Historia zegara mojego dziadka – przytaszczonego z targu staroci i ukochanego. Stoi w salonie do dziś, a z nim zastępy innych skarbów. Są strażnikami czasu, który choć minął, wkradł się niepostrzeżenie za próg i przycupnięty za zegarem już został. Odbija się w srebrnych tacach i mosiężnych moździerzach, nie pozwalając o sobie zapomnieć, nie ważne, jak bardzo człowiek by chciał.
Nie specjalnie zdziwił mnie widok dziadka, zmęczonego i zachmurzonego, wyciągającego z bagażnika jego pachnącej jak palarnia skody octavii ogromny zegar. Jak zwykle w drugą sobotę miesiąca wracał z nim jakiś tajemniczy przedmiot. Ten był już leciwy i trochę obdarty tu i ówdzie. Zegar, nie dziadek, chociaż może jeden i drugi. Wnieśli go z tatą do warsztatu, urządzonego w naszej piwnicy i słuch po zegarze na dwa tygodnie zaginął. Za to zaczęły się rozlegać w domu odgłosy piłowania, wiercenia, stukania, szurania, pomruki – na zmianę aprobaty i zdegustowania. W końcu zegar pojawił się w salonie – odnowiony, pomalowany na czarno, pięknie doszlifowany z wyczyszczoną połyskującą tarczą i mosiężnymi odważnikami. Dołączył zatem do zastępów świeczników, moździerzy, lamp naftowych i dziadków do orzechów. Szybko okazało się, że funkcji zegar jednak nie spełnia, ponieważ nie tylko co jakiś czas staje, ale także się spieszy. Choć ze względu na ogólny dostatek zegarów w naszym domu nikomu to nie przeszkadzało, to dziadek mimo wszystko próbował go naprawić w swojej zwyczajowej cichej determinacji, niestety, bez skutku. Z czasem nawet on nie wygrał, lecz nie można powiedzieć, że nie próbował.
Zawodowo nie mógłby trafić dalej od swoich pasji, nie powstrzymało go to jednak przed rozwijaniem ich. Przyciąga go klasyczne piękno w każdej postaci. Potrafi odróżnić dobre rzemiosło od podróbki, dosłownie stworzyć coś z niczego, choćby kawałka drewna albo dać drugie życie przedmiotom, które trafiają w jego ręce. Nikt nie chciałby znaleźć się na miejscu nowo nabytej patery czy tacy, kiedy surowym okiem, z papierosem w zębach przygląda się im wnikliwie w poszukiwaniu skaz. Co się kryje za tą potrzebą kolekcjonowania? Może przekonanie, że każdy człowiek powinien mieć jakąś kolekcję? Może po prostu jego pogoń za pięknem? Albo za minionym czasem? Może uczucie obcowania z duszą przedmiotu, która jest w nim zawarta, wetchnięta w niego przez pokolenia ludzi, wśród których się znajdował. Pewnie mogłaby być to praktyczność, tylko wtedy należy sobie zadać pytanie, dlaczego jeden moździerz nie starcza i potrzeba aż sześciu? A może on najzwyczajniej w świecie dostrzega wartość w tych przedmiotach i chce je mieć na własność, u siebie? Pięknie wyeksponowane, by goście mogli je podziwiać, a domownicy cieszyć oczy ich wyglądem. Żeby po prostu były.
I faktycznie – są. Nigdy u nas się nie wyrzucało takich „skarbów” ani nawet nie sprzedawało. Jeśli coś trafiło za próg, to znaczy, że ma tam zostać, najlepiej do końca świata. Lodówka ma być pełna jedzenia, spiżarnia przetworów, a barek alkoholu. Życie w tym samym domu, wychowanie, środowisko itd. zostawia ślad na kolejnych pokoleniach. Mama, choć nie odziedziczyła zamiłowania do staroci, jest historyczką, potrafi docenić piękno i czas przedmiotu, ale jeszcze bardziej praktyczność. Tata z kolei jest ekspertem od „przydasiów”. Nic nigdy nie jest zbędne, niepotrzebne lub niepraktyczne. Po prostu nie trafiło jeszcze na swój czas. W związku z tym absolutnym nonsensem byłaby chęć pozbycia się takiego przedmiotu, prawda? Oni jednak radykalnie odcinają się od przeszłości. Chcą być osobami nowoczesnymi. Byli świadkami, jak rodziła się w Polsce nowa epoka, tworzyła nowa historia i oni z odwagą wkraczają w ten świat. Wolą się więc ekscytować nową pralką czy frytkownicą beztłuszczową niż wiekową wazą. Niemniej jednak są daleko od minimalizmu.
Nie ma czemu się dziwić. Moje pokolenie prawdopodobnie nigdy nie zrozumie, jak to jest wchodzić do sklepu i widzieć puste półki, bo brakowało wszystkiego – od mydła, po mięso. Planować obiad opierając się nie na zachciankach, a na tym, co udało nam się zdobyć. Nie mieć praktycznie żadnego wyboru co do ubrań, zabawek dla dzieci, sprzętów domowych i innych przedmiotów codziennego użytku. Nie mam zamiaru popadać w skrajności, ale wiele spośród naszych dziadków, a także rodziców doświadczyło, najprościej w świecie mówiąc, biedy. Cały kraj przecież biedował. Jak więc się dziwić lub irytować, że kiedy w końcu jest co mieć, co przynosić do domu i kolekcjonować, to człowiek chce to robić. Bo może. I może to właśnie dlatego stoi w kuchni 6 moździerzy, a w salonie zepsuty, choć piękny zegar. PRL, od stalinizmu zaczynając, na stanie wojennym kończąc, zostawił swoje piętno nie tylko na osobach, które bezpośrednio doświadczyły trudów tego czasu, ale i na ich potomkach.
Żyjemy tacy otoczeni przedmiotami i historiami. Ich i naszymi własnymi. Żartujemy czasem z moją siostrą Idą, że jakbyśmy otworzyły stragan na pchlim targu, to zbiłybyśmy fortunę. Oczywiście natychmiast spotykamy się z gromiącym nas babcinym spojrzeniem. Przekazano mi z mlekiem matki szacunek do dobrego rzemiosła i miłość do piękna. Nauczono doceniać, ile mam. Oprócz tych wyniosłych, dobrych wartości leży na moich i mojej siostry barkach ciężar tych wszystkich rzeczy. A większość naprawdę swoje waży. Co mamy z nimi zrobić? Gdzie je trzymać? Upchnąć ten strach przed ubóstwem na strychu i próbować o nim zapomnieć? O ile da się o nim zapomnieć.
Lubię myśleć, że jestem minimalistką i nie potrzebuję wiele do życia. Uważam, że cenniejsze od fizycznych przedmiotów są doświadczenie i wiedza. Być może to znak, że zdjęłam PRL-owską klątwę. Tyle że kiedy odzywa się stary dziadkowy zegar, wiecznie o złej godzinie, to myślę sobie, że jednak ma mi coś więcej do powiedzenia.
Nie specjalnie zdziwił mnie widok dziadka, zmęczonego i zachmurzonego, wyciągającego z bagażnika jego pachnącej jak palarnia skody octavii ogromny zegar. Jak zwykle w drugą sobotę miesiąca wracał z nim jakiś tajemniczy przedmiot. Ten był już leciwy i trochę obdarty tu i ówdzie. Zegar, nie dziadek, chociaż może jeden i drugi. Wnieśli go z tatą do warsztatu, urządzonego w naszej piwnicy i słuch po zegarze na dwa tygodnie zaginął. Za to zaczęły się rozlegać w domu odgłosy piłowania, wiercenia, stukania, szurania, pomruki – na zmianę aprobaty i zdegustowania. W końcu zegar pojawił się w salonie – odnowiony, pomalowany na czarno, pięknie doszlifowany z wyczyszczoną połyskującą tarczą i mosiężnymi odważnikami. Dołączył zatem do zastępów świeczników, moździerzy, lamp naftowych i dziadków do orzechów. Szybko okazało się, że funkcji zegar jednak nie spełnia, ponieważ nie tylko co jakiś czas staje, ale także się spieszy. Choć ze względu na ogólny dostatek zegarów w naszym domu nikomu to nie przeszkadzało, to dziadek mimo wszystko próbował go naprawić w swojej zwyczajowej cichej determinacji, niestety, bez skutku. Z czasem nawet on nie wygrał, lecz nie można powiedzieć, że nie próbował.
Zawodowo nie mógłby trafić dalej od swoich pasji, nie powstrzymało go to jednak przed rozwijaniem ich. Przyciąga go klasyczne piękno w każdej postaci. Potrafi odróżnić dobre rzemiosło od podróbki, dosłownie stworzyć coś z niczego, choćby kawałka drewna albo dać drugie życie przedmiotom, które trafiają w jego ręce. Nikt nie chciałby znaleźć się na miejscu nowo nabytej patery czy tacy, kiedy surowym okiem, z papierosem w zębach przygląda się im wnikliwie w poszukiwaniu skaz. Co się kryje za tą potrzebą kolekcjonowania? Może przekonanie, że każdy człowiek powinien mieć jakąś kolekcję? Może po prostu jego pogoń za pięknem? Albo za minionym czasem? Może uczucie obcowania z duszą przedmiotu, która jest w nim zawarta, wetchnięta w niego przez pokolenia ludzi, wśród których się znajdował. Pewnie mogłaby być to praktyczność, tylko wtedy należy sobie zadać pytanie, dlaczego jeden moździerz nie starcza i potrzeba aż sześciu? A może on najzwyczajniej w świecie dostrzega wartość w tych przedmiotach i chce je mieć na własność, u siebie? Pięknie wyeksponowane, by goście mogli je podziwiać, a domownicy cieszyć oczy ich wyglądem. Żeby po prostu były.
I faktycznie – są. Nigdy u nas się nie wyrzucało takich „skarbów” ani nawet nie sprzedawało. Jeśli coś trafiło za próg, to znaczy, że ma tam zostać, najlepiej do końca świata. Lodówka ma być pełna jedzenia, spiżarnia przetworów, a barek alkoholu. Życie w tym samym domu, wychowanie, środowisko itd. zostawia ślad na kolejnych pokoleniach. Mama, choć nie odziedziczyła zamiłowania do staroci, jest historyczką, potrafi docenić piękno i czas przedmiotu, ale jeszcze bardziej praktyczność. Tata z kolei jest ekspertem od „przydasiów”. Nic nigdy nie jest zbędne, niepotrzebne lub niepraktyczne. Po prostu nie trafiło jeszcze na swój czas. W związku z tym absolutnym nonsensem byłaby chęć pozbycia się takiego przedmiotu, prawda? Oni jednak radykalnie odcinają się od przeszłości. Chcą być osobami nowoczesnymi. Byli świadkami, jak rodziła się w Polsce nowa epoka, tworzyła nowa historia i oni z odwagą wkraczają w ten świat. Wolą się więc ekscytować nową pralką czy frytkownicą beztłuszczową niż wiekową wazą. Niemniej jednak są daleko od minimalizmu.
Nie ma czemu się dziwić. Moje pokolenie prawdopodobnie nigdy nie zrozumie, jak to jest wchodzić do sklepu i widzieć puste półki, bo brakowało wszystkiego – od mydła, po mięso. Planować obiad opierając się nie na zachciankach, a na tym, co udało nam się zdobyć. Nie mieć praktycznie żadnego wyboru co do ubrań, zabawek dla dzieci, sprzętów domowych i innych przedmiotów codziennego użytku. Nie mam zamiaru popadać w skrajności, ale wiele spośród naszych dziadków, a także rodziców doświadczyło, najprościej w świecie mówiąc, biedy. Cały kraj przecież biedował. Jak więc się dziwić lub irytować, że kiedy w końcu jest co mieć, co przynosić do domu i kolekcjonować, to człowiek chce to robić. Bo może. I może to właśnie dlatego stoi w kuchni 6 moździerzy, a w salonie zepsuty, choć piękny zegar. PRL, od stalinizmu zaczynając, na stanie wojennym kończąc, zostawił swoje piętno nie tylko na osobach, które bezpośrednio doświadczyły trudów tego czasu, ale i na ich potomkach.
Żyjemy tacy otoczeni przedmiotami i historiami. Ich i naszymi własnymi. Żartujemy czasem z moją siostrą Idą, że jakbyśmy otworzyły stragan na pchlim targu, to zbiłybyśmy fortunę. Oczywiście natychmiast spotykamy się z gromiącym nas babcinym spojrzeniem. Przekazano mi z mlekiem matki szacunek do dobrego rzemiosła i miłość do piękna. Nauczono doceniać, ile mam. Oprócz tych wyniosłych, dobrych wartości leży na moich i mojej siostry barkach ciężar tych wszystkich rzeczy. A większość naprawdę swoje waży. Co mamy z nimi zrobić? Gdzie je trzymać? Upchnąć ten strach przed ubóstwem na strychu i próbować o nim zapomnieć? O ile da się o nim zapomnieć.
Lubię myśleć, że jestem minimalistką i nie potrzebuję wiele do życia. Uważam, że cenniejsze od fizycznych przedmiotów są doświadczenie i wiedza. Być może to znak, że zdjęłam PRL-owską klątwę. Tyle że kiedy odzywa się stary dziadkowy zegar, wiecznie o złej godzinie, to myślę sobie, że jednak ma mi coś więcej do powiedzenia.
—
Grafika: Bartek Iskra
Grafika: Bartek Iskra