ulgę. Lekkie rozluźnienie drepta przeze mnie od góry do dołu.
— Wspaniale! — wrzeszczy Robert, pochłaniając swoją porcję. Wszystkie oczy w lokalu pogardliwie kierują się w naszą stronę.
— Wiesz co? Może zmienimy miejsce. Co powiesz na Areszt? — proponuje, po czym bierze butelkę wódki pod pachę i wstaje.

***


Areszt to bar, w którym czas zatrzymał się jakieś dwadzieścia lat temu. Nie ma tu żadnych nowych klientów, a lokal żyje dzięki codziennej cyrkulacji tych samych twarzy. Za barem wiecznie stoi jedna osoba – stary właściciel. Teraz naprzeciwko niego siedzę ja i mój towarzysz.
— Uwielbiam lato — elaboruje Robert — a w szczególności letnie noce, takie jak ta. Kocham zapach rozgrzanego asfaltu i nieudolną ciemność, której teraz nikt się nie boi, bo bronią nas niezliczone oddziały gwiazd. Kocham tę beztroskę stanowiącą nieodłączny element tej pory. Na marginesie, panie prezesie, poproszę kolejeczkę. — Właściciel napełnia kieliszki. — To właśnie latem się poznaliśmy, kochany, pewnie pamiętasz.
Oczywiście, że pamiętam. Z Robertem wiąże się wiele wspomnień, choć niestety większość z nich po czasie przyjęła negatywną postać. Ale proszę uwierzyć – kiedyś naprawdę uwielbiałem tego człowieka. Dzisiaj jednak jedyne co do niego czuję to zaschnięte i wymuszone przywiązanie. Jest jak strup, którego nie mogę oderwać.
— Czwarta w nocy — kontynuuje — za oknem widać już było różową jutrzenkę, pierwsze ptaki zaczynały śpiewać. Dziwnym trafem wylądowałem w domu, który wyglądał, jakby przeszło przez niego tornado. W kuchni byli wszyscy, czyli garstka osób – pozostali po niewątpliwie odbytej tam imprezie, a na środku ty – król towarzystwa. Każdy patrzył na ciebie, byłeś jądrem świata, bogiem, absolutem, jedynym bytem godnym uwagi, wszelkiej uwagi. Odgrywałeś rolę majestatycznego króla a zarazem rubasznego błazna – niepoprawnego tancerza i śpiewaka operowego. Co prawda po twoich występach kuchnia przestała przypominać kuchnię, ale czy kogokolwiek to obchodziło? Nie, bo byłeś wielki, jesteś wielki! Więc powiedz mi, co teraz się z tobą dzieje? Czemu odchodzisz od samego siebie? Spójrz, jak dawno nie było nas razem w Areszcie!
Wypiliśmy swoje porcje. Czuję, jak alkohol rozchodzi się po moim ciele – tworzy zwarty obwód i przyjemnie przepływa przez organizm. Lekko uderza mnie gdzieś w okolicach potylicy, lecz w przyjemny sposób, tak jakby chciał mnie pobudzić i zwrócić moją uwagę na rzeczy, których przedtem nie widziałem.
Ale to tylko pozory.
— Czemu się zmieniam? — odpowiadam Robertowi. — Bo nienawidziłem osoby, którą byłem. Bardzo przypominałem ciebie, prawda? Próbowałem śmiać się w oczy problemom, licząc, że tym sposobem je przegonię. Próbowałem je zalać wódką. Nie wyszło. A nasze pierwsze spotkanie? Wcale nie byłem wielki, tylko pijany.
Moja wypowiedź nie przeszkadza właścicielowi w poczęstowaniu nas kolejnymi dawkami alkoholu. Napełnia szkła i odchodzi w kierunku innych gości.
— Och, nie ujmuj sobie. Jesteś wyjątkowy i to nie kwestia zewnętrznych czynników. Mam nosa do ludzi, a nie bez powodu trzymam się blisko ciebie. Zresztą wszelkie wątpliwości powinno rozwiać twoje świecidełko. Ludzie nie rodzą się z takimi rzeczami…
Przerywam, kładąc przed nim klejnot.
— Tak, istotnie, jest piękny. Nie wiem, skąd go mam, jednak nie dam sobie wmówić, że się z nim urodziłem. Co to za bajeczka! Musiałem go gdzieś zdobyć, znaleźć, tylko o tym nie pamiętam.
— O takich rzeczach się nie zapomina...
— A właśnie że się zapomina! O wszystkim się zapomina. Poza tym człowiek rodzi się bez niczego. Zrozum, bez niczego. Zdajesz sobie sprawę, że ten kamień mógłby być jeszcze piękniejszy, gdyby oszlifował go ktoś, kto się na tym zna?
— Dlatego chcesz go ot tak oddać obcej osobie? Najdroższy, schowaj go, proszę, tak będzie najlepiej.
— Nie chcę go oddać, tylko w końcu mieć z niego jakikolwiek pożytek. Napawanie się jego widokiem to przyjemna sprawa, ale ile można... Muszę lecieć!
Odruchowo wypijam wódkę, czego od razu żałuję. Łapię klejnot i wybiegam z Aresztu, przebijając się przez gęstwinę papierosowego dymu. Na progu uderza mnie fala przyjemnego, ciepłego powietrza. Pobiegłem na nogach z waty.

***


Czuję się jak kauczukowa piłka niekontrolowanie turlająca się przez ulice. Moja świadomość przestaje istnieć. Skutecznie zabiłem ją setkami gramów trucizny.
Docieram na miejsce. Wbiegam do środka i zaczynam szukać kelnera, który wcześniej opowiadał mi coś o jeżynach i Jezusie. Nie było to trudne. Wychodzi mi naprzeciw, zupełnie jakby się mnie spodziewał.
— Byłem umówiony na dwie godziny temu z pewną osobą — opowiadam okropnie zadyszany.
— Wiem o tym, proszę pana — przerywa kelner. — Jeśli mogę sobie pozwolić przypomnieć: nie uregulowali panowie rachunku.
— Ale osoba, na którą czekałem nie przyszła. Nie zjawiła się może po moim wyjściu?
— Mhm, momencik, sprawdzę… w rezerwacji napisano: pan Robert…
— Nie, niemożliwe, byłem umówiony z kimś innym.
— Rozumiem, z kim, jeśli można wiedzieć? Możliwe, że zaszła pomyłka.
Z kim? W zasadzie to… nie wiem. Chwila, kto to był? Na pewno nie Robert. Nie, nie, to niemożliwe.
Ciemne chmury spowijają moje myśli. Tracę percepcję, oddalam się o kilka kroków od rzeczywistości. Wiszę na cienkiej lince, którą stanowiła jedna, ostatnia trzeźwa myśl: muszę uciekać.
Dałem radę. Jakimś cudem udaje mi się poruszać do przodu, mimo że już wcześniej straciłem nad sobą kontrolę. Bezwiednie sunę przez niewyraźną przestrzeń. Do czasu.
Upadam. Dotychczas rozmyty świat znika na dobre.

***


Niebo przestało być ciemne, zasłoniła je nieapetyczna kurtyna złożona z szarych chmur, którą ktoś najpewniej zesłał nam za karę. Powietrze jest chłodne, krople deszczu kapią na mnie, jakby sugerowały, że dzisiaj nie powinienem tu być, że dzisiaj nie jest porą na życie. Rzeka, obok której spałem, płynie niespokojnie – może również czuje się nieproszona i ucieka przed deszczem.
Nieznośnie boli mnie głowa, a wszechobecna szarość potęguje cierpienie. Czemu każda sobota musi tak wyglądać? Co siedem dni Ziemia zamienia się dla mnie w planetę zjaw i żywych trupów.
Wkładam głowę do rzeki z nadzieją na krótką przerwę od męki.
Nic z tego.
Wracam na ląd i widzę… jego.
— Dzień dobry, najdroższy! — mówi, podchodząc do mnie bliżej. Ma na sobie wczorajsze ubrania, ale już na pierwszy rzut oka widać, że poradził sobie tej nocy lepiej niż ja.
— Daj spokój, Robert, nie ma w tym dniu nic dobrego.
Właśnie! Jego widok przypomina mi o ważnej rzeczy. Przetrzepuję obie kieszenie. Uff, nie zgubiłem klejnotu. Teraz go mam, ale pytanie brzmi: na jak długo? Ile nocy jeszcze przetrwa?
— Wiem, co czujesz, przyjacielu, ale poranek to zawsze najgorsza część dnia. Będzie tylko lepiej.
— Godzina czternasta to już chyba nie poranek.
— Zwał, jak zwał — odpowiada, otwierając butelkę wódki, po czym wlewa bezpośrednio w siebie kilkadziesiąt mililitrów.
Wyciąga flaszkę w moją stronę.
Zmieniam zdanie. Kocham lato – porę pełną nadziei na lepsze jutro – czas pięknych planów, pełen napięcia, napawający odwagą. Jak piękne są dni, kiedy nikt nie myśli o Blue Monday a już na pewno nie o Blue Sunday.
Przykładam gwint butelki do ust.
Alkohol wkrada się do mojej głowy, przejmuje centralę i próbuje przywrócić resztę organizmu do życia, by potem znowu mnie zabić.
Zaciskam klejnot w pięści. Jeszcze przyjdzie na niego czas.

Grafika: Martyna Kaczmarska