Opis
Filiżanka „Przyśniło mi się wczoraj…” zainspirowana jest notorycznie powracającym w moich snach motywem umierających kwiatków w doniczkach.
Dlaczego w snach kolejne rośliny gniły i schły, pomimo starannego dbania o nie? Dlaczego w życiu, mimo wielu starań i dążenia do celów, i tak nie wszystko nam wychodzi, a my musimy godzić się z utraconymi pragnieniami, marzeniami oraz bliskimi osobami? Może do strat umiemy się przyzwyczaić, stajemy się na nie odporni i w efekcie przestajemy czuć jakiekolwiek emocje? A może wszystkie przykre zdarzenia z życia okażą się kiedyś złym snem, z którego po prostu trudno się wybudzić?
Filiżanka jest próbą wybudzenia się z tego snu.
Dlaczego w snach kolejne rośliny gniły i schły, pomimo starannego dbania o nie? Dlaczego w życiu, mimo wielu starań i dążenia do celów, i tak nie wszystko nam wychodzi, a my musimy godzić się z utraconymi pragnieniami, marzeniami oraz bliskimi osobami? Może do strat umiemy się przyzwyczaić, stajemy się na nie odporni i w efekcie przestajemy czuć jakiekolwiek emocje? A może wszystkie przykre zdarzenia z życia okażą się kiedyś złym snem, z którego po prostu trudno się wybudzić?
Filiżanka jest próbą wybudzenia się z tego snu.
Tekst twórczy
Przyśniło mi się wczoraj…
Tego dnia wróciłam do domu bardzo późno.
Zamknęłam oczy, ale długo nie mogłam zasnąć pomimo zmęczenia. Jak zwykle przed snem musiała przetoczyć się przez moją głowę wichura przemyśleń. Czasem nie wiedziałam już, które z tych myśli są snem, a które rzeczywistością.
Stało się.
Zamieszkałam sama, całkiem sama.
Od dziecka mówiłam sobie, że „gdy zamieszkam sama to…”. Jednym z tych pragnień była dżungla, taka prawdziwa, stworzona przeze mnie w moim mieszkaniu. Dużo zieleni, roślin, kwiatów. Pewnie kiedyś w dalekiej przyszłości byłby to własny ogród, najlepiej taki, w którym można się zgubić, albo labirynt wśród pól kukurydzy…
Póki co, wracając na Ziemię, byłam tylko ja i mieszkanie, dość puste. Chciałam je czymś zapełnić. Na gołych ścianach powiesiłam kolorowe obrazy. Jeden z nich wyróżniał się pośród innych. Prezentował zwiędłego kaktusa w szarych barwach. Na blat kuchenny postawiłam kwiatka. Była to pierwsza żywa roślina, jaka zawitała u mnie w mieszkaniu, dlatego otrzymała honorowe miejsce w kuchni. Dostałam ją od przyjaciółki na „dobry start”. Czy jednak ten start był tak dobry?
Z kwiatka ucieszyłam się bardzo, traktowałam go z miłością. Podlewałam często, ale nie za często. Wycinałam suche liście, zmieniałam jego położenie, by padały na niego promienie słońca pod różnym kątem. Podarowałam mu nawet pomarańczową doniczkę, która podkreślała intensywną zieleń jego liści. Byłam szczęśliwa i dumna, że udawało mi się go utrzymywać. Zaczęłam nawet myśleć o kolejnych kwiatkach w doniczkach, które dumnie zajęłyby miejsce koło tego pierwszego. Dni mijały spokojnie, a ja obserwowałam, jak mój kwiatek się zmieniał.
Stało się.
Znowu wróciłam do mieszkania bardzo późno. Musiała być szósta rano, a raczej w nocy. Myślałam, że to był jakiś zły sen, czy nawet koszmar, bo to co ujrzałam wyglądało surrealnie. Kwiatka, moją pierwszą roślinę, pokryły czarne kropki. Zaczął się łamać, zginać, schnąć i gnić. Co mu było? Za sucho, za mokro? Czy chciał światła, czy cienia? Nie znałam odpowiedzi na te pytania, więc po prostu poszłam spać.
Obudziłam się. Po kilku minutach od przebudzenia przypomniałam sobie o koszmarze z poprzedniej nocy. Otworzyłam rolety, by wpuścić światło dzienne do pomieszczenia. Miałam tendencję do zostawiania ich zamkniętych, przez co zaczęłam się obwiniać, że to może przez brak stałego dostępu do światła kwiatek zachorował.
Z porażką pogodziłam się dość szybko. Można powiedzieć, że nawet mnie zmotywowała do pracy. Kilka dni później na blacie kuchennym stał nie jeden kwiatek, a cztery. Nazwałam je zgodnie z kolejnością kupowania ich, od jeden do cztery. Dołożyłam nawet białe tulipany do pamiątkowego wazonu po babci. To był zarys mojej wymarzonej zielonej dżungli. Dbałam o nią, mówiąc sobie, że człowiek uczy się na błędach i że już nie dopuszczę do powtórki sytuacji z poprzedniego miesiąca. Obserwowałam moje rośliny, ich barwy i zmieniające się każdego dnia kształty. Czułam jakbym miała współlokatorów, wzajemnie dawaliśmy sobie radość i towarzystwo. Czasem nawet potrafiłam z nimi dyskutować na różne tematy.
Kilka tygodni później ponownie wróciłam do mieszkania bardzo późno w nocy, a raczej nad ranem. Pomyślałam, że muszę odespać. W środku nocy coś mnie wybudziło, jakiś hałas, takie jakby syczenie. Wstałam i próbowałam zlokalizować ten dźwięk. W pokoju było ciemno przez zasłonięte rolety. Dźwięk wydobywał się z jednego z kwiatków, a raczej spod niego. Podniosłam jego osłonkę i z trudem wyjęłam z doniczki. Zapaliłam światło nad blatem, by cokolwiek zobaczyć. Ujrzałam to. W doniczce były węże, bardzo dużo węży. Były małe i czarne, wijące się i syczące. Żyły w tej doniczce pod moim drugim kwiatkiem. Nie wiem, od kiedy tam były, ale powoli zabierały mi mojego kwiatka i wyniszczały go od spodu. Nie rozumiem właściwie dlaczego, ale nie bałam się, czułam względny spokój. Nie umiałam wytłumaczyć sobie, czemu tak było. Czasem nie wszystko da się uzasadnić. Widocznie po prostu tak miało być. Zgasiłam światło i poszłam dalej spać.
Rano pogodziłam się ze stratą drugiego kwiatka. Mówiłam sobie, że tak miało być. Tłumaczyłam sobie, że może w przeciwnym wypadku by zachorował, podobnie jak pierwsza z roślin? Zamiast czarnych plam na jego liściach pojawiły się czarne węże. A może to było jedno i to samo? Jakaś bezosobowa czarna barwa próbowała odebrać mi moje kwiatki. A razem z nimi zabrać mi radość i satysfakcję z posiadania współlokatorów.
Kolejne noce mijały już spokojnie. Kładłam się coraz wcześniej spać, nie myślałam już o wężach, ani o czarnych plamach. Chciałam o tym zapomnieć.
Sny te wracały do mnie regularnie, raz na jakiś czas. Przybierały różne formy i obrazy, ja po kolei próbowałam ratować rośliny, podcinałam suche gałązki, dolewałam wody, wystawiałam na słońce. Pewnego dnia zaniosłam nawet jednego kwiatka do lasu, podążając za czarną zjawą, myśląc, że w naturalnym otoczeniu zregeneruje się. Jednak wszystko na nic. Żegnałam się z kolejnymi kwiatkami, za każdym razem było już coraz łatwiej.
Nie bałam się czarnej zjawy. Miałam wrażenie jakbym uodporniła się na te smutki, jakbym nie czuła już nic. Byłam tak jakby obojętna na kolejne tragedie. Cóż więcej mogłam zrobić? Godziłam się z utratą bliskich mi stworzeń, z którymi nawiązałam silne więzi, byłam gotowa na odejście kolejnych…
Pewnego ranka przez szparę w jednej z rolet wpadł pierwszy promień wschodzącego słońca. Delikatnie naświetlił pomieszczenie, w którym spałam. Jedyna roślina jaką dostrzegłam tego dnia to była ta na obrazie, namalowanym przeze mnie trzy lata temu. Był to umierający kaktus walczący o życie. Tego dnia, w mieszkaniu, zostałam sama, całkiem sama. Tylko ja i kaktus.
Otworzyłam oczy, była szósta trzydzieści, a ja znowu nie wiedziałam, czy to był sen, czy rzeczywistość.
Tego dnia wróciłam do domu bardzo późno.
Zamknęłam oczy, ale długo nie mogłam zasnąć pomimo zmęczenia. Jak zwykle przed snem musiała przetoczyć się przez moją głowę wichura przemyśleń. Czasem nie wiedziałam już, które z tych myśli są snem, a które rzeczywistością.
Stało się.
Zamieszkałam sama, całkiem sama.
Od dziecka mówiłam sobie, że „gdy zamieszkam sama to…”. Jednym z tych pragnień była dżungla, taka prawdziwa, stworzona przeze mnie w moim mieszkaniu. Dużo zieleni, roślin, kwiatów. Pewnie kiedyś w dalekiej przyszłości byłby to własny ogród, najlepiej taki, w którym można się zgubić, albo labirynt wśród pól kukurydzy…
Póki co, wracając na Ziemię, byłam tylko ja i mieszkanie, dość puste. Chciałam je czymś zapełnić. Na gołych ścianach powiesiłam kolorowe obrazy. Jeden z nich wyróżniał się pośród innych. Prezentował zwiędłego kaktusa w szarych barwach. Na blat kuchenny postawiłam kwiatka. Była to pierwsza żywa roślina, jaka zawitała u mnie w mieszkaniu, dlatego otrzymała honorowe miejsce w kuchni. Dostałam ją od przyjaciółki na „dobry start”. Czy jednak ten start był tak dobry?
Z kwiatka ucieszyłam się bardzo, traktowałam go z miłością. Podlewałam często, ale nie za często. Wycinałam suche liście, zmieniałam jego położenie, by padały na niego promienie słońca pod różnym kątem. Podarowałam mu nawet pomarańczową doniczkę, która podkreślała intensywną zieleń jego liści. Byłam szczęśliwa i dumna, że udawało mi się go utrzymywać. Zaczęłam nawet myśleć o kolejnych kwiatkach w doniczkach, które dumnie zajęłyby miejsce koło tego pierwszego. Dni mijały spokojnie, a ja obserwowałam, jak mój kwiatek się zmieniał.
Stało się.
Znowu wróciłam do mieszkania bardzo późno. Musiała być szósta rano, a raczej w nocy. Myślałam, że to był jakiś zły sen, czy nawet koszmar, bo to co ujrzałam wyglądało surrealnie. Kwiatka, moją pierwszą roślinę, pokryły czarne kropki. Zaczął się łamać, zginać, schnąć i gnić. Co mu było? Za sucho, za mokro? Czy chciał światła, czy cienia? Nie znałam odpowiedzi na te pytania, więc po prostu poszłam spać.
Obudziłam się. Po kilku minutach od przebudzenia przypomniałam sobie o koszmarze z poprzedniej nocy. Otworzyłam rolety, by wpuścić światło dzienne do pomieszczenia. Miałam tendencję do zostawiania ich zamkniętych, przez co zaczęłam się obwiniać, że to może przez brak stałego dostępu do światła kwiatek zachorował.
Z porażką pogodziłam się dość szybko. Można powiedzieć, że nawet mnie zmotywowała do pracy. Kilka dni później na blacie kuchennym stał nie jeden kwiatek, a cztery. Nazwałam je zgodnie z kolejnością kupowania ich, od jeden do cztery. Dołożyłam nawet białe tulipany do pamiątkowego wazonu po babci. To był zarys mojej wymarzonej zielonej dżungli. Dbałam o nią, mówiąc sobie, że człowiek uczy się na błędach i że już nie dopuszczę do powtórki sytuacji z poprzedniego miesiąca. Obserwowałam moje rośliny, ich barwy i zmieniające się każdego dnia kształty. Czułam jakbym miała współlokatorów, wzajemnie dawaliśmy sobie radość i towarzystwo. Czasem nawet potrafiłam z nimi dyskutować na różne tematy.
Kilka tygodni później ponownie wróciłam do mieszkania bardzo późno w nocy, a raczej nad ranem. Pomyślałam, że muszę odespać. W środku nocy coś mnie wybudziło, jakiś hałas, takie jakby syczenie. Wstałam i próbowałam zlokalizować ten dźwięk. W pokoju było ciemno przez zasłonięte rolety. Dźwięk wydobywał się z jednego z kwiatków, a raczej spod niego. Podniosłam jego osłonkę i z trudem wyjęłam z doniczki. Zapaliłam światło nad blatem, by cokolwiek zobaczyć. Ujrzałam to. W doniczce były węże, bardzo dużo węży. Były małe i czarne, wijące się i syczące. Żyły w tej doniczce pod moim drugim kwiatkiem. Nie wiem, od kiedy tam były, ale powoli zabierały mi mojego kwiatka i wyniszczały go od spodu. Nie rozumiem właściwie dlaczego, ale nie bałam się, czułam względny spokój. Nie umiałam wytłumaczyć sobie, czemu tak było. Czasem nie wszystko da się uzasadnić. Widocznie po prostu tak miało być. Zgasiłam światło i poszłam dalej spać.
Rano pogodziłam się ze stratą drugiego kwiatka. Mówiłam sobie, że tak miało być. Tłumaczyłam sobie, że może w przeciwnym wypadku by zachorował, podobnie jak pierwsza z roślin? Zamiast czarnych plam na jego liściach pojawiły się czarne węże. A może to było jedno i to samo? Jakaś bezosobowa czarna barwa próbowała odebrać mi moje kwiatki. A razem z nimi zabrać mi radość i satysfakcję z posiadania współlokatorów.
Kolejne noce mijały już spokojnie. Kładłam się coraz wcześniej spać, nie myślałam już o wężach, ani o czarnych plamach. Chciałam o tym zapomnieć.
Sny te wracały do mnie regularnie, raz na jakiś czas. Przybierały różne formy i obrazy, ja po kolei próbowałam ratować rośliny, podcinałam suche gałązki, dolewałam wody, wystawiałam na słońce. Pewnego dnia zaniosłam nawet jednego kwiatka do lasu, podążając za czarną zjawą, myśląc, że w naturalnym otoczeniu zregeneruje się. Jednak wszystko na nic. Żegnałam się z kolejnymi kwiatkami, za każdym razem było już coraz łatwiej.
Nie bałam się czarnej zjawy. Miałam wrażenie jakbym uodporniła się na te smutki, jakbym nie czuła już nic. Byłam tak jakby obojętna na kolejne tragedie. Cóż więcej mogłam zrobić? Godziłam się z utratą bliskich mi stworzeń, z którymi nawiązałam silne więzi, byłam gotowa na odejście kolejnych…
Pewnego ranka przez szparę w jednej z rolet wpadł pierwszy promień wschodzącego słońca. Delikatnie naświetlił pomieszczenie, w którym spałam. Jedyna roślina jaką dostrzegłam tego dnia to była ta na obrazie, namalowanym przeze mnie trzy lata temu. Był to umierający kaktus walczący o życie. Tego dnia, w mieszkaniu, zostałam sama, całkiem sama. Tylko ja i kaktus.
Otworzyłam oczy, była szósta trzydzieści, a ja znowu nie wiedziałam, czy to był sen, czy rzeczywistość.
Fotografia: Agnieszka Sokołowska, Agnieszka Stec