Nie wszystko złoto co się świeci, ale i niekoniecznie to śmieci, jak się świeci
2025-04-13 22:31
Wiele można zarzucić Disney Channel, od kapitalizmu, przez nierealistyczne standardy piękna, aż po nadreprezentację osób białych. Nadal jednak seriale i filmy produkcji Disney Channel kryją się za różową i błyszczącą tarczą, którą nazywamy nostalgią. Nostalgia ma tę magiczną moc, że dzięki niej chętnie wracamy nawet do utworów, których nie uważamy już za najlepsze. O ile dorastając, uczymy się patrzeć na produkcje z naszego dzieciństwa krytycznie, z dystansu, tak sentyment pozwala nam dać im drugą szansę i może odnaleźć w nich coś pozytywnego poza wspomnieniami.
Nigdy za wiele brokatu
Nie wszystko złoto co się świeci, ale i niekoniecznie to śmieci, jak się świeci. Doskonale pamiętam, jak produkcje Disney Channel zawsze były wartościowane jako coś taniego, kiczowatego i wywołującego ciarki żenady – jak to zwykle bywa z popkulturą, prawdopodobnie dlatego, że grupą docelową były młode dziewczyny. A w zasadzie dziewczynki: po ukończeniu podstawówki, nie oglądało się już Disney Channel (chyba żeby wrócić do ulubionego serialu). Kolorowe scenografie, szalone stylizacje i wpadająca w ucho muzyka wychowywała młode pokolenie, a także wpajała im do wyobraźni bardzo charakterystyczny – i bardzo nierealistyczny – obraz liceum.
Oczywiście można było powierzchownie zaznajomić się z tym odległym, pięknym, wymarzonym światem poprzez gadżety dołączane do gazetek w kioskach, ale to nie wystarczało. Zbiorowa wyobraźnia już szybowała do liceum, które miało być szalone: pełne imprez, rewolucji i odkrywania siebie. A także chłopaków – bo dla homoseksualnych dziewczyn niestety nie było wtedy wiele do zaoferowania, pozostawała jedynie sfera twórczości fanowskiej.
Po kilku latach nadchodził ten magiczny moment rozpoczęcia liceum i pewnie tak jak ja, większość z nas nie miała już wtedy oczekiwań, że realnie przeniesiemy się do świata ulubionego filmu czy serialu. Jakim szokiem był jednak moment, kiedy okazało się, że rzeczywistość nawet w jednej setnej nie jest podobna do oczekiwań z przeszłości, do tego, co tyle razy doświadczałyśmy w procesie immersji. Tym bardziej kiedy było się jednym z tych roczników, który spędził połowę liceum w swojej sypialni przed ekranem wyświetlającym naprzemiennie równania matematyczne i wiadomości o kolejnych zarażeniach. Kolejno budowa pantofelka i twarz babci mieszkającej trzysta kilometrów od nas. Nowa lektura do matury i stary serial oglądany po raz piąty. Chat z wiadomościami o odpowiedziach na sprawdzian i chat z przyjaciółmi rozsianymi po tej samej dzielnicy miasta.
Nie wszystkie dziewczynki, nie wszyscy chłopcy
Oczywiście nie każde życie płynie pod logiem serialu z Disney Channel. Nie wszyscy znają na pamięć każdą pozycję z kanonu, uformowanego na zasadzie promocji narracją o ściganiu swoich marzeń. Jedna z moich koleżanek z liceum nawet nie wiedziała, kim jest Alex Russo. Nie mówiąc już o oglądaniu jakiejkolwiek produkcji. Nadal jednak, jak to kanon ma w zwyczaju, treści z Disney Channel przesiąkały do życia codziennego razem z innymi produkcjami Disneya – tymi trochę większymi, kinowymi. Dzisiaj wracają jako moda y2k, muzyka w radiu i kolejne remaki. Wtedy przejawiały się rozmowami na korytarzach szkolnych i zabawami na świetlicy lub podwórku. Były to czasy, w których składy do gier powstawały dosyć losowo, a jednak zawsze coś je łączyło.
Disney Channel było dla wszystkich. Nie tylko dziewczynki oglądały seriale i filmy dla dziewczynek. Oczywiście, istniało też Disney XD, które miało docelowo być dla chłopców, ponieważ osadzało ich w roli protagonistów, a poruszane tematy oscylowały wokół dżungli, superbohaterów i sztuk walki. W rzeczywistości widownia obydwu tych kanałów pozostawała raczej różnorodna płciowo, a Disney Channel nadal biło oglądalnością, jakże adekwatnie nazwany, kanał Disney XD. Kolejne produkcje mieszały się ze sobą, tworząc ten swego rodzaju kanon. Każdy miał swoje ulubione seriale i filmy, nawet jeżeli nie chciał się do tego przyznać.
Nie zliczę, ile razy słyszałam od kolegów jakąś wiązankę słów: „no wiesz, mam siostrę”, „a jakoś leciało w telewizji” oraz „nic innego nie było, a wy ciągle o tym paplacie”. Wymówki się nie liczyły, ważne było, że nadal czasem chcieli usiąść przy tym samym stoliku, jak akurat żaden inny kolega nie patrzył. W pewnym momencie można było narysować wykres obejmujący wszystkich chłopaków z klasy, na którym osią y byłaby „fajność” (czyli pozycja w hierarchii społecznej), a osią x „robienie to, na co się ma ochotę” (czyli prawdziwe robienie tego, na co się ma ochotę, niezależnie od toksycznej męskości). Oczywiście im ktoś był „fajniejszy”, tym na więcej mógł sobie pozwolić. O ile może brzmieć to smutno, nadal całkiem miło jest powspominać, że mimo ograniczeń, losowe grupy osób dobrze się ze sobą bawiły, niezależnie od tego, czy byli to Piraci z Karaibów czy H2O – wystarczy kropla.
Starość nie radość
Niedawno ukazał się nowy spin-off kultowego serialu Disney Channel Czarodzieje z Waverly Place. Kontynuacja opowiada o dorosłym Justinie Russo, najstarszym z rodzeństwa, którego losy obserwowaliśmy w oryginalnym serialu. Młody, zdolny czarodziej z Manhattanu wyrasta na ojca ze Staten Island, który powraca do magii, aby wyszkolić nową protagonistkę, Billie, przypominającą nam jego młodszą siostrę, Alex.
Mimo że dzieli nas cały ocean, ponad dekada, płeć i fakt, że ja istnieję (chyba), a on nie – Justin Russo nadal jest postacią, z którą mogę się utożsamić. Dorosły, 34-letni Justin niebezpiecznie przypomina nam o przemijaniu. Jako już duzi mali widzowie chcielibyśmy zobaczyć wyrośniętego, ale nadal nastoletniego Justina. Nie chcemy żeby pokazywał nam, jak zazwyczaj kończą tacy ambitni idealiści z obsesją na punkcie sukcesu. Nie chcemy, żeby patrzył w lustro z myślą, że przegrał życie, bo nie spełnił swoich oczekiwań. Z całym szacunkiem do Justina i naszej sympatii do niego, nie chcemy też dlatego, że dorosły Justin ma wszystko to, czego nasza generacja statystycznie nie ma lub mieć nie będzie: stabilną pracę, piękny, duży dom, ukochaną żonę, cudowne dzieci i dobre relacje z rodziną. A mimo tego żyje w kłamstwie, bo nie dogonił swoich marzeń. Skoro on nie jest szczęśliwy, to jak my mielibyśmy być? W tej ekonomii?
Kiedyś rodzice z Disney Channel byli tak odrealnieni, że tworzyli w naszych głowach osobną kategorię. Nasi rodzice tacy nie byli, my też tacy nie byliśmy. A teraz Justin wyłamuje się ze schematu typowego ojca z Disney Channel tamtej ery – jest trochę zbyt realistyczny, a równocześnie nadal tak odległy.
Świętość w pamięci
Wielu dorosłych widzów spin-offu przeżywa dysonans związany z próbami stworzenia czegoś nowego, jednak nadal na barkach oryginału. Wspomnienia z dzieciństwa i nostalgia sprawiająca, że jako dorośli interesujemy się tą kontynuacją, prowokuje nas także do rozczarowania i co za tym idzie, do narzekania. Bo kiedyś było lepiej, teraz jest gorzej. A w ogóle to kiedyś po prostu było, a teraz po prostu nie ma.
Twórcy wpadli w pułapkę nostalgii, kiedy postanowili na każdym kroku zestawiać nową generację z charakterami protagonistów oryginalnego serialu. Billie jest za bardzo jak znana nam już i kochana Alex, a zarazem nie jest Alex. Nie jest pełnoprawną nową postacią, ale też jest zbyt nowa, zbyt inna, za mało identyczna. Także śpiewa czołówkę, ale inaczej, gorzej. Też ma fioletowy pokój, ale brzydszy, bardziej kiczowaty. Nierozważnie posługuje się magią, ale nie tak jak Alex, bo Alex przecież była przy tym bardziej ikoniczna. Billie jest narwana i głupia, a Alex była sprytna i buntownicza.
Na tej samej zasadzie zależności oraz nienaruszalności sacrum, nowa fabuła jest bez sensu, bo światotwórstwo nie jest spójne z oryginałem: nie wykorzystuje znanych już nam zaklęć, zaprzecza ustanowionym zasadom świata magicznego i wprowadza nowe elementy znikąd. Jednak tutaj nie musimy już kłócić się o osobiste odczucia, możemy podać logiczny argument: już sam oryginał nie był spójny z oryginałem. Nawet główny fabularny element – konkurs na czarodzieja rodziny – nie był ani spójny, ani przemyślany, ani wyeksploatowany. Cała magia Czarodziejów z Waverly Place opierała się na klimacie i relacjach rodzinnych, spójność świata zawsze pozostawała na ostatnim miejscu listy priorytetów twórców.
Nostalgia do teraźniejszości
Fajnie jest powspominać, pocieszać się tym, co kiedyś było, a teraz to nie ma, ale fajnie byłoby też spojrzeć na teraźniejszość. Trochę straszną, trochę obcą, ciągle uciekającą. Za dekadę (lub nawet i mniej) to te czasy będą nostalgiczne. Mam nadzieję, że nie będziemy ich ani demonizować ani idealizować – ale pogodziłam się z tym, że i tak na pewno będziemy to robić, bo właśnie tak to działa. Fajnie jest ponarzekać na stan teraźniejszości, a potem włączyć sobie coś nostalgicznego, szczególnie w erze kolejnych remake’ów, o które nikt nie prosił. Ciągle chcemy czegoś świeżego, ale to nostalgia nas kupuje. Nawet jeżeli przejawia się tylko w strukturze fabuły, nawiązaniach popkulturowych lub znanej twarzy na ekranie. Magiczne lata młodości mówią nam co nowego i oryginalnego jest do przyjęcia, co jest warte naszej uwagi – a potem nieustannie gonimy nie za marzeniami, a za tym słodko-gorzkim uczuciem.