Cerowane skarpety i łokcie wełnianych swetrów; książki z zaznaczonymi fragmentami i odręcznymi komentarzami na marginesach; cieniutka, wytarta przez lata lepienia pierogów i wykręcania prania obrączka na palcu babci; fartuch z plamami po czerwonej kapuście i herbacie; plakat przyklejony na ścianie akademika, żeby zakryć tłuste ślady poprzednich lokatorów; blizny: na czole (po uderzeniu we framugę drzwi piwnicy, jak zabrakło prądu), na brzuchu (po operacji wycięcia wyrostka), na kolanie (po upadku z huśtawki w wieku sześciu lat); uszczerbiony podczas mycia w zmywarce kubek – nikt tego nie zaprojektował i nie zatwierdził. Lubię te rzeczy, które nie zostały przemyślanie, nie są elementem marketingu, obiektem skrupulatnego planowania. Wyjątkowe nie same w sobie, ale dlatego, że świadczą o użytkowaniu, o przydatności. To nie rzeczy zaniedbane, zapuszczone, zdezelowane – tylko wręcz przeciwnie, szanowane za swój udział w naszym życiu.
Były zepsute, a już nie są. I to widać
Ta filozofia – upodobanie do widocznych śladów użytkowania, przejawia się u mnie przede wszystkim przez zacięcie do naprawiania ubrań. Zacerowanie dziury w skarpecie zajmuje mi zwykle około godziny. Niestety nie za bardzo się to opłaca – skarpety są dużo tańsze niż mój czas. Ale lubię to robić – siedzieć na fotelu i wykonywać proste, ale powtarzające się setki razy czynności – wbić igłę, pokierować ją pod nitką, zrobić pętelkę, przełożyć i zaciągnąć supełek. I znowu, i znowu, i znowu. Łatwo się przy tym słucha audiobooka, nie trzeba się skupiać na liczeniu rzędów i oczek, naprawę można przeprowadzać chaotycznie lub skrupulatnie, w zależności od nastroju. Można przy tym pić herbatę albo kakao, albo kawę z przyprawą dyniową /koniec jesieniarskiej wizji/.
Lubię też efekt końcowy – kolorowe łaty na pięcie, te w drobną czarno-białą kratkę na podszewce kurtki, i granatowe na granatowym swetrze. Czasem lubię, jak moje drobne naprawy są widoczne na ubraniu, czasem wolę ukryć je tak skutecznie, jak to możliwe. Czasem nie zwracają na siebie uwagi (albo mam taką nadzieję – na przykład w przypadku dziur na tyle spodni i pod pachami), czasem ubranie zyskuje dzięki nim jakiś nowy sznyt.

Lubię też świadomość, że umiem to robić – przywracać użyteczność rzeczom odłożonym wcześniej na kupkę do wyrzucenia, do pocięcia na szmaty, albo do sprzątania. Uratowałam dwa wełniane swetry po moim tacie, kilka par skarpet, przedłużyłam kilkukrotnie życie moich jeansów i powstrzymałam przed wyciekiem wnętrzności kurtki brata. Takie proste praktyczne umiejętności, jak właśnie cerowanie dziur, robienie na drutach lub szydełku, obsługa maszyny do szycia – dają mi poczucie, że jestem zaradna i kompetentna, że mogę jakoś wpływać na świat (nawet jeśli mój wpływ ogranicza się do wyszycia żółtego słońca na szarym swetrze). Myślę, że to fajne uczucie, bo rzadko go doświadczam, zwykle raczej mierzę się z poczuciem bezsilności wobec wielkich spraw, jak katastrofa klimatyczna. I chociaż w skali makro moje skarpety to tylko moje skarpety, to jednak chciałabym żyć w takim uniwersum, w którym wszyscy chodzą w golfach, w których chodzili najpierw ich nastoletni rodzice albo dziadkowie.
Były zepsute, a już nie są. I to widać
Lubię prostotę procesu – wprawdzie technik jest całe mnóstwo, ale potrzebne narzędzia można wsadzić do kieszeni. Tym razem naprawy potrzebuje moja koszulka z długim rękawem, którą dopadła niestety jedna z klasycznych chorób, czyli dziura w łokciu.

1. Materiały i narzędzia
W domu mam cztery kolory grubej nici do jeansu, której używam zwykle do cerowania – czerwony, zielony, żółty i czarny. Moja koszulka jest niebiesko-szara. Zdecydowałam się na zielony. Dopiero się okaże, czy będzie to wyglądać dobrze. Nawlekłam długi kawałek nici na igłę.
2. Przygotowanie pacjenta
Dziurę planuję zakryć kawałkiem starej białej koszulki. Wycięłam kawałek odpowiedniej wielkości. Żeby cerowało się wygodnie, zwykle materiał naciąga się na „grzybek”, ale niestety w moim krakowskim mieszkaniu takiego nie mam. Włożyłam do rękawa moje pudełko na okulary i rozprostowałam na nim dziurawy łokieć koszulki. Pod spodem położyłam kawałek białego materiału.
3. Pierwsze szwy
Obszyłam niezbyt dokładnie dwie dziury. Mogłabym się zatrzymać na tym etapie – dziury już nie ma, ale lubię się pobawić trochę dłużej.
4. Element zabawy i próba cierpliwości
Zrobiłam nitką serię prostych linii różnej długości w poprzek dziur. Tutaj też już można się zatrzymać, ale zdecydowałam, że wyszyje jeszcze jedną serię, żeby powstała pewnego rodzaju kratka. Dzięki temu materiał nie przetrze się tak łatwo. Mogłam użyć w tym kroku innego koloru nici, ale zostałam przy zieleni.
5. Koniec zabawy
I tyle – dziura zaszyta. Znalazłam jeszcze dziurę pod pachą – ją postaram się zaszyć w taki sposób, żeby raczej nie rzucało się w oczy.
