Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
przypatrz się dobrze | kwartalnik

Drzewa mnie uczą magii Krakowa

Twory
W jakiejś nieuchwytnej, niezarejestrowanej w pamięci chwili po prostu zaczęłam wyczuwać tętniącą w żyłach tego miasta krew. Dostosowywać swoje kroki do bicia jego serca (...).
Wybieram się na codzienny spacer w przerwie między zajęciami i patrzę na drzewa. Zachwyca mnie tempo, w jakim żyje Kraków. Jest zdecydowanie szybszy niż moja rodzinna miejscowość. Biegnie, ale co jakiś czas zatrzymuje się na chwilę, mrugając przebłyskami kolorowych liści. Drzewa nie przejmują się spadającą temperaturą i ani myślą zrzucać swoje piękne, wielobarwne szaty. To trochę tak, jakby miasto chciało zachować jesienne, choć nieco wyblakłe, liście na dłużej. Kraków zostawia gdzieniegdzie wspomnienia ciepłych dni, a złoto-czerwone ubarwienie drzew jest jakby kompromisem pomiędzy październikiem a grudniem. Spoglądam serdecznym spojrzeniem, kiedy pełne życia roślinki przykrywa puchata pierzyna śniegu.

Wybierając się na spacery, za każdym razem daję sobie okazję do odkrywania.

To miasto kiedyś wydawało mi się odległe, zbyt duże do życia i zdecydowanie nie do przywyknięcia. Dawniej powiedziałabym, że Kraków to miejsce nadające się bardziej na wycieczki niż na codzienne wędrówki. Że zabytkową, historyczną warstwą tego miasta da się zachwycić tylko wtedy, gdy widzisz je ten jeden raz, kiedy przewodnik opowiada o tym, co działo się dokładnie w tym miejscu, w którym właśnie stoisz. Okazało się jednak, że architektura miasta potrafi każdego dnia chwycić za serce czymś nowym. Sprawia, że zatrzymuję wzrok na budynkach, uśmiecham się do nich i idę dalej. Robię w pamięci zdjęcie niespotykanej dotąd palety barw.

Z każdym kolejnym dniem ogromne wówczas miasto zaczęło zwyczajnieć. Może to była kwestia jakiegoś przeskoku, wrzucenia samej siebie na głęboką wodę. Pójścia któregoś dnia w zupełnie przypadkowe miejsce bez mapy i szukania drogi powrotnej (a później przeproszenia się z mapą i pozwolenia się pokierować dalej). Może to momenty, w których uciekałam przed ulewą, znajdując na własną rękę najbliższy przystanek. Rezygnowałam wtedy z telefonu, nie chcąc go zalać. Przemykanie między gęsto spadającymi kroplami deszczu absolutnie nie wchodziło w grę.

W jakiejś nieuchwytnej, niezarejestrowanej w pamięci chwili po prostu zaczęłam wyczuwać tętniącą w żyłach tego miasta krew. Dostosowywać swoje kroki do bicia jego serca (niekiedy z zawrotną prędkością) i dostrzegać niewielkie mrugnięcia okiem, które rzuca w moją stronę ułamek sekundy przed zachwytem.

Kraków zdaje się świetnie wczuwać w rolę nieustannego producenta nowych zachwytów, nawet gdy podnoszę mu poprzeczkę świadomie wybierając codziennie tę samą trasę. Czasem w zwyczajnym zabieganiu zatrzymuje mnie kilka sekund dłużej na światłach, dając tym samym okazję do zauważenia jakiejś prostej rzeczy, którą zapewne minęłabym, nie zwracając uwagi na jej wyjątkowość. Czasami to po prostu zachwyt nad światłami, bo zmieniają się synchronicznie, co cieszy jakąś perfekcjonistyczną część mnie. Zdarza mu się też zatrzymywać mnie w sposób gwałtowny i niespodziewany, kiedy kilka centymetrów od mojej twarzy przelatuje stado gołębi. Może to zwykłe testowanie mojej zwinności, które przy nieco większym poziomie niewyspania zakończy się spektakularnym zderzeniem z ptasim skrzydłem. Może to kolejna okazja, żeby dostrzec coś pięknego.

Odkrywam w nim coś z rodzaju przełamywania siebie, testowania własnych możliwości i nieustannego uczenia się czegoś nowego. Przemieszczania się w tych samych miejscach, szukania cudownych rzeczy w biegu, chwytania momentów i zapisywania ich w pamięci.

Nawet jeśli czuję, że korzenie mojego życia są w znacznej części zapuszczone w rodzinnej miejscowości, zauważam, że nowe miasta potrafią przyzwyczajać mnie do siebie dość szybko. Spacerując po Krakowie, kiełkuje we mnie poczucie, że pewne miejsca, do których częściej wracam, też stają się w jakiś sposób moimi. Że te spacery to trochę jak sadzenie drzew, moich drzew, zostawiania jakiejś części siebie, pielęgnowania wspomnień, a na końcu czerpania z tego, czym mogę się zachwycać, ile tylko się da.

Grafika: Weronika Romaniec