Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Artykuły: Twory

Witamy w Seattle. Rozdział 17

Mark Darcy – człowiek, o którym wszyscy wiedzą wszystko, czyli nikt nie wie nic. Prawie każdy, kto go znał, był pewny, że to najbardziej przewidywalny człowiek na świecie. Ułożony, spokojny, posłuszny. Tymczasem Mark był geniuszem w stwarzaniu pozorów – a osobą, która o tym wiedziała najlepiej, był Orson Kane. O ich zażyłych stosunkach nie miała pojęcia nawet Emma. Po wylocie tej nierozłącznej dwójki do Los Angeles, Mark poczuł ulgę i chciał odpocząć chociaż kilka dni od natarczywej, według niego, kobiety. Zdecydował się na weekend w górach, bez względu na to czy dostanie wolne, czy nie. Kiedy we wtorek po udanym wypadzie wracał do miasta, skontaktował się z nim Orson i kazał jak najszybciej wsiadać w samolot. Względem Orsona Mark był zawsze posłuszny – tutaj nie było żadnych złudzeń ani pozorów. Dotarł do Seattle, odwiedził na chwilę swoje mieszkanie, odświeżył się, spakował potrzebne rzeczy i udał się na lotnisko. W momencie, gdy taksówkarz właśnie podawał mu torby na parkingu, w jego kieszeni ponownie rozbrzmiał dźwięk telefonu. Znowu dzwonił Orson. Jakież zdziwienie ogarnęło Marka, gdy ten polecił zmienić kierunek lotu z Los Angeles na São Paulo. Po chwili zawahania obiecał, że następnego dnia spotkają się w Brazylii. W tej sytuacji nie było dla niego ważne, co powiedzą jego przełożeni, jednak już w kolejce do wejścia postanowił zadzwonić do pracy i powiedzieć, że jest chory. Po kilku nieudanych próbach stwierdził, że chyba w biurze nikogo nie ma. Wiedział, że musi wykonać polecenie Orsona i nie przejmował się konsekwencjami. Po wylądowaniu miał, zgodnie z umową, zarezerwować hotel i spotkać się z Orsonem. Jednak wieczorem, kiedy miał właśnie wychodzić z hotelu, Orson zadzwonił, by przesunąć spotkanie na poranek następnego dnia. Mark z radością przyjął tę informację, ponieważ był bardzo zmęczony. Położył się spać i wstał dopiero rano. Zjadł śniadanie i zgodnie z umową poszedł do kawiarni. Zdążył wypić trzy kawy, a Orson nadal się nie pojawiał. Po trzech godzinach Mark zaczął się niepokoić. Mężczyzna nie odbierał telefonów. Za każdym razem sygnał nagle się urywał. Mark zaczął się niepokoić. Zastanawiał się w co takiego tym razem wplątał się Orson. Wrócił do hotelu i namierzył jego telefon. Jego oczom ukazał się adres, którego bardzo się obawiał. Miał chwilę zawahania, czy pomóc Orsonowi, czy wrócić bezpiecznie do domu. Jednak z jakiegoś powodu nie potrafił zostawić go samego. Udał się do siedziby firmy Boa Vista. Spróbował zapytać wprost o samego Federico. Oczywiście, tak jak się spodziewał, recepcjonistka twierdziła, że jest nieobecny i nie chciała go wpuścić pod żadnym pozorem. Udawał, że odchodzi od recepcji, ale nagle się odwrócił i przeskoczył przez bramki. Zanim ochrona zdążyła się spostrzec, wbiegł do windy.

***

Dzień wcześniej około godziny siedemnastej, do tego samego budynku wszedł zdeterminowany Connor Hudson, który nie musiał uciekać się do podobnych sztuczek co Mark . Jednak ciężko się było temu dziwić, skoro przedstawił się jako członek najbliższej rodziny Federico. Został przyjęty przez braci Celii z samej ciekawości. Przywitali go jednak chłodno.

— Słuchamy, twierdzisz, że jesteś z nami spokrewniony. Chcielibyśmy się dowiedzieć, skąd taki pomysł w twojej głowie?

— Właściwie to nie do końca spokrewniony, ale… ale tu mam dowód. — Wyciągnął akt małżeństwa i przedłożył go na stole przed trzema mężczyznami. Jednak dopiero teraz zrozumiał, że nie jest nic warty w ich oczach, ponieważ widnieje na nim nazwisko Christina Thompson. Miał przy sobie również zdjęcie zrobione w dniu ślubu. — Zmieniła nazwisko, ale to nadal wasza siostra. I moja żona. — Tymi słowami zdawał się bardzo zaciekawić braci Boa Vista. Zaciekawić na tyle, że jeden z nich wykonał telefon do Federico.

— Ojciec niedługo przybędzie. Chciałbyś coś do picia w tym czasie? — Zwrócił się do Connora.

— Tak, poproszę kawę.

Po kilkudziesięciu minutach spędzonych w ciszy przerywanej jedynie stukaniem filiżanek o spodki, do pomieszczenia weszło dwóch mężczyzn w ciemnych okularach i garniturach. Connor znał Federico jedynie ze zdjęć znalezionych w Internecie, więc mocno się zdziwił, gdy za – jak mniemał – ochroniarzami, wszedł niski i krępy mężczyzna. Musiał powstrzymać się od uśmiechu na jego widok. Nie mógł uwierzyć, że właśnie tak wygląda rzekomo najniebezpieczniejszy człowiek w Brazylii. W duchu wyśmiał Matta i Christinę oraz ich głupie obawy i strach. Odbyli krótką rozmowę z Federico, po czym wrócił do hotelu. Miał zamiar opowiedzieć o rozmowie partnerom, ale ku jego zdziwieniu, nie zastał nikogo w pokoju hotelowym – a ku jeszcze większemu zdziwieniu nie było również ich rzeczy. Nie chciał wierzyć w to, że ci tchórze naprawdę uciekli. Znalazł jedynie kartkę na biurku z krótką notatką: O CO TY WŁAŚCIWIE WALCZYSZ?

Zmiął kartkę i wyrzucił ją do kosza. Dowiedział się wszystkiego, czego chciał, ale właściwie co teraz niby miał z tym zrobić. Tyle planowania, tyle podchodów, kłótni i nerwów, dla kilkunastu minut rozmowy, która nawet go nie usatysfakcjonowała. Poszedł do baru z zamiarem wydania wszystkich pieniędzy, które mu zostały – przecież do Seattle miał wrócić prywatnym samolotem…

***

Emma obudziła się wściekła na siebie za to, że pozwoliła sobie zasnąć – jeszcze bardziej za to, że musiała opuścić korporację na rzecz motelu. Nie była wystarczająco przygotowana na realizację zamierzonego plany. Musiała się bardzo dobrze przygotować i dopiąć wszystko na ostatni guzik. Nie mogła pozwolić sobie na najmniejszy błąd. Czuła ogromną presję. Bała się. Po południu wybrała się na obserwację osób wychodzących i wchodzących do budynku. Właśnie wróciła z kawą do swojego punktu obserwacyjnego, kiedy mignęła jej znajoma twarz. Nie mogła uwierzyć własnym oczom, więc pobiegła za mężczyzną i złapała go za ramię.

— Darcy, ty draniu! Co ty do cholery robisz w São Paulo?!

— Emma?! — Mark również nie ukrywał zdziwienia.

— Zaczekaj. Porozmawiajmy… ale nie tutaj. Chodźmy w jakieś ustronne miejsce.

Udali się do pobliskiego parku i schowali pomiędzy drzewami, gdzie Emma ponownie zapytała o cel jego pobytu w mieście.

— To samo pytanie mógłbym zadać tobie. — Mark odpowiedział bardzo stanowczo. Emma cofnęła się, po tym jak zdała sobie sprawę, że stoją naprawdę bardzo blisko siebie.

— Czy zdajesz sobie sprawę, że przejechałam połowę Stanów, żeby cię znaleźć? A ty postanowiłeś sobie zrobić wycieczkę. — Mark uśmiechnął się na te słowa.

— A więc aż tak ci na mnie zależy.

— Zależy mi na tym, co wiesz. A – muszę przyznać – wiesz dużo.

— Co tu robisz?!

— Okej, okej. Już… Orson kazał mi tutaj przylecieć. Miałem się z nim spotkać wczoraj wieczorem, ale przełożył spotkanie na dzisiejszy poranek. Jednak czekałem 3 godziny, ale się nie pojawił.

— I skąd pomysł, że jest akurat tutaj?

— Namierzyłem jego telefon. — Po tych słowach Emma spuściła z tonu.

— Czyli wiesz tyle co ja…

— Czekaj, czekaj. Czy ty też przyjechałaś go tutaj szukać?

— Nie musiałam go szukać. Dobrze wiedziałam, że jeśli zaginie w Brazylii, to znajdę go tutaj. I niestety znalazłam.

— Niczego już nie rozumiem.

— Tu nie ma nic do rozumienia. Musimy go wyciągnąć. Razem. Niech będzie już trochę pożytku z ciebie, skoro tutaj jesteś.

Mark nie bardzo wiedział co ma robić. Dla niego najlepszym wyjściem byłby powrót do Seattle, ale zbyt poważał Orsona, aby zostawić go w takiej sytuacji. Wiedział, że są z Emmą bardzo zżyci i musi jej pomóc.

— Okej. Pomogę ci, ale pod jednym warunkiem. — Uśmiechnął się. — Będziesz dla mnie miła. Żadnego rozkazywania i szydzenia. Traktujesz mnie jak równego. — Emma przytaknęła głową na te słowa. Za bardzo nie miała innego wyjścia.

Plan, który opracowali, był bardzo bardzo prosty. Banalny. W teorii. Obydwoje mieli udać się w to samo miejsce, w którym Emma spędziła noc. Musieli wyciągnąć Orsona przez szyb i niezauważenie wynieść go z budynku. To musieli zrobić we dwoje, ponieważ obawiali się, że Orson nie będzie miał na tyle siły, aby wdrapać się do szybu i jeszcze się czołgać i błąkać po budynku. Potrzebowali kogoś, kto odwróci uwagę ochroniarzy oraz będzie cały czas obserwował monitoring – czyli brakowało im co najmniej dwóch osób.

— A może… dasz radę wyciągnąć go samemu? Zwiążecie się linami wokół pasa, i będziesz go ciągnął.

— Emma, to byłby całkiem dobry plan, jeżeli wyciągali byśmy go z więzienia. Sama mówiłaś, że wygląda tragicznie. Musi się więc równie tragicznie czuć i musimy zakładać, że nie da rady ruszyć się stamtąd o własnych siłach.

— Ale…

— Nie, Emma. — Przerwał jej Mark. — Nie damy rady. Bardzo mi przykro. Nie mam pojęcia jak chciałaś zrobić to sama.

— Zatem musimy wymyślić coś innego.

— Co musimy zrobić, to poprosić kogoś o pomoc. Nie ważne jak genialny plan wymyślimy – a pragnę zwrócić uwagę, że ten jest całkiem dobry – i tak będziemy potrzebować więcej osób do jego realizacji.

— Może… po prostu oddam się w ręce ojca, w zamian za wypuszczenie go.

— Nie jesteś przecież naiwna. Wiesz, że to nie pomogłoby żadnemu z was. Jego i tak by zabili, a ty byś już nigdy nie wyjechała z Brazylii. Pytanie powinno raczej brzmieć – kto może nam pomóc.

— Gratulacje, doszedłeś do pytania, które zadaję sobie przez całe życie. Kiedy palisz za sobą wszystkie mosty, nie zostaje zbyt wiele osób, które możesz poprosić o pomoc.