Jest wieczór 4 lipca 2019 r., usiłujemy przekroczyć słowacko-ukraińską granicę. Niestety, kapsuła czasu zabiera nas do czasów, które osobiście znam tylko z opowieści. Przy odprawie celnej tracimy 3 godziny. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że w drodze powrotnej będziemy tam tkwili 2 razy dłużej, pewnie bym się ucieszył, że poszło bardzo sprawnie. Po wjeździe na teren Ukrainy widzę wyraźnie, że moja wyobraźnia jest mocno ograniczona. Widzę to, ponieważ konfrontuję swoje wyobrażenia na temat ukraińskiej prowincji z rzeczywistością. A rzeczywistość wygląda następująco: w ostatnich promieniach światła zachodzącego słońca obserwujemy konie, które dziko przebiegają przez rzekę, a później przez drogę, na której się znajdujemy. Z drewnianych okiennic starych wiejskich chat wydostaje się żółte światło świec i żarówek, pomimo iż domownicy wciąż stoją na polach i dokańczają swoją codzienną ciężką pracę przy gospodarstwach. Po przejechaniu kilkunastu kilometrów przestajemy zatrzymywać się na “robienie zdjęć”. Biorąc pod uwagę stan asfaltu (a właściwie jego brak), słusznie stwierdzamy, że przejechanie ostatnich 40 km trasy zajmie nam jeszcze bardzo dużo czasu. Docieramy do hotelu, który od bazy zawodów oddalony jest zaledwie o 20 km, jednak w tych warunkach ta odległość stanowi poważne wyzwanie logistyczne. Tym będziemy martwić się jutro, natomiast dzisiaj pijemy piwo. Właściciel pokazuje nam zdjęcia swoich dzieci, zdaje relację z ostatniego wakacyjnego wyjazdu, a następnie opowiada nam o tym, jak służył na wojnie. Tak, chodzi o wojnę, która toczy się na wschodzie Ukrainy. Wojna, w której został postrzelony w brzuch i ledwo uszedł z życiem, co również potwierdza, pokazując zdjęcie ze szpitala. W głowie coraz głośniej dudnią mi dwa słowa, którymi opisuje zastaną sytuację: inna rzeczywistość. Później pokazuje jeszcze dwa karabiny, z których jeden wozi w samochodzie, a drugi trzyma na parterze budynku, ale to już historia na inną opowieść. Inna rzeczywistość.
Jest piątkowy wieczór, 5 lipca. Zawodnicy z trasy 150 km ruszają, a ja zaczynam się przygotowywać do swojego startu, do którego zostaje jeszcze kilka godzin. W tym momencie rozpoczyna się potężna burza, a ja po sprawdzeniu obowiązkowego wyposażenia i przygotowaniu ubrań próbuję zasnąć. To po prostu nie może się udać i dlatego spędzam 4 godziny, leżąc w bezruchu, starając się wyciszyć. Zasypiam na kilkanaście minut przed tym, jak rozlega się ulubiony dźwięk, czyli budzik. Wjeżdża Monster i lekkie śniadanie, po którym ubieram się i wychodzę do samochodu. Jedziemy ciemną nocą, słuchając tego, co mam dostępne offline na swoim koncie Spotify, czyli w znacznej większości tzw. guilty pleasure. Przynajmniej burza się skończyła. Na starcie jestem jako jeden z pierwszych i nawet na 5 minut przed ostatecznym odliczaniem wszystko wygląda, jakby zostało jeszcze bardzo dużo czasu, ale ostatecznie zbiera się całkiem pokaźna grupa masochistów. Ustawiamy się do zdjęcia i stajemy na linii startu: десять, дев'ять, вісім, сім, шість, п'ять, чотири, три, два, один !
Jest 4:00, sobota, 6 lipca. Zaczynamy przygodę. Pierwszy, bardzo krótki płaski odcinek i zaraz po nim podejście na Pikuj - najwyższy szczyt Bieszczad (1408 m n.p.m.). Idę swoje, tak jak zakładałem, bez specjalnej napinki i jeden po drugim wyprzedzam zawodników, którzy wcześniej wyrwali się do przodu. Tempo wydaje mi się bardzo luźne, dlatego wchodząc na grań szczytową, z której został już tylko kawałek do wierzchołka, pytam ustawionego tam fotografa: “dużo ich już Cię minęło?”, na co on odpowiada zdziwiony: “jesteś siódmy, napieraj”. Jakby tego było mało, w ciągu dwóch minut wyprzedzam grupę 4 zawodników i ze skomplikowanych obliczeń wynika, że biegnę, póki co na trzecim miejscu. Ze względu na fantastyczne warunki i szeroką ścieżkę, czuję się, jakbyśmy szybowali nad połoniną. Łapiemy pierwsze promienie wschodzącego słońca, które koloruje trawiaste stoki i skaliste wierzchołki na pomarańczowo. Widok zapiera dech w piersiach, nie ma się więc co dziwić, że na tym odcinku ustawiło się kilku fotografów. Do pierwszego punktu kontrolnego (po 21 km) dobiegam jako 8 zawodnik, ponieważ dogoniła mnie mocna grupa 5 biegaczy i z nimi postanowiłem się trzymać. Tworzymy bardzo egzotyczną mieszankę, co wyjdzie w praniu podczas rozmów na kolejnych kilometrach trasy. Wszyscy zgodnie stwierdzamy, że to najpiękniejszy lub jeden z najpiękniejszych biegów, w jakich dane nam było brać udział. Zbiegamy w kierunku doliny i zaczyna się pierwszy problem, czyli odcinek ze słabym oznakowaniem trasy. Nie pomaga nawet track (ślad GPS) wgrany do zegarka, ponieważ w tak dzikim terenie dokładność do kilkunastu metrów jest niewystarczająca. Błądzimy i dokładamy trochę dodatkowych metrów, jakby nam było mało, jednak nie opuszcza nas dobry humor. Zbliżamy się do połowy trasy i w tym momencie czuję, że pora zwolnić, ponieważ zdecydowanie odstaję poziomem od grupy z którą biegnę. Drugi punkt kontrolny w Dolinie Roztoki. Od teraz obiecuję sobie, że już na pewno nie porwę się z motyką na słońce, bo to ostatnia szansa, żeby dociągnąć świetny wynik na mecie. Kolejne długie podejście tego dnia - na Wielki Wierch (1309 m n.p.m.), pokonuję samotnie, a po drodze wyprzedza mnie 4 biegaczy, którzy na tym odcinku napierają dużo mocniej. Gdy znajduję się na Połoninie, witają mnie setki małych brązowych motylków, które korzystają z okazji na darmowy transport i obsiadają mnie prawie całego, nawet na twarzy. Dopóki idę pod górkę, walka z nimi nie ma sensu, odpuściły sobie dopiero, kiedy zbiegając ze szczytu, rozpędziłem się do prędkości, przy której nie potrafiły się już na mnie utrzymać. Dobiegam do punktu trzeciego (50 km), tankuję izotonik i otrzymuję informację, że dwóch pierwszych zawodników zeszło z trasy, natomiast do mocnej grupy, którą zostawiłem podobno mam niewielką stratę.
Nie wolno mówić takich rzeczy chłopakowi z przerostem ambicji, który zakładał przed zawodami, że sukcesem będzie ukończyć bieg, a teraz chce powalczyć o miejsce w top5. Byczek zaczyna szarżować na widok czerwonej płachty. Tracę nad sobą kontrolę, nie potrafię utrzymać się w ryzach. Nogi podają bardzo mocno, a przede mną długi zbieg i kawałek płaskiej trasy, na których rozpędzam się zdecydowanie zbyt mocno. Zbyt szybko wykorzystuję zapasy energii, zbyt mało się nawadniam (oszczędzając w ten sposób tylko kilka sekund), zbyt mocno wierzę, że przy takim hobbystycznym podejściu do sportu mogę tutaj liczyć na wysoką lokatę. Kiedy zaczynam podejście na Połoninę Równą, niesie mnie jeszcze adrenalina, ale nic nie może przecież wiecznie trwać i w samym środku niczego, oddalony od najbliższego punktu kontrolnego o 10 km (niezależnie od tego, w która strone bym sie udał), zaliczam zjazd. Kręci mi się w głowie i czuję, że zaraz się przewrócę. Patrzę na swoje dłonie, są całkowicie białe, jakbym pracował u młynarza albo u Jacka z serialu “Ślepnąc od świateł”. Siadam na kamieniu i owijam się folią NRC, myślę o tym, że z uwagi na, to jak mocno naginałem na ostatnich kilometrach, następny zawodnik będzie tu najwcześniej za 20 minut. W tej sytuacji muszę się zebrać do kupy i po prostu dostać się na ten punkt. Już po kilkunastu minutach mija mnie zawodnik z krótszej (40 km) trasy, oferując swoją pomoc. Zdążyłem poczuć się już trochę lepiej i dlatego kategorycznie odrzucam jego propozycję. Wskazuję mu, żeby biegł dalej, bo ewidentnie walczył o dobry wynik. Taka sama sytuacja za kilka minut, tylko że tym razem mija mnie pierwsza kobieta z naszej (80 km) trasy. Była bardzo mocna, biegła na doskonały wynik, mimo to, również chciała mi udzielić pomocy. Kiedy w końcu przekonałem ją, że wszystko będzie ok, zaczęła zbiegać, obracając się co chwile w moją stronę. Na szczęście kilkaset metrów dalej spotkała turystkę, której wytłumaczyła, że ten wariat tam potrzebuje pomocy. Owa turystyka okazała się biegaczką, która wystartowała na trasę razem z nami, ale już po chwili musiała zejść ze względu na kontuzje i postanowiła się wybrać na połoninę. Chciałoby się powiedzieć: szczęście w nieszczęściu. Zeszliśmy razem do punktu z którego do mety zostało tylko 10 km. Pewnie bym się doczłapał, ale zwyciężył zdrowy rozsądek i po badaniu lekarskim dostałem diagnozę: odwodnienie. Medyk polecił mi, żebym wypił dużo wody, położył się spać na godzinę i ruszył na mete spokojnym tempem. Tak właśnie zrobiłem, z tą drobną różnicą, jak już pewnie się domyślacie, że moje tempo wcale nie było spokojne. Do mety dociągnąłem wynik w okolicach 13 godzin, który i tak był zdecydowanie powyżej oczekiwań, bowiem zaraz przed zawodami obstawiałem, że jeśli dobiegnę do mety, to co najwyżej w czasie około 15-16 godzin. Gdyby nie brawura, straciłbym kilka minut na zrobienie krótkiej przerwy i na uzupełnianie płynów regularnie w trakcie biegu. Przez brawurę straciłem około 1,5 godziny. Matematyka w tym wypadku jest tak samo bezlitosna, jak fizjonomia. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, z kolei o moje odpowiednie nawodnienie już po dobiegnięciu do mety zadbał organizator, podając schłodzone, lekkie piwo.
Mam taką zasadę, że staram się nie wracać na trasę tego samego biegu drugi raz (jeżeli tylko uda mi się go ukończyć). Wynika to z faktu, że życie jest krótkie, a zbyt wiele jest pięknych, różnorodnych zawodów, w których chciałbym wystartować. Bojko Trail kusi mnie powtórką, wszak mamy do wyrównania pewne rachunki i wiem, że jestem w stanie pobiec na tej trasie dużo lepiej, ale to kwestia drugorzędna. Дякуємо і бачимо вас
Gdzie?- Żdenijewo, Obwód Zakarpacki, Ukraina
Kiedy?- pierwszy weekend lipca
Dystans- 20, 40, 80, 150 km
Dla kogo? - Doświadczonych biegaczy górskich, z uwzględnieniem aktualnej formy przy wyborze długości trasy