Są projekty, których nie można zrealizować, by nie zabić ich uroku.
Amadeusz poprawił opatrunek okalający jego głowę. Zdegustowany, a może zrozpaczony, spojrzał na biały budynek odbijający nikłe, zredukowane zimową porą promienie słoneczne. Po chwili grymas zniknął – jego miejsce zastąpiła mroźna neutralność, emocjonalna pustka.
Mężczyzna, krocząc wśród żywopłotów malowniczego ogrodu zaaranżowanego na francuską modłę, zmierzał w stronę śnieżnobiałego domu, który przypominał wykwintne château, jakie mogłoby stać w jednej ze słynnych winnic Bordeaux. Szara szmata na jego głowie kontrastowała z surdutem – wykwintnym, choć niezadbanym. Plastron wypadał z kamizelki, kołnierz koszuli był wyraźnie pognieciony…
Gdy w końcu dotarł do małych tylnych drzwi i wszedł do środka, odłożył elegancki kostur zdobiony minimalistycznymi ornamentami ze złota. Dalej wędrował bez wsparcia, lekko chybocząc się od lewej do prawej.
Nagle wpadł na młodszego mężczyznę.
— Panie Amadeuszu! Szukałem pana — powiedział młodzieniec, wyraźnie przestraszony.
Prędko zacisnął opatrunek i poprawił plastron swojego pana. Potem wziął go pod rękę, zaprowadził do salonu i posadził na najbardziej dystyngowanym fotelu.
Amadeusz spojrzał na niego obojętnymi oczami.
***
Panika opanowała oficynę, w której mieściła się kancelaria pana Hermana.
— Jak można było do tego dopuścić, na Boga! — wykrzykiwał nerwowo, wertując arkusze maszynopisu. — Co my zrobiliśmy… Nie ma już ratunku…
Wszyscy, niby orkiestra dyrygowana wylewem rozpaczy zarządcy, czym prędzej przeszukiwali ogromne sterty papieru wypełniające niewielkie pomieszczenie. Tylko jeden mężczyzna podparty o ścianę, spokojnie paląc cygaro, zupełnie nie przejmował się sytuacją.
— E, nie ma tego złego. Tacy jak on nie zbiednieją, choćby nie wiem co — powiedział z uśmiechem na ustach.
Pan Herman odwrócił się w jego stronę, niemal eksplodując gniewem.
— O czym ty mówisz?! Co możesz o nim wiedzieć? Nic! To jest człowiek, który oddał tej branży całe życie — tu już nawet nie chodzi o pieniądze, tylko o jego ambicje. Ale co ty wiesz! Bimbasz całe dnie, nic nie robisz i przeszkadzasz poważnym ludziom, więc nie wypowiadaj się na takie tematy! A najlepiej wyjdź.
Klient w odpowiedzi wzruszył ramionami, cicho zarechotał i usiadł na podłodze.
***
Amadeusz w enigmatyczny sposób wyginał palce, oglądając swoje sygnety. Gdy już się napatrzył, zdjął jeden z pierścieni i znienacka rzucił go na podłogę. Lokaj spojrzał na niego jak na niesforne dziecko i – kiwając głową – podniósł kawałek złota z ziemi, by schować go do kieszeni.
Wtem z głowy pana domu spadł opatrunek. Światłu dziennemu ukazała się rozległa rana rozciągająca się na całej powierzchni kości skroniowej. Wyglądało na to, że Amadeusz skaleczył się nożem, ale w bardzo drastyczny sposób – jakby ostrze nacięło skórę przynajmniej kilkukrotnie.
Lokaj w oka mgnieniu ponownie założył opatrunek. Gwałtownymi ruchami ostentacyjnie okazywał, że zaczyna się denerwować.
— Czemu musi być pan tak problematyczny!
Amadeusz nie odpowiedział, nawet nie ruszył głową.
— Przepraszam… Nie powinienem tak mówić, przepraszam… –– Szybko się zreflektował. Głęboko odetchnął i podszedł do okna.
Z jednej strony zawstydzony, z drugiej wciąż zdenerwowany, obserwował olchę rosnącą samotnie za ogrodami. Zastanawiał się, czemu Amadeusz codziennie odwiedza właśnie to drzewo. Ponury pień stanowił środek koła o promieniu około dziesięciu metrów, w którym nie istniało żadne inne życie, jakby olcha oddychała samotnością. A poza kołem rosło tyle pięknych klonów…
***
Zapadła cisza. Głośna rozpacz zamieniła się w niemy smutek żałoby. Widocznie cała kancelaria uświadomiła sobie, że już nic nie da się zrobić.
— Słuchajcie — przemówił pan Herman, przysiadając do biurka — będzie trzeba go poinformować.
Krzątający się pracownicy nagle stanęli i zaczęli rozglądać się po sobie. Czuli się jak uczniowie podczas losowania nieszczęśliwca, który pójdzie do tablicy. Z tym, że teraz strach był o wiele większy niż ten na lekcjach w szkole.
— Edward, dam ci kartkę, zaniesiesz ją i tyle.
Zatem wybór padł na najmłodszego stażystę. Edward schował kopertę z kartką do kieszeni i wyszedł czym prędzej, nie pozwalając nikomu zauważyć, że trwoga dusi go w śmiertelnym uścisku. Przekraczając próg, usłyszał jeszcze głos siedzącego pod ścianą palacza:
— Nie martw się, młody. Tacy jak on nawet nie patrzą na mniejszych od siebie.
***
Szedł powoli z głową odchyloną do góry, w stronę nieba. Ściemniało się – zachodzące słońce podsycało tragizm sytuacji. Postanowił zapalić papierosa. Może chociaż dym da radę uśmierzyć rosnący niepokój…
Ale czy jest się czego obawiać? Czemu dziwny pan z kancelarii miałby nie mieć racji? Czy naprawdę taką gruba rybę może obchodzić on, nikomu nieznany Edward?
W końcu dotarł do celu. Wziął głęboki oddech i podszedł do drzwi małego pałacyku. Dwukrotnie zastukał kołatką. W progu momentalnie pojawił się lokaj, który spojrzał na gościa z odrazą.
— Czego pan tu szuka?
— Mam list dla pana Amadeusza — odparł cichym, łamiącym się głosem. — Z kancelarii pana Hermana — dodał po chwili.
— Dobra, wejdź.
Lokaj zaprowadził Edwarda do salonu. Amadeusz wciąż siedział na fotelu. Nie przejął się nieoczekiwanym najściem. Tylko rzucił okiem na powiernika listu, po czym wrócił do wpatrywania się w swoje buty.
Widok smutnego mężczyzny wyglądającego jak Stańczyk w surducie złapał Edwarda za serce. W natłoku silnych emocji postanowił rzucić się do stóp Amadeusza.
— Ja naprawdę przepraszam! Jesteśmy beznadziejni! — mówił zapłakany, chowając się w połach marynarki dystyngowanego mężczyzny, który w odpowiedzi skierował w jego stronę czarne, wyssane z życia ślepia.
— O co ci chodzi, człowieku? Co masz w tej kopercie? — pytał lokaj zniesmaczony zachowaniem gościa. Wyrwał list z jego rąk i szybko przeczytał. — Patałachy! Rzeczywiście jesteście beznadziejni! Gwarantuję, że pan Amadeusz natychmiastowo zerwie z wami współpracę. A zresztą nic dziwnego, że papiery gubią się w tej brudnej oficynie! Przekaż Hermanowi, że jest skończony!
— Nie pan miał to przeczytać! Nie ty! — Wybuchał gniewem Edward. — To dla pana Amadeusza!
Rzucił się w stronę lokaja i przewrócił go na plecy. Rozpoczęła się bójka. Obaj mężczyźni byli tak pochłonięci afektem, że nie zastanawiali się, jakie mogą ponieść konsekwencje, ani czemu właściwie się biją. W ich umysłach istniała tylko wola walki.
Tymczasem Amadeusz, korzystając z zamieszania, powstał i wszedł na schody. Był to trudny manewr, ponieważ poruszanie się bez żadnego wsparcia sprawiało mu duże problemy. Pierwszy raz od dawna wchodził na piętro bez asekuracji lokaja i myśl o tym sprawiała mu nie lada przyjemność. Poczuł się wolny jak dawniej.
Szarpanina nagle ucichła.
— Gdzie pan jest? Nie może pan chodzić sam — dobiegł głos z dołu, akompaniowany skrzypieniem schodów.
Ale Amadeusz nie miał zamiaru się zatrzymywać. Wyszedł na balkon i wspiął się na kolejne stopnie. Dobrze wiedział, gdzie kłaść stopy, mimo że schody były niewidzialne. Lewitował nad domem wchodząc wyżej i wyżej. Przystanął dopiero na wysokości pięciu metrów nad domem.
Przechadzał się w powietrzu na stałej wysokości po kilkumetrowym obszarze – dla nas niewidocznym, dla niego naturalnym i równo wytyczonym. Czasem stawał na krawędzi i rozmyślał. O czym? Tego nie wiemy. Nie mamy prawa wiedzieć.
Obserwował dom.
Na balkonie stał lokaj w poszarpanym fraku, bezradnie poszukując pana. Słońce schowało się za horyzont, było coraz zimniej. Wzmagał się silny wiatr, który zwiał opatrunek z głowy Amadeusza. Krwisto-czerwona rana została odkryta, a czerń nieba powoli poskramiała biel budynku.
Musiał wracać do domu – do ciepła, zapachu kominka i ludzi. Chciałby tu zostać – między niebem a ziemią, gdzie odnalazł swoje miejsce. Lecz nie mógł, wiedział o tym. Pofrunął na balkon i pozwolił lokajowi założyć opatrunek.
Gdy powrócił do salonu, na ziemi leżał Edward, zmęczony i pobity.
Amadeusz spojrzał na niego oczami, które chciały coś powiedzieć. Tętniły wszechwiedzą i przepełniała je wola nauczania. Jednak oczy nie mają prawa się wypowiadać. Więc milczą, rozpaczając nad swoją niemocą.
Mężczyzna, krocząc wśród żywopłotów malowniczego ogrodu zaaranżowanego na francuską modłę, zmierzał w stronę śnieżnobiałego domu, który przypominał wykwintne château, jakie mogłoby stać w jednej ze słynnych winnic Bordeaux. Szara szmata na jego głowie kontrastowała z surdutem – wykwintnym, choć niezadbanym. Plastron wypadał z kamizelki, kołnierz koszuli był wyraźnie pognieciony…
Gdy w końcu dotarł do małych tylnych drzwi i wszedł do środka, odłożył elegancki kostur zdobiony minimalistycznymi ornamentami ze złota. Dalej wędrował bez wsparcia, lekko chybocząc się od lewej do prawej.
Nagle wpadł na młodszego mężczyznę.
— Panie Amadeuszu! Szukałem pana — powiedział młodzieniec, wyraźnie przestraszony.
Prędko zacisnął opatrunek i poprawił plastron swojego pana. Potem wziął go pod rękę, zaprowadził do salonu i posadził na najbardziej dystyngowanym fotelu.
Amadeusz spojrzał na niego obojętnymi oczami.
***
Panika opanowała oficynę, w której mieściła się kancelaria pana Hermana.
— Jak można było do tego dopuścić, na Boga! — wykrzykiwał nerwowo, wertując arkusze maszynopisu. — Co my zrobiliśmy… Nie ma już ratunku…
Wszyscy, niby orkiestra dyrygowana wylewem rozpaczy zarządcy, czym prędzej przeszukiwali ogromne sterty papieru wypełniające niewielkie pomieszczenie. Tylko jeden mężczyzna podparty o ścianę, spokojnie paląc cygaro, zupełnie nie przejmował się sytuacją.
— E, nie ma tego złego. Tacy jak on nie zbiednieją, choćby nie wiem co — powiedział z uśmiechem na ustach.
Pan Herman odwrócił się w jego stronę, niemal eksplodując gniewem.
— O czym ty mówisz?! Co możesz o nim wiedzieć? Nic! To jest człowiek, który oddał tej branży całe życie — tu już nawet nie chodzi o pieniądze, tylko o jego ambicje. Ale co ty wiesz! Bimbasz całe dnie, nic nie robisz i przeszkadzasz poważnym ludziom, więc nie wypowiadaj się na takie tematy! A najlepiej wyjdź.
Klient w odpowiedzi wzruszył ramionami, cicho zarechotał i usiadł na podłodze.
***
Amadeusz w enigmatyczny sposób wyginał palce, oglądając swoje sygnety. Gdy już się napatrzył, zdjął jeden z pierścieni i znienacka rzucił go na podłogę. Lokaj spojrzał na niego jak na niesforne dziecko i – kiwając głową – podniósł kawałek złota z ziemi, by schować go do kieszeni.
Wtem z głowy pana domu spadł opatrunek. Światłu dziennemu ukazała się rozległa rana rozciągająca się na całej powierzchni kości skroniowej. Wyglądało na to, że Amadeusz skaleczył się nożem, ale w bardzo drastyczny sposób – jakby ostrze nacięło skórę przynajmniej kilkukrotnie.
Lokaj w oka mgnieniu ponownie założył opatrunek. Gwałtownymi ruchami ostentacyjnie okazywał, że zaczyna się denerwować.
— Czemu musi być pan tak problematyczny!
Amadeusz nie odpowiedział, nawet nie ruszył głową.
— Przepraszam… Nie powinienem tak mówić, przepraszam… –– Szybko się zreflektował. Głęboko odetchnął i podszedł do okna.
Z jednej strony zawstydzony, z drugiej wciąż zdenerwowany, obserwował olchę rosnącą samotnie za ogrodami. Zastanawiał się, czemu Amadeusz codziennie odwiedza właśnie to drzewo. Ponury pień stanowił środek koła o promieniu około dziesięciu metrów, w którym nie istniało żadne inne życie, jakby olcha oddychała samotnością. A poza kołem rosło tyle pięknych klonów…
***
Zapadła cisza. Głośna rozpacz zamieniła się w niemy smutek żałoby. Widocznie cała kancelaria uświadomiła sobie, że już nic nie da się zrobić.
— Słuchajcie — przemówił pan Herman, przysiadając do biurka — będzie trzeba go poinformować.
Krzątający się pracownicy nagle stanęli i zaczęli rozglądać się po sobie. Czuli się jak uczniowie podczas losowania nieszczęśliwca, który pójdzie do tablicy. Z tym, że teraz strach był o wiele większy niż ten na lekcjach w szkole.
— Edward, dam ci kartkę, zaniesiesz ją i tyle.
Zatem wybór padł na najmłodszego stażystę. Edward schował kopertę z kartką do kieszeni i wyszedł czym prędzej, nie pozwalając nikomu zauważyć, że trwoga dusi go w śmiertelnym uścisku. Przekraczając próg, usłyszał jeszcze głos siedzącego pod ścianą palacza:
— Nie martw się, młody. Tacy jak on nawet nie patrzą na mniejszych od siebie.
***
Szedł powoli z głową odchyloną do góry, w stronę nieba. Ściemniało się – zachodzące słońce podsycało tragizm sytuacji. Postanowił zapalić papierosa. Może chociaż dym da radę uśmierzyć rosnący niepokój…
Ale czy jest się czego obawiać? Czemu dziwny pan z kancelarii miałby nie mieć racji? Czy naprawdę taką gruba rybę może obchodzić on, nikomu nieznany Edward?
W końcu dotarł do celu. Wziął głęboki oddech i podszedł do drzwi małego pałacyku. Dwukrotnie zastukał kołatką. W progu momentalnie pojawił się lokaj, który spojrzał na gościa z odrazą.
— Czego pan tu szuka?
— Mam list dla pana Amadeusza — odparł cichym, łamiącym się głosem. — Z kancelarii pana Hermana — dodał po chwili.
— Dobra, wejdź.
Lokaj zaprowadził Edwarda do salonu. Amadeusz wciąż siedział na fotelu. Nie przejął się nieoczekiwanym najściem. Tylko rzucił okiem na powiernika listu, po czym wrócił do wpatrywania się w swoje buty.
Widok smutnego mężczyzny wyglądającego jak Stańczyk w surducie złapał Edwarda za serce. W natłoku silnych emocji postanowił rzucić się do stóp Amadeusza.
— Ja naprawdę przepraszam! Jesteśmy beznadziejni! — mówił zapłakany, chowając się w połach marynarki dystyngowanego mężczyzny, który w odpowiedzi skierował w jego stronę czarne, wyssane z życia ślepia.
— O co ci chodzi, człowieku? Co masz w tej kopercie? — pytał lokaj zniesmaczony zachowaniem gościa. Wyrwał list z jego rąk i szybko przeczytał. — Patałachy! Rzeczywiście jesteście beznadziejni! Gwarantuję, że pan Amadeusz natychmiastowo zerwie z wami współpracę. A zresztą nic dziwnego, że papiery gubią się w tej brudnej oficynie! Przekaż Hermanowi, że jest skończony!
— Nie pan miał to przeczytać! Nie ty! — Wybuchał gniewem Edward. — To dla pana Amadeusza!
Rzucił się w stronę lokaja i przewrócił go na plecy. Rozpoczęła się bójka. Obaj mężczyźni byli tak pochłonięci afektem, że nie zastanawiali się, jakie mogą ponieść konsekwencje, ani czemu właściwie się biją. W ich umysłach istniała tylko wola walki.
Tymczasem Amadeusz, korzystając z zamieszania, powstał i wszedł na schody. Był to trudny manewr, ponieważ poruszanie się bez żadnego wsparcia sprawiało mu duże problemy. Pierwszy raz od dawna wchodził na piętro bez asekuracji lokaja i myśl o tym sprawiała mu nie lada przyjemność. Poczuł się wolny jak dawniej.
Szarpanina nagle ucichła.
— Gdzie pan jest? Nie może pan chodzić sam — dobiegł głos z dołu, akompaniowany skrzypieniem schodów.
Ale Amadeusz nie miał zamiaru się zatrzymywać. Wyszedł na balkon i wspiął się na kolejne stopnie. Dobrze wiedział, gdzie kłaść stopy, mimo że schody były niewidzialne. Lewitował nad domem wchodząc wyżej i wyżej. Przystanął dopiero na wysokości pięciu metrów nad domem.
Przechadzał się w powietrzu na stałej wysokości po kilkumetrowym obszarze – dla nas niewidocznym, dla niego naturalnym i równo wytyczonym. Czasem stawał na krawędzi i rozmyślał. O czym? Tego nie wiemy. Nie mamy prawa wiedzieć.
Obserwował dom.
Na balkonie stał lokaj w poszarpanym fraku, bezradnie poszukując pana. Słońce schowało się za horyzont, było coraz zimniej. Wzmagał się silny wiatr, który zwiał opatrunek z głowy Amadeusza. Krwisto-czerwona rana została odkryta, a czerń nieba powoli poskramiała biel budynku.
Musiał wracać do domu – do ciepła, zapachu kominka i ludzi. Chciałby tu zostać – między niebem a ziemią, gdzie odnalazł swoje miejsce. Lecz nie mógł, wiedział o tym. Pofrunął na balkon i pozwolił lokajowi założyć opatrunek.
Gdy powrócił do salonu, na ziemi leżał Edward, zmęczony i pobity.
Amadeusz spojrzał na niego oczami, które chciały coś powiedzieć. Tętniły wszechwiedzą i przepełniała je wola nauczania. Jednak oczy nie mają prawa się wypowiadać. Więc milczą, rozpaczając nad swoją niemocą.
Grafika: Aleksandra Kamińska