Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
zjedli nam gofry | kwartalnik

Śliwki na sośnie: nie wiemy, co z nas wyrosło

Spojrzenia
„Kulfon Kulfon co z ciebie wyrośnie
Martwię się już od tygodnia (to się nie martw)”

– Andrzej Marek Grabowski, Kulfon, co z ciebie wyrośnie?


Nie trza miodu ino głodu

„Żebyśmy tylko głodu nie zaznali, żebyśmy go nie zaznali”. Kiwali nad małymi wersjami głów, które odmawiały obiadów. Wołali do naszych podstawówkowych sumień na szkolnych apelach, żeby nie wyrzucać drugich śniadań do kosza na śmieci. Nowe pokolenia zaczęły wrastać do świata, w którym coraz trudniej było przeforsować w wyobraźni wersję o nagłym deficycie kanapek. Że niby co? Nagle te wszystkie pudełka śniadaniowe z Kubusiem Puchatkiem, Małą Syrenką, Sharpay Evans, Spidermanem i Zygzakiem McQueen przestają mieć zastosowanie? W sklepie nie będzie dotychczasowych ściśniętych rzędów kinder czekoladek, kinder delice, kinder country, kinder bueno, a kinder niespodzianki okażą się puste jak sala lekcyjna w lipcu? Kto by nam to zabrał? Nam? Urodzonym pod znakiem żelków-hamburgerów, kisielu o smaku coca-coli, gwizdających lizaków, uśmiechniętych czipsów-duszków, mącznych papierosów i jadalnych banknotów euro? Głosy tamtych dorosłych, że „nie trza miodu ino głodu”, że „oni pamiętają takie czasy”, że „to się w głowie nie mieści”, że „kiedyś nie było”, że „jedz to, nie denerwuj”, nie działały. Miód (pod różnymi postaciami) niezaprzeczalnie, nieustannie b y ł. A głód? Głód to bardziej to żółte pokraczne stworzenie w zielonym t-shirtcie z brzydką gębą, które pojawiało się w telewizyjnych reklamach w przerwie między Jedyneczką a Domisiami, niż brane na serio uczucie pustki w żołądku. Na rynku umacniał się pakiet Komfort&Kaprys. Swoją ofertą kusił sprawnie też i starsze pokolenia, które coraz pewniej rozsiadały się na wyjątkowo miękkich, idealnie dopasowujących się do kształtu człowieka kanapach. Mało komu chce się po czymś takim wracać do twardych, niepodatnych na modulacje krzeseł. Te mają raczej dokuczliwą przypadłość przypominania o istnieniu kręgosłupa. Coraz ciężej jest trzymać się prosto, korygować postawę – już lepiej niech się świat nachyli do poziomu naszych zgarbień.

A po wieczorynce chodziliśmy spać

Ostatnio często wracam myślami do słów Oksany Zabużko, które padły podczas jej spotkania autorskiego w Krakowie. Początek kwietnia tego roku. Zabużko opowiada o wielu rzeczach, ale głównie o Ukrainie i wojnie, której eskalacji jesteśmy świadkami od 24 lutego. Na potrzeby rozmowy o tym, co dzieje się w jej kraju, nakreśla tło historyczne, społeczne, polityczne, gospodarcze. Mówi długo, tworząc szeroki obraz współczesności: tego, czym jesteśmy, co w nas szwankuje. W pewnym momencie dzieli się swoją obserwacją, że tym, czego my-teraźniejsi boimy się najbardziej, jest najwidoczniej  u t r a t a   k o m f o r t u. I to jakoś mnie uderza, zostawia w myślach siniaka. To jest jak wciśnięcie przycisku, który uruchamia instalację całego oprogramowania. „Kliknij tutaj, żeby zobaczyć więcej”. Zdiagnozowane w ten sposób społeczeństwo odsłoniło się nagle jako arena mniejszych i większych walk o popuszczanie lub tamowanie swojego przydziału komfortu. Działamy dotąd i do takiego stopnia, aż coś nie budzi w nas poczucia, że wymyka się wygoda praktykowanej codzienności, że porządek elementów składających się na naszą komfortową normę nie zostaje zagrożony, zaburzony. Nauczyliśmy się, że dyskomfort ma być automatycznie eliminowany. Najlepiej, żeby nas nawet nie zdążył drasnąć. I z jednej strony: owszem, nie chcemy tego czuć, nie chcemy czuć się nieswojo. Przechodzimy wciąż etap wyrabiania zdrowego balansu między empatią, pomocą innym, dawaniem z siebie jak najwięcej tam, gdzie sprawa tego wymaga, a chronieniem siebie, stawianiem na pierwszym miejscu swojego dobra, a czasem raczej komfortu. Bo są momenty, że trudno to rozróżnić. To, co sprawia, że czujemy się tymczasowo bezpiecznie, stabilnie i wygodnie, na dłuższą metę może okazać się nie tak dobre, jak to pierwotnie postrzegaliśmy. A jeśli praktykujemy ostateczne wybieranie komfortu własnego w każdym jednym wypadku, to przestaje on być czymś, co jest się w stanie docenić, wyróżnić. Wchłania się w nas, kontroluje nasze postrzeganie, decyzje, rozwój. Przestaje być wartością, na którą zdrowo jest pracować i osiągać w danym momencie. Jest stanem, w który chcemy wmusić atrybut permanentności, nieodwracalności. I o ile teoretycznie nie brzmi to jak coś złego, o tyle sposób, w jaki człowiek nieraz zyskuje i utrzymuje komfort, stawia pod znakiem zapytania naszą moralność. Puchniemy od zachłanności. Rezygnacja z czegoś, co ułatwia, umila, urozmaica życie, urasta do poświęcenia, na które przestaje nas stać. Wyrzeczenie nabiera wydźwięku czegoś przestarzałego, zabarwionego niepotrzebnym średniowiecznym ascetyzmem. Oddanie ułamka własnej, prywatnej wygody na rzecz czegoś „spoza” siebie urasta do heroizmu. Co się w nas budzi w reakcji na apel, żeby zastanowić się, gdzie jest granica luksusu, żeby kupować mniej i rozsądniej, nie tworzyć kuriozalnych potrzeb, oszczędzać wodę, prąd, rezygnować z masowości, przesunąć się i zrobić miejsce komuś drugiemu, pomyśleć o historii życia i śmierci kurczaka zanim stał się elementem talerza? Co się dzieje w konfrontacji z tymi „przygryzaczami wolności”? Szczyka z nas agresja. Włącza się tryb obrony. Przerzucamy się racjami, niesieniem odpowiedzialności, ośmieszamy skuteczność i słuszność jakiejkolwiek oddolnej mikro-akcji. „Nic nie jestem w stanie zrobić” – mówimy na różne okazje i nie ma w tym wiele z sedna smutku. Momentami brzmi to bardziej jak zaklęcie, modlitwa o osiągnięcie ostatecznej bezsilności, która raz na zawsze zwolniłaby nas z niewygody wyrzutów sumienia. Wychowaliśmy się, mając definiujące rytm dnia wieczorynki o dziewiętnastej. To się nam należało, to nam było przypisane. Nasza praktyka wieczornego usypiania świadomości. Polubiliśmy to uczucie, że po wieczorynce nie obowiązuje nas nic więcej oprócz niezakłóconego snu. Nie wiem i nie chcę wiedzieć, jak zachowuje się osoba wyrwana w środku nocy przez wiadomość, że właśnie rozpada się wszystko, wszyściutko, co do tej pory znała.

Trzydzieści sekund mikrofalowych

Cierpliwości uczyła nas mikrofalówka i była złą nauczycielką. Rozpieściła człowieka, który zaczął domagać się szybkiej realizacji, łatwego dostępu do ciepła, bezproblemowego podgrzania tego, co stało się już zimne, wszelkich możliwych skrótów. Fastfoodowanie rozlazło się na inne płaszczyzny rzeczywistości. Coraz mniej w nas umiejętności czekania. Uzależniło nas tłuste piękno przywileju regularnej dostawy, oferty gęstniejącej od coraz to nowych produktów. Chcemy ugryźć wszystkiego po trochu, w efekcie nic nie jest zjedzone do końca. Przypomina się Kaonashi z Krainy bogów Miyazakiego. Stworzenie, które nie wie, czym jest i czego chce. Szuka zapełniaczy pustki dowolnej jakości. Przymierza tożsamości. Żąda, bo odkrywa, że może. Pożera bezrefleksyjnie wykorzystując swój moment pokrętnie zdobytej dominacji nad otoczeniem. Jego zachowanie nie ma porządku ani jasno określonego celu. Jest tylko desperacka próba uchwycenia się chwilowego uczucia satysfakcjonującej sytości. Wydaje się, że trzeba jeść póki jest, póki ciepłe, póki dymi dla nas. To jest nasze trzydzieści sekund. Trzydzieści sekund mikrofalowych.

Skrótowość, dążenie do szybkich, rozładowujących skomplikowany bagaż emocji spięć ujawnia się też, moim zdaniem, w naszej chęci zmemowania każdej możliwej kwestii. Istnienie takiej formy jako pewne urozmaicenie dyskursów nie wymagających zachowania konkretnego stopnia powagi są kolejnym, fajnym, kreatywnym narzędziem-wędką na naszą uwagę. Potencjalną metodą oswajania ze szczodrym w swojej absurdalności systemem funkcjonowania w społeczeństwie. Problem pojawia się wtedy, gdy zaznajamianie się ze zgrają humorystycznie osadzonych na granicy kiczowatości memów propagujących, chcąc nie chcąc, uproszczony pogląd sprawy zastępuje lekturę rzetelnych raportów czy odsłuchanie rozmów ze specjalistami w danej dziedzinie. Nie wszystko można podsumować żartem. Nie zawsze wypada zmiękczyć problem do jednego obrazka opatrzonego porozumiewawczo wyszczerzonymi do odbiorcy fontami. Trudno mi nie ulegać zniechęceniu, kiedy dostrzegam, jak sprawnie kursujące w danym środowisku memiczne treści niepokojąco awansują do bycia czymś więcej niż migawką z danego tematu czy zachętą do głębszego zainteresowania się sprawą. Momentami wykorzystuje się je jako gotowe, pozbawione indywidualnej refleksji komunikaty w dyskusjach w gronie znajomych, jako łatwo wyciągane z rękawa argumenty, nie wymagające dalszego tłumaczenia.

Pogapmy się dłużej na siebie. Spójrzmy, jak przetaczające się przez dany kraj katastrofy naturalne, wyłowione z magmy udręk prywatne tragedie, wybuchające konflikty zbrojne i kryzysy humanitarne mają przyzwolenie na „męczenie” nas swoją dokuczliwą, budzącą dyskomfort obecnością przez ograniczony wymiar czasu. Cierpienia cudze mają przydatność empatii o długości przechowywania otwartego słoika w lodówce. Po kilku dniach do wyrzucenia i dajcie coś świeższego, bo się od tego potrujemy. Często problemy, o których na fali wydarzeń chcemy się rozpisywać, o których chaotycznie zbieramy informacje z różnych, nieraz niesprawdzonych źródeł, żeby w utajonej glorii móc zachłysnąć się własnym szerokim rozumieniem świata i hojnie okazywanym współczuciem, te królewsko szczodre w jednym momencie słowa wsparcia, gesty, akcje, trendy na Instagramie, Facebooku czy Twitterze, bywają zaledwie pobawieniem się w świadomość i atlasowe dźwiganie ciężaru świata, po to, by nie wytrzymać i zwolnić się z zajęć z rzeczywistości. Subskrybujemy martwienie się na okres tygodnia. To, że głosy w danej sprawie milkną, w rozpieszczonej naiwności interpretujemy jako uspokojenie się, pewne rozwiązanie sytuacji. Trudno zrozumieć, że coś cichnie tylko dlatego, że przestaje być podatne na atrakcyjne wspólne, globalne modelinowanie świata.

Mama, brzuch mnie boli

W dobie skrajnego unaocznienia, rejestrowania i podawania do publicznego odbioru niemalże wszystkiego (od euforycznego dzielenia się przez osobę prywatną swoim skrawkiem sukcesu przez informacje o infantylnej, celebryckiej aferze po szczegółowe doniesienia o obezwładniających w swoim okrucieństwie aktach przemocy) finiszujemy dzień w poczuciu chorobliwego zatrucia pokarmowego. Człowiek czuje się czasem jak poszczuty do połknięcia wszystkiego testowy egzemplarz informacyjnego żołądka, któremu podaje się naraz śniadanie, obiad, deser i drinka, miesza w jednym garze, częstuje i patrzy, co z tej mieszaniny zdoła w nim zostać. Mam wrażenie, że nieustannie coś w nas bulgocze, że soki trawienne nie wyrabiają, chcą fajrantu, a tu nie ma na to szans. Jest: za dużo, za często, za różne, niezdrowo zmiksowane do niestrawialnej papy. W głowie chlupoczą informacyjne ekstrema, obijają się o siebie, kotłują, tworzą dziwne, nienaturalne kombinacje. Gubimy to, co naprawdę ważne, a wchłania się bzdura. Próbuję pojąć, w jaki sposób nasz świat jeszcze nie eksplodował napięty od takich kontrastów. Wystarczy przejrzeć kafelki zachęcające do przeczytania artykułów na popularnych portalach informacyjnych. Jak w ogóle zmieścić w ramach tej samej rzeczywistości zainteresowanie kupnem papierka po lodach promowanych przez daną grupę młodych ludzi przy jednoczesnej rezerwie odczuwanej wobec wpłacania na zbiórki na rzecz pozarządowych organizacji humanitarnych? Jak pomieścić obok siebie świadomość ogromu co dzień marnowanej żywności z raportami z miejsc, gdzie umiera się z głodu?

Jesteś w kawiarni, pijesz kawę i rozmawiasz z kimś, nie wiem, o zbliżającym się nowym sezonie serialu, a potem docierają do ciebie informacje o tym, co spotkało mieszkańców Mariupola czy Buczy. Jesteś na zajęciach, zalewają cię stłoczone od zdań slajdy, może w telefonie właśnie rezerwujesz sobie tani lot do kraju innego niż ten, a potem gdzieś w tle wyświetla się informacja, że Talibowie, mimo wcześniejszego zarzekania się, że zmienili swój sposób myślenia i działania, jednak wprowadzają na powrót projekt „zarządzania” życiem kobiet. I ty polecisz do kraju innego niż ten, a one są w kraju tylko tamtym i nie będą mogły siedzieć w restauracji obok mężczyzn ani chodzić do parku w ten same dni, co oni, a jeszcze niedawno były studentkami, sportowczyniami, aktywnie budowały swoje kariery. I co to ma być? Ta huśtawka wiadomości w tę i we w tę nie jest jakimś wariackim snem, tylko obrazem naszego świata? Jak się wobec tego zachować? Jaką postawę przyjąć? Jak mamy być w porządku w świecie, który działa na nieporządku, na przemieszaniu wszystkiego: elegancji i kiczu, powagi i pastiszu? Jakim cudem wypracować równowagę między „strasznie to przeżywam i nie widzę żadnej nadziei dla ludzkości” a „nie mogę żyć wyłącznie cudzymi nieszczęściami, odpowiadam tylko za siebie”? Bardziej mamy wobec tego płakać czy śmiać się? Dać upust radości czy smutkowi? Może już nie ma sensu tego różnicować? Może nie da się inaczej jak jednoczesne, zmieszane, poskręcane odczuwanie egzystencjalnej posłodzonej goryczy? A gdy od tego mętlikostwa rozboli brzuch, to dobrze, jeśli jest kogo zawołać i się poskarżyć. Liczyć, że z czasem to minie albo że przywykniemy do dyskomfortu. I tyle, bo skutecznych kropel na tę dolegliwość chyba nie wynaleziono.

Fantastyczne wakacje i jak je złapać

I jak tu w tę talię kart wsunąć rozbrajającego, długo wyczekiwanego jokera – wakacje? Jak uczciwie brać wolne od, dosłownie, wszystkiego? Wyjeżdżać w góry, nad jezioro, nad morze, do cieplejszych krajów o radośniejszym charakterze. Udawać? Nawet nie udawać, bo to jest prawda: my bierzemy urlop od zmartwień, żądamy beztroski, płacimy za nią. Czy to uczciwe? Czy właśnie nie powinniśmy obciążać się, zadręczać tego typu myślami? Zatem po prostu: póki mogę – korzystam. I już? Bez nawet źdźbła zwątpienia, ciemniejszej chmury?

Koncepcja wakacji sprzyja też rozwojowi innych, bardziej zmyślnych form eskapizmu. Wyjeżdżamy nie tylko w miejsca sensu stricto. Tworzymy dystans, ucieczki od rzeczywistości zarówno fizyczne, jak i mentalne. Wyruszamy głową w przeszłość podglądaną z sentymentalną lupą, tworzymy w wyobraźni idealne wersje żyć zgodne z rozsiewającymi się po mediach społecznościowych estetycznymi systemami albo pakujemy się i wyprowadzamy do fikcji. Zaczynamy mieszkać myślą bardziej w filmowym uniwersum, książkowym świecie, wracamy do tego, co pełni u nas rolę bezpiecznej przystani. Ciągnie nas do generycznych programów rozrywkowych, które wydają się niczego nie wymagać, do niczego nie zobowiązywać. Przestrzeń gier komputerowych staje się atrakcyjniejsza, bo przez kilka godzin możemy upajać się poczuciem kontroli nad fabułą, której brakuje w prawdziwym życiu. Jak grzyby po deszczu wyłaniają się zabawkowe kulty jednostek (sportowców, aktorów, muzyków, wpływowych przedsiębiorców), które, na fali zbiorowego rozemocjonowania, równie łatwo budujemy, jak potem zaczynamy burzyć. Nie ważne  j a k  zdobywamy swój przydział „lepszego świata”, ważne, żeby działał – angażował do tego stopnia, żeby na chwilę zapomnieć o tym, co tuż obok.

Poddajemy wyobraźnię eksperymentalnym powrotom do czasów minionych. Przetwarzamy jeszcze raz kultowe znaczniki naszego dzieciństwa i wczesnych lat nastoletnich. Usiłujemy sobie nadać prawo do ironicznie-nieironiczniego re-oglądania wszystkich części High School Musical i Zmierzchu. I rytualnie fajczymy wspomnienia. Bierzemy takiego Shreka, Miodowe Lata, Lippy and Messy i rozkładamy te produkcje, patrzymy okiem postarzałym, przetwarzamy, dyskutujemy z użyciem języka dorosłych o czymś, co dotyczyło naszych młodszych wersji. Robimy repetę treści, bo pamiętamy, że coś nam smakowało i chcemy jeszcze. Przypominamy sobie, jak w wakacje telewizja wypruwała z siebie tradycyjny zestaw: Stawiam na Tolka Banana, Do przerwy 0:1, Dziewczyna i chłopak czyli heca na 14 fajerek. Miało się czas oglądać wszystko jak leci, wszystko po sto razy. Te seanse były gwarancją – znów dostaniesz swoje lato, rozwlekłe od lenistwa, ciepłe i pewne, jak ziemniaki z półmiska, dni. Skaldowie śpiewali: „Szanujmy wspomnienia, bo warto coś mieć, gdy przyjdzie nasz fin de siecle”. Okazuje się, że nasze „końce wieku” przyłażą do nas regularnie i męczą. Męczą straszliwie. A na czas kryzysu chwytamy się czego popadnie – wiórek na dnie piórnika, śladów na kartkach po lepkich palcach. Legenda głosi: powstają rurociągi z wyschniętych długopisów żelowych. Mają nam dostarczać alternatywną energię. Żebyśmy, mimo wszystko, kwitli, prosperowali.

I kiedy w lipcu, sierpniu, wrześniu znajdziemy się nad wrzaskliwym od mew i gumianym od meduz morzem, kiedy w budce przy plaży zamówimy chrupkiego gofra z bitą śmietaną, śliską brzoskwinią, mulastym bananem, kwaśnym kiwi i miękkim hełmem malin, kiedy naddatek śmietany skapnie nam na odsłoniętą w klapku stopę, chlapnie na spodenki, a osa chamsko pocałuje naszego gofra, kiedy zarzęzi w nas bezsilna złość na to, że nawet w wakacje, nawet w wakacje (!) nic nie idzie tak, jak trzeba – powiedzmy sobie: „okej, zaraz”. Wersja, w której wszystkie plany zrealizowane, konstrukcje idealne, przeszkody pokonane, zagrożenia zażegnane et cetera – to wszystko należy do świata Boba Budowniczego (który zawsze da radę). A choćbyśmy nie wiem, jak bardzo się starali pasożytniczo trzymać iluzji, to, koniec końców, przychodzi moment, kiedy wypada sobie podarować klarowny osąd: tamto to bajka, a to – tylko ja. I chociaż w trzeźwym świetle poranka nie jesteśmy pewni, co to jest to „ja” i co z nas konkretnie wyrosło, to przecież jednak wyrosło, no i jakoś stoi do tej pory. No i żyje. No i cześć.