Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
przepraszamy, kwartalnik w budowie | kwartalnik

Dom bez Dachu

Spojrzenia
dom «rodzina, domownicy; też: mieszkanie wraz z jego mieszkańcami» — Słownik języka polskiego PWN

Fundamenty

Jestem przekonana, że w tym momencie dotykam nosem jednego z najmniejszych okien na świecie. Tylko w kabinie pilotów samolotu EasyJet znajdzie się odrobinę większe. W uszach mam najtańsze słuchawki na kablu kupione dzień wcześniej w sklepie z elektroniką za kilkanaście złotych. Obawiam się, że w ich przypadku cena rzeczywiście szła w parze z jakością i razem z pasażerami obok mnie przeżywamy wspólnie koncert w wykonaniu ABBY.

Patrząc za okno, cieszę się, że jest brzydka pogoda, bo nie jestem w najlepszym nastroju. Na niebie widać czarne chmury, pada deszcz i wieje silny wiatr. Od 30 minut czekamy na zgodę na wylot. Przez głośnik słyszę, jak steward zaczyna podawać komunikat łamaną angielszczyzną. Przez mocny francuski akcent rozumiem tylko co trzecie słowo. „Delayed” i „strike” wystarczyło jednak, żebym doszła do wniosku, że przez strajki mające miejsce we Francji musimy jeszcze trochę poczekać na start samolotu. Lądowanie w Bazylei było zaplanowane na godzinę 14, a dodatkowo przez wcześniejsze — dwugodzinne opóźnienie — mamy być na miejscu przed 17. Póki nie jesteśmy jeszcze w powietrzu, szybko wyciągam telefon i zmieniam godzinę rezerwacji biletu na autobus z lotniska w Bazylei do oddalonego o godzinę niemieckiego miasteczka — Freiburga. Jestem zdenerwowana i zestresowana. Ja sprzed kilku miesięcy pewnie załamałaby ręce. Wtedy nie pomyślałabym, że będę tak się czuć w dniu wymarzonego wyjazdu.

Wreszcie po kilkunastu minutach słyszę mamrotanie z głośnika oznajmiające niewyraźnie, że samolot zaraz podjedzie na pas startowy. Po dłuższej chwili czuję, że ruszamy i znowu patrzę przez okno. Dalej pada deszcz. Gdy zaczynamy unosić się w powietrzu, pod wpływem stresu związanego z wyjazdem leci mi z oczu kilka łez. Ktoś dotyka mnie w ramię. Odwracam głowę i wyjmuję z ucha słuchawkę. Starsza pani obok mnie zadaje mi jedno pytanie: „O, Pani też boi się latać?”

Gdy na początku września otrzymałam z mojej uczelni maila oznajmującego mi, że niedługo rusza rekrutacja uzupełniająca na wyjazdy w ramach programu Erasmus+, od razu wiedziałam, że chcę na niego zaaplikować. Do wyboru było wiele ciekawych miast. Problem polegał natomiast na tym, że aby jechać do danego miejsca, od studentów wymagana była znajomość języka kraju, do którego zgłaszają chęć wyjazdu. Po części nie widziałam w tym problemu. Nie postrzegałam siebie jako osobę aplikującą do Włoch, Francji czy Hiszpanii, a tym bardziej przyszłą w nich studentkę. Od razu czułam za to, że moje miejsce na stypendium powinno być gdzieś w Niemczech. Co prawda języka niemieckiego uczę się od lat, ale aż wstyd przyznać, że nadal nie jestem na dobrym poziomie. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że w głównej mierze spowodowane jest to rezygnacją z przygotowującego do egzaminu DSD kursu niemieckiego w latach licealnych, ponieważ godzina rozpoczęcia zajęć miała miejsce rano o 7:30 w każdy piątek. Niestety potrzeba na długi sen w piątkowe dni wygrała i na powyższym kursie moja noga nigdy nie postała.

Na moje szczęście znalazłam w końcu uczelnię, gdzie w wymaganiach rekrutacyjnych język niemiecki zastąpiono językiem angielskim. Niestety nazwa miasteczka Freiburg im Breisgau, mówiąc szczerze, nic mi nie przywodziła na myśl. Nigdy wcześniej o tym miejscu nie słyszałam i średnio orientowałam się, gdzie ono się dokładnie znajduje. Po wpisaniu do wyszukiwarki Google po raz pierwszy jego nazwy, jako pierwsze na ekranie wyskoczyły mi zdjęcia pięknych gór otoczonych lasami. Do głowy od razu przyszło mi pierwsze skojarzenie. Widok przypomniał mi rodzinny krajobraz krakowskiego Zwierzyńca, który słynie z pięknej zieleni. Lasek Wolski czy widok na rzekę Wisłę z Klasztoru Sióstr Norbertanek na Salwatorze pojawił się u mnie w głowie. Szybko dodały mi otuchy. Wewnątrz siebie poczułam dużą ulgę i zszedł ze mnie stres wywołany myśleniem o nowym i odległym od domu miejscu. Przez podobieństwa miasteczka ze znanymi, rodzinnymi stronami od tamtej chwili poczułam, że wyjazd tam to będzie dobra decyzja.

Nie sądziłam, że mój czteromiesięczny pobyt na stypendium w ramach programu Erasmus+ tak bardzo wpłynie na moje życie. Zdecydowanie jedną z najważniejszych rzeczy, jakich nauczyłam się przez ten czas, jest to, że jeżeli się tylko chce, można stworzyć, a nawet bardziej wybrać, sobie nowy, drugi dom. Bardzo często razem z moimi współlokatorami powtarzaliśmy, że domu nie tworzą tylko cztery ściany, a ich mieszkańcy. I właśnie to powiedzenie uważam za kluczowe do tego, jak zbudowałam sobie tam własne miejsce, a nie tylko w nim mieszkałam.

Mój dom powstawał w sposób bardziej metaforyczny. Za każdym dosłownym elementem naszego mieszkania widziałam głębszy przekaz i sens. Wszystkie jego elementy symbolizowały coś innego.

Ściany

6 kwietnia tego roku po raz pierwszy weszłam do mojego nowego mieszkania w jednym z apartamentów, znajdujących się w jednym z uniwersyteckich akademików we Freiburgu. Znajdował się on na północy miasteczka w okolicy znanej z gęstych zielonych terenów. Od razu uderzyła mnie przestronność pomieszczenia i światło, które swobodnie wpadało do wnętrza. Już od progu poczułam intensywny zapach curry i na końcu korytarza zobaczyłam dwie sylwetki osób gotujących je w kuchni. Zestresowana weszłam do środka i niezręcznie się przywitałam. Tak poznałam Leo i Thomasa. Później okazało się, że mój pierwszy dzień w akademiku okazał się ostatnim dla Thomasa, który akurat wtedy przeprowadzał się na studia do Berlina. Nowi znajomi od razu zaprosili mnie, żebym dołączyła do kolacji razem z innymi współlokatorami. W sumie w apartamencie miało mieszkać osiem osób. Zaraz potem poszłam zobaczyć pokój, w którym przyszło mi spędzić kolejne miesiące. Miałam podobne wrażenie jak zaraz po wejściu do mieszkania. Przestronność i wpadające jasne światło. Wyjrzałam na zewnątrz. Na pierwszym planie, zaraz pod moim oknem, rozciągało się boisko do siatkówki, na którym intensywnie grała grupa studentów. W tle rozciągał się las. Pogoda była jak zaraz po deszczu, ponieważ mgła lekko unosiła się w oddali. Wzięłam głęboki oddech.

Było późne popołudnie, a ja od rana byłam w podróży. Między przesiadkami pomiędzy samolotem, autobusem i tramwajem jedną ręką ciągnęłam walizkę z ogromnym, nadmiarowym bagażem, nad którym zlitowała się obsługa samolotu, w drugiej trzymałam zaś papierową torbę zakupową z niemieckiego sklepu spożywczego Aldi. Mój wyjazd przypadł tuż przed świętami wielkanocnymi. Przyjechałam do Freiburga w Wielki Czwartek, po którym wszystkie sklepy miały być zamknięte przez kilka dni. Myśląc, że nikogo nie będzie w mieszkaniu, a ja nie będę miała co jeść przez ten czas, szybko zrobiłam zakupy spożywcze, składające się z kilograma makaronu marki Barilla, słoika zielonego pesto i dwóch butelek lokalnego piwa.

Natomiast ku mojemu zdziwieniu już od chwili wejścia do mieszkania po raz pierwszy poczułam spokój od kilku tygodni. Wewnętrznie utwierdziłam się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu. Widząc te zielone wzgórza, od razu pomyślałam o widoku z mojego domu w Krakowie. Zaczęłam znajdować wtedy znajdować podobieństwa pomiędzy rodzinnym domem, a tym nowym we Freiburgu.

Przy kolacji po raz pierwszy poznałam moich współlokatorów. Oprócz mnie w naszym apartamencie mieszkał Bashir z Syrii, Kasper ze Szwecji, Elina z Rosji, Martin z Czech oraz Chiara, Leo i Marlene z Niemiec. To ja jedynie byłam nową osobą, która dopiero wprowadziła się do mieszkania. Wszyscy pozostali znali się już od co najmniej jednego semestru. W tamtej chwili zaczęłam się zastanawiać, czy zdołam się z nimi dogadać. Przecież w końcu byliśmy z różnych krajów, pochodziliśmy z różnych kultur. Moje główne pytanie – jak znaleźć wspólny język i sposoby komunikacji w momencie, kiedy mieszka się razem i spędza codziennie czas. Teraz patrząc na tamtą kolację, widzę, że to właśnie ona była początkiem tworzenia się mojego nowego domu.

Na pewno to doświadczenie nauczyło mnie, że zawsze da się znaleźć podobieństwa w drugiej osobie i stworzyć relację. Zdarza się, że pierwsze wrażenie nie jest najlepsze, ale warto czasem dać kolejną szansę. Dzięki cierpliwości i chęci nawiązania więzi, stworzyliśmy schronienie. Mam wrażenie, że moi współlokatorzy stali się dla mnie cegiełkami, tworzącymi ściany mojego nowego domu.

Drewniany stół i czerwona kanapa

Naszym ulubionym sposobem spędzania razem czasu, było organizowanie cotygodniowych kolacji. Był to kolejny element bardzo przypominający mi mój rodzinny dom, w którym takie przedsięwzięcie jest traktowane jako weekendowy priorytet. Zaprasza się na nią przyjaciół mojej rodziny i rozmawia przy stole do późnych wieczornych godzin. Niestety ja sama nigdy nie byłam obdarzona talentem kulinarnym i często w ramach zadośćuczynienia za nicnierobienie w kuchni, w trakcie nakrywania do stołu rzucałam różnymi tematami do dyskusji. Metoda zapoczątkowana już podczas kolacji w moim rodzinnym domu.

We wspólnym salonie w akademiku stał bardzo długi, drewniany stół i dwie kanapy, umieszczone zaraz obok niego. Jedną z nich znaleźliśmy pewnego dnia na ulicy. Mieszkanie w jednej z najdroższych dzielnic Freiburga miało do siebie to, że jej mieszkańcy najczęściej nie mieli ochoty sprzedawać już nieużywanych rzeczy i zamiast tego wystawiali je po prostu przed swoje domy w nadziei, że ktoś je kiedyś zgarnie. Przez tę okoliczność prawie co weekend robiliśmy wspólne wycieczki po naszej okolicy w nadziei na upolowanie nowego wyposażenia mieszkania. Tym sposobem zostało ono zapełnione meblami ogrodowymi, fotelem, półką na książki i mnóstwem roślin, o których podlewanie często się kłóciliśmy. Ogólnie rzecz biorąc sprzątanie okazało się ciekawym aspektem mieszkania razem. Przez nie naprawdę można było zobaczyć, jakie kto ma przyzwyczajenia.

Pokój z widokiem na las

Mój pokój w akademiku stał się z czasem moją bezpieczną przestrzenią. Stało się to przez wpływ niektórych nawyków wyniesionych z domu. Jestem typem osoby, która uwielbia kolekcjonować wszelkiego rodzaju rzeczy. Często są one błahe, takie jak bilety do kina, pocztówki czy metalowe kapsle po butelkach po piwie. Nawet najmniejsza rzecz zawsze przypomina mi o jednym z momentów w moim życiu. Żeby przestrzeń w akademikowym pokoju była specjalnie moja i by przypominała tę, którą miałam u mnie w rodzinnym domu, zaczęłam zbierać i kolekcjonować jak najwięcej rzeczy, które wpadły mi w ręce i okazały się w jakimś stopniu ciekawe. Już podczas pierwszego miesiąca mój pokój był zapełniony roślinami, plakatami, zdjęciami czy pocztówkami. Tak jak wspomniałam wcześniej, mieszkańcy mojej dzielnicy we Freiburgu nie wahali się wystawiać przed swoje domy dużych kolekcji zazwyczaj przydatnych rzeczy. Moim ulubionym znaleziskiem okazał się być żółty wazon na kwiaty i pocztówka z Pakistanu, które zabrałam ze sobą później do Polski.

Ogród z kompostem

Nasz akademik jako jeden z nielicznych we Freiburgu miał swój własny ogród. Każdy mógł posadzić sobie, co tylko chciał i jeśli miał na to czas oraz ochotę pomagać także grupie osób odpowiedzialnej za tę przestrzeń; wspólnie pielęgnowała roślinności, zbierała kompost. Kiedy przyjechałam tam w kwietniu, ogródek z mojego pokojowego okna zauważyłam prawie do razu. Miałam to szczęście, że znajdował się tuż naprzeciwko. Chociaż temperatura za oknem była jeszcze niska, zieleń już wtedy do niego zawitała. Od razu można było wyczuć, że będzie rozwijać się tam coś pięknego. Pomyślałam wtedy trochę o moim wyjeździe i o tym, jak bardzo chcę, żeby rozwijał się w takim samym tempie i równie pięknie co ogródek za moim oknem.

Czas znowu opuścić Dom

Początkowo ta podróż i w sensie dosłownym, ale też duchowym, była dla mnie dużym wyzwaniem. Było to spowodowane głównie chęcią szybkiego zaadaptowania się do nowego środowiska. Ostatecznie jednak okazała się jednym z najpiękniejszych rozdziałów w moim życiu. Opuściłam to miejsce z sercem pełnym wspomnień i przyjaciół, czując, że ten wyjazd pozostawił trwały ślad na moim sercu.

Do Freiburga przyleciałam, mając łzy w oczach i dokładnie tak samo go opuściłam. Moja przygoda w momencie wyjazdu zatoczyła koło. Znowu zmieniłam dom.

Grafika: Bartłomiej Iskra