Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
kraina czasu minionego | półrocznik

Tyle potrzeba było mozołu dla wybrania jednego stołu

Nie ma ludzi idealnych.

Tak samo sprawa ma się ze stołami.

Niech drogi czytelnik nie zrozumie mnie jednak źle. Nie próbuję przeciwstawiać się filozofii Platona i zaprzeczać, że gdzieś tam, za nieprzeniknioną dla ludzi zasłoną, znajduje się doskonały świat idei, gdzie w otoczeniu idealnego krzesła, idealnego fotela i idealnej kuchenki odnaleźć można także i idealny stół. Idzie jedynie o to, że – tak samo jak szanowny czytelnik – uwiązana jestem do niedoskonałego świata bytu i rozglądając się wokoło, nie dostrzegam stołów, które spełniałyby inną, bardziej przyziemną definicję „idealności”, a zatem – byłyby bliskie perfekcji.

Adela jednak znała taki jeden stół – Jej Stół, niestrudzonego towarzysza i stały element jej dzieciństwa. Tak jak historia św. Wojciecha wyryta była na Drzwiach Gnieźnieńskich, tak życie Adeli zostało na zawsze wpisane w słoje i rysy pokrywające Stół.

Tyle że, gdyby ktoś pragnął na podstawie wiedzy Stołu sporządzić biografię Adeli, która już wkrótce z pewnością będzie bardzo znaną postacią (to jeszcze nieistotne, czy zdecyduje się zostać dziennikarką radiową, dietetyczką czy założyć firmę modową), i postanowił zapytać Stołu w mieszkaniu dzieciństwa Adeli, jakie było najważniejsze wspomnienie z nim związane, nie odpowiedziałby. Wszyscy w końcu wiedzą, że stoły nie mówią.

Jedynie pamiętają.

A należy podkreślić, że Stół z mieszkania Adeli cieszył się wyjątkowo dobrą pamięcią – przynajmniej jak na stół, nie sposób przecież porównywać go ze słoniami. W jego blacie, czterech nogach i drewnianej belce łączącej je wzdłuż dłuższego boku zapisana była cała jego historia. Zaczynała się lata temu, gdy pan Stanisław wybrał drewno, z którego potem narodzić miał się pod jego rękami Stół – trafiło mu się ono wyjątkowo miękkie, a tak samo, jak bardziej pofałdowany mózg lepiej pracuje i chłonie wiedzę, tak samo i pobrużdżony liniami i słojami, elastyczny kawałek drewna skuteczniej przyjmuje do siebie wspomnienia.

Z dwóch zakupionych bloków drewna stolarz Stanisław wyciosał jego kształt, szlifierką wyrównał powierzchnię, by Stół wyzbył się drzazg, którymi mógłby zniechęcać do siebie ludzi, i nasączył go bejcą, sprawiając, że jego słoje stały się jeszcze piękniejsze.

Stół jak przez mgłę pamiętał, jak zaraz potem trafił do sklepu, gdzie stał i czekał – on, a dookoła kilkanaście innych czasem podobnych mu, a czasem zupełnie innych stołów. Pamiętał to jedynie ze względu na fakt, że przy wnoszeniu go do lokalu jeden z robotników rozproszył się na moment podawanym w stojącym nieopodal radiu sensacyjnym wynikiem meczu piłkarskiego i wyrżnął jednym z jego rogów we framugę drzwi.

Pozostała po tym rana, rysa, choć prawie niewidoczna, bo pośród bogatego umaszczenia drewna Stołu mogłaby spokojnie uchodzić za jego naturalne linie. Mimo to właścicielka sklepu – pani Gosia – załamywała nad tą skazą ręce, aż w końcu nawet przeceniła Stół i w obawie przed późniejszymi reklamacjami, każdego klienta informowała o niewidocznej bliźnie w jego rogu.

Każda potwora znajdzie swojego amatora, więc w końcu i na Stół znalazł się nabywca. Kobieta rozczuliła się nad historią mebla, którego nikt wcześniej nie chciał kupić i z miłością osoby, która już się z zakupem nie rozstanie, gładziła jego blat i te piękne, wyraziste od zabejcowania słoje.

– Szkoda będzie kłaść na nim ceratkę – mówiła zachwycona i zupełnie niezrażona blizną, gdy pani Gosia pomagała składać jej tylne fotele w czerwonym jak pomidor trójdrzwiowym citroënie, bo Stół był zbyt duży, aby wejść do samego bagażnika.

Stół trafił następnie – co mogły zapowiadać już słowa o ceratce – do kuchni. Pogodnej, z dużym oknem, drzwiami ze szklaną taflą we wzór czteropłatkowych geometrycznych kwiatów i wysokim dziecięcym fotelikiem, należącym oczywiście do małej Adelki. Umieszczono go zaraz obok pozbawionej fliz ściany, na której fotografie pełne czerwonych oczu i żółtych dat w dolnym rogu bez większych sukcesów starały się zakryć linie zdartej farby – efekt twórczej pracy najmłodszej mieszkanki, która realizowała się artystycznie, trzonkiem od łyżki wydrapując w farbie abstrakcyjne wzory.

Kiedy jej niestrudzone rączki dosięgły w końcu również i blatu Stołu, pozostawiając w nim głęboki na pół centymetra szczerbaty trójkąt, odwlekana wcześniej ceratka stała się niezbędna. Ją Stół też pamiętał doskonale, tak długo byli razem, zupełnie nierozłączni – była idealnie żółciutka, pokryta wzorem gałązek truskawek i borówek z optymistyczną bielą kwiatuszków i żywą zielenią poszarpanych liści. A na dodatek jeszcze – permanentnie zagięta w miejscach, w których obejmowała sobą krawędź blatu i podejrzanie odbarwiona tam, gdzie jedna z kolorowych woskowych kredek Adeli pozostawiła na niej tłusty ślad, który potem bezskutecznie próbowano doczyścić zmywaczem do paznokci.

Gdyby Stołowi dane było cokolwiek poza staniem i pamiętaniem, na przykład odczuwanie emocji czy formowanie własnego zdania, pewnie lubiłby tę ceratę. Może i zakrywała jego najbardziej reprezentatywny element, jakim był przecież blat, potrafiłby jednak docenić ochronę, jaką zapewniała.

Poza tym idealnie pasowała do pary tub z herbatą w granulkach, które zawsze na niej stały – dwie siostry: malina z dziką różą i rumianek na trawienie. Aby dostać się do ich środka wystarczyło podważyć wieczko i już można było wsunąć rękę ku pryzmie drobnych kul, aby zaraz włożyć je do ust i zajadać się nimi ot tak, bez tracenia czasu na zalewanie wrzątkiem. W końcu woda gotuje się tak długo… Zapach rumianku może i nie przesiąkł Stołu na stałe, ale Adela i tak odruchowo czuła go za każdym razem, gdy siadała przy Stole – ziołowy, orzeźwiający i niedorzecznie słodki, jak rozpuszczające się na języku wspomnienie smaku granulki.

I może w kryminalistyce ślady osmologiczne zbiera się jako pierwsze, uznając je za najbardziej ulotne. A jednak Adela mało mogłaby wskazać wspomnień, które była w stanie przywołać tak wyraźnie jak to.

Stół i Adela byli ze sobą nierozerwalnie związani i łatwo odgadnąć, że gdyby ktoś nakazał jej zakupić dla niego jakieś zastępstwo, okazałoby się to niełatwym zadaniem. A należy dodać, że Adela dysponowała pinterestową tablicą poświęconą w całości whimsical tables i wypełnioną dokładnie sto osiemdziesięcioma fotografiami mieszaniny kolorów i drewna, które idealnie pasowałyby do jej kolekcji tanich plakatów (gromadzonych sukcesywnie przez lata na wyprzedażach galerii sztuki i rozmaitych plakatobraniach) i niepowtarzalnych grafik (skupowanych na targach sztuki, które co i rusz pojawiały się na mapie Kazimierza). Była więc do misji poszukiwania stołu jak najbardziej przygotowana.

Ale mimo to, kiedy pewnego jesiennego popołudnia Adela w przypływie ambicji wybrała się do sklepu meblowego, licząc na nawiązanie spontanicznej nici porozumienia z przyszłym lokatorem jej nowo wyremontowanej kuchni i zabranie go do domu jeszcze tego samego dnia, szybko okazało się, że ze wszystkimi dostępnymi stołami coś było nie tak.

Weźmy chociażby ten, zaraz koło alejki. Był chyba ładny, no bo co może być brzydkiego w głębokich tonach drewna i dokładanym segmencie, aby w razie potrzeby pomieścić sześć osób zamiast czterech? Może tylko ten blat ze sklejki – odbijał światło jak nazbyt sterylna podłoga i Adela nieomal mogła się w nim przejrzeć, gdy pochyliła się nad meblem, aby zerknąć na listę materiałów, z których go wykonano. Ta blada plama, otoczona zarysem złocistych włosów i przypominająca niewyraźny trapez radosna czerwień półgolfa swetra, to na pewno była ona – z jej dorośle ułożonymi brwiami, brakiem trądziku i taflą błyszczyku na ustach, która doprowadziłaby jej gimnazjalną wersję do modowego załamania.

Jej Stół nigdy się tak nie błyszczał, nawet za nowości – była tego najzupełniej pewna. Gdy Adela podrosła już na tyle, aby można było bezpiecznie pozostawić ją samą w towarzystwie łyżek i ścian, cerata zaczęła to i raz znikać z blatu, Adela natomiast postanowiła w mniej destrukcyjny sposób realizować swoje artystyczne zapędy – wtedy rysowała już nie na blacie, ale na kartkach. Albo raczej w głównej mierze toczyła walkę z równie suchymi jak tanimi pisakami z zamykanego w plastikowej walizce zestawu małego artysty. Jego front zdobiły podobizny kucyków Pony trzeciej generacji na czele z Toolą Roolą, której imienia Adela nigdy nie potrafiła poprawnie wymówić.

Gdyby blat Stołu odbijał wtedy jej twarz, tak jak ten, który oglądała teraz, niewątpliwie nieustannie rozpraszałaby się patrzeniem na swoje blond włoski, plastikowe opaski w motylki i zaczerwienione policzki. Wtedy nie kończyłaby żadnej z robionych na stole prac domowych na czas, a jej rubryka w klasowej tabeli z ocenami pewnie byłaby wypełniona oskarżycielskimi czarnymi kropkami i minusami.

Ale może i tak wyszłaby potem jakoś na ludzi? W końcu w zerówce zamiast grzecznie rysować szlaczki, aby potem awansować na wyższy poziom wtajemniczenia i móc poświęcić się wypełnianiu zeszytów kaligrafowanymi literami, wolała sklejać wydzierankowe słonie i grzyby, a jednak nie przeszkodziło jej to w nauce pisania i liczenia. Gdyby nie to, że narzekania wychowawczyni z I-III na jej niechlujne pismo nadal pozostają aktualne, może nawet dałoby się powiedzieć, że obie te rzeczy idą jej teraz całkiem nieźle.

Ten stół należało więc definitywnie skreślić. Tak samo jak wszystkie okrągłe albo owalne, no i te, których nogi wywijają się jakoś dziwnie, zamiast twardo stać na podłodze, jak przystało uczciwemu stołowi. Może więc tamten w kącie, po drugiej stronie alejki? Też rozkładany i – o proszę – nawet nie ze sklejki, do tego z matowym blatem i widocznymi w nim sękami.

Adela niepewnie zbliżyła się do tego kandydata i przycupnęła na jednym z otaczających go krzeseł – takim na dłuższym boku, bo to tam zawsze siadała i nie zamierzała tych przyzwyczajeń w najbliższym czasie zmieniać. Stół okazał się zbyt wysoki i aby dosięgnąć rękami blatu musiała unosić je nienaturalne, a łokcie i zewnętrzną część przedramion boleśnie opierać akurat na krawędzi nieszczęśnika.

Przy tak wysokim blacie nie dałoby się nic właściwie zrobić; koniec z wszystkimi kreatywnymi pracami, które jej własny Stół cierpliwie pozwalał na sobie realizować. Czy to pokrywanie stron Zniszcz ten dziennik herbacianymi plamami (jakoś nigdy nie wychodziły tak piękne jak u jej ulubionej youtuberki), czy to rzeźbienie z masy solnej na szkolną plastykę, czy robienie bransoletek z żyłki. Stół akceptował wszystko, bez chociażby zająknięcia.

Mógłby istnieć tylko jeden plus tej sytuacji, który przemknął przez umysł Adeli jakoś zupełnie bezwiednie: znacznie prościej dałoby się dosięgnąć odtwarzacza płyt i kaset przymocowanego zaraz pod telewizorem wyłaniającym się na wysięgniku ze ściany. Tyle, że telewizora na honorowym miejscu nad lodówką nie było w jej rodzinnej kuchni już od tak dawna, że całe to wspomnienie wydawało się jej prędzej wyjęte ze snu niż z prawdziwego życia.

A jednak, sygnał od intuicji nie był fałszywy i mała Adela naprawdę wdrapywała się czasem na Stół, gdy niecierpliwość, aby obejrzeć film ze zdobytej z wypożyczalni kasety, zwyciężała z posłuszeństwem względem błagań jej rodziców, aby nie wspinała się po meblach. Później, w miarę jak oznaczająca jej aktualny wzrost kreska na framudze kuchennych drzwi wędrowała coraz wyżej, było jej już łatwiej dosięgnąć. Wtedy też kasety zastąpione zostały przez płyty DVD o Truskawkowym Ciastku, które Adela wraz z mamą wybierała w tych przesiąkniętych zapachem plastikowych pudełek i jeszcze plastikowszej wykładziny alejkach wielkopowierzchniowych sklepów z elektroniką.

Teraz jednak Adela miała metr siedemdziesiąt wzrostu i bez większego problemu sięgała nawet ku najwyższym półkom kuchennych szafek i schowanym tam retro puszkom z kakao, taki mebel nie był jej więc potrzebny do szczęścia.

Na tym etapie była już wielce zniechęcona pozbawionymi sukcesów poszukiwaniami stołu – trochę tak, jak wtedy, gdy w trakcie zakupów odzieżowych wyjdzie się z pierwszych trzech sklepów z pustymi rękami. Albo może nawet i gorzej, bo tutaj nie było tłumu, w którym mogłaby się skryć – tylko ona, podejrzliwie łypiący na nią sprzedawca i śmiertelna cisza dookoła. Zniechęcona siadła na chybił trafił przy kolejnym stole w szeregu – nawet nie z myślą, że to on okaże się idealny, bo na to już nie liczyła, ale głównie po to, aby umknąć przed badawczym wzrokiem właściciela sklepu.

Jak trudny mógł być wybór stołu? Dlaczego – kiedy jej tablica pinterestowa tak wyraźnie wskazywała na to, dla jakich stołów miała upodobanie: dziwnych, kolorowych i, szczerze mówiąc, mało praktycznych – w każdym stole wypatrywała prostoty Stołu? Miała dwadzieścia cztery lata i naprawdę nie potrzebowała, aby w jej nowej kuchni zadomowiło się mierzące 120 x 75 wspomnienie nastoletnich buntów, opłakanych akademickich niepowodzeń i pitych o pierwszej w nocy herbatek, w których bursztynowej powierzchni jakoś nigdy nie mogła odnaleźć odpowiedzi na to, kim powinna się stać.

A jednak większość wspomnień, które łączyła ze Stołem, miała przyjemnych. Może pozostałe zamazały się w jej nieskorej do rozdrapywania starych ran pamięci, poza tym przecież w 2007 roku jakoś łatwo spoglądało się na świat przez różowe okulary. Nie trzeba było się nawet ku temu specjalnie wysilać, kiedy wszystko wokoło po prostu było różowe – różowe ściany, różowe legginsy i tuniki, różowe breloczki z filofunów, różowe słonie-naprasowanki i różowe laptopy edukacyjne, które śpiewały abecadło, jeśli nacisnąć świecące na różowo serduszko. A dla Stołu – różowe podkładki na biurko z „Barbie: Diamentowy Pałac”, kiedy ceratka odeszła na zasłużoną emeryturę, a prace plastyczne Adeli na powrót zaczęły zagrażać pięknemu blatowi.

Adela w zamyśleniu zahaczyła obcasem buta o belkę łączącą przeciwległe nogi stołu i…

Belki nie było, a ten stół nie był przecież jej Stołem.

Nie napotkawszy przeszkody w miejscu, w którym powinna się była ona znaleźć, podeszwy Adeli butów uderzyły o parkiet, skutecznie wytrącając ją z równowagi i krainy czasu minionego – nie było już śpiewających gwiazdek, bransoletek z żyłki, kaset, telewizorów kineskopowych, rumiankowych granulek i citroëna saxo na czarnych tablicach. Został tylko Stół. Tyle że też przecież nie tak samo jak dawniej – nie codziennie, nie bez powodu, nie na każde wyciągnięcie ręki.

I jak nigdy nie było powodu, żeby płakać za kolorową, gumową kulką – nagrodą pocieszenia w automacie z „łapą” – która w szalonych podskokach odbiła się od kantu nogi Stołu i poleciała prosto w nieosiągalne głębiny pod lodówką, tak samo pewnie nie było też powodu, żeby płakać za wszystkimi chwilami ze Stołem i za wszystkimi chwilami bez niego, a zwłaszcza tymi, których już nawet nie potrafiła odnaleźć w pamięci. A jednak, kiedy Adela uświadomiła sobie, że i one w niedostrzeżonym przez nią momencie pomknęły gdzieś w dalekie otchłanie, do których nie potrafiła dosięgnąć, poczuła żal.

Naprawdę nie było o co płakać, Adela więc tylko uśmiechnęła się miękko i wstała od stołu.

grafika: Aleksandra Kamińska