Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
kraina czasu minionego | półrocznik

Playlisty Nie Moich Nostalgii — recenzja Songs Of The Lost World The Cure

Zwizualizuj to sobie: twój zabiegany umysł osiada na moment w zaciszu domu rodzinnego. Masz ten jeden dzień na nadrobienie zaległości i szybkie podsumowania życiowe. Co tam? Jak tam? Jak się miewasz? Dobrze Ci w tym Krakowie? Kiedy przyjedziesz do nas na dłużej?

Łapiesz chwile chełstami, bo nie ma czasu by dać jej swobodnie trwać. Urwane zdania i umysł na kofeinowym biegu. Do momentu, gdy w rodzinną konwersację niewinne wplata się wątek nadchodzącego wydawnictwa The Cure. I tak od słowa do słowa swoje pierwsze zetknięcie z singlem Alone przeżywają reprezentanci dwóch pokoleń: dwudziestoparoletnia ja i mój 50-letni tata, który napięcie subkultur Depeszy i Cure’owców pewnie wciąż czuje w mięśniach. Ja zaś znam je tylko z opowieści i kilku przemądrzałych książek o muzyce tamtego czasu.

Rzeźba Janeza Pirnata obraca się jeszcze chwilę w mojej głowie po wybrzmieniu singla Alone i przeżywam silnie moment pryśnięcia jego czaru. To jeden z wyraźniejszych momentów życia, gdy wraz z ojcem jesteś świeżo po premierze rodem z jego nostalgicznego świata. Nie zaś, jak sądziłaś dotąd, z twojej krainy czasu minionego.

Playlisty cudzej nostalgii to rzecz stała w moim życiu. Od lat skrzętnie segreguję ulubionych wykonawców z młodzieńczych lat pokolenia naszych rodziców. Przeżywam ich rozterki, zawody i radości bez cienia wątpliwości, że są ze mną tożsame. Mam wgląd w stan psychiczny wszystkich pokoleń, znam ich estetykę i najśmielsze punkty ideologiczne – mam magiczne moce i predyspozycje do podróży w czasie.

A tu nagle trach, ciach, łubudubu, bęc – twardy reality check. To wszystko jest cudze, wyimaginowane i dostarczone dla mnie w skondensowanej, uproszczonej do zbioru danych formie.

Nagle orientuję się, że nie znam tego umierającego świata i nie znam skali straty, z jaką mierzy się The Cure. Wiem jednak, że Songs Of The Lost World jest w tej sekundzie albumem zagadką i kolejnym nabytkiem do kolekcji Nie Moich Nostalgii.

Alone otwiera się mnogością brzmień, mamiąc i oczarowując mocą instrumentów. Długo jednak obracamy się w arbitralnym limbo, wyczekując początku opowieści. Wprowadzenie trwa eony, nim wybrzmi otwierająca fraza albumu Songs Of The Lost World, o paradoksalnej treści:

This is the end of every song that we sing

Nienadszarpnięte zębem czasu struny lidera grupy – Roberta Smitha – z miejsca uderzają w czułych słuchaczy. To głos, który mimo upływu lat zachowuje pełną wymiarowość, niuans i finezje opowiadania emocjonalnych historii. Smith śpiewa na tym krążku z odpowiednią dozą skażenia, brudu i załamania. Brzmi dokładnie tak, jak winien brzmieć żegnający się wokalista.

And the birds falling out of our skies

And the words falling out of our minds

And here is to love, to all the love

Falling out of our lives

Hopes and dreams are gone

The end of every song

And Nothing Is Forever kontynuuje arię instrumentalności nowego krążka Cure’ów. Długo rozbiega się do punktu kulminacyjnego i każe odbiorcy wyczekiwać pierwszych wokalnych melodii. Tutaj muzyka opowiada historię, słowa mają nas wyłącznie utwierdzić w nie optymistycznych przekonaniach, że – tak, ten czas już minął i kiedyś to było, a teraz to nie ma. Czasem też, że – nic nie trwa wiecznie i nigdy nie będzie tyle trwać.

Fakt, teksty zakrawają o banał, ale jakże jest to potrzebne temu albumowi! To właśnie jest ten typ drapania się w duszę, jakiego uwielbiam słuchać. Wszyscy odczuwamy potrzebę dowartościowywania rzeczy naszych i umniejszania rzeczy cudzych. To przekraczające pojęcie czasu zajęcie, które zatacza kółeczko co pokolenie. To niekończący się cykl pożegnań i nowych początków.

"And there's nothing you can do to change it back, " she said

"Nothing you can do but sing, this love is a fragile thing

Nothing you can do now but pretend again"

A Fragile Thing dorzuca garstkę gorzkiego realizmu i nieodzowności wydarzeń w czasie. Przechodzi też przez wszystkie fazy żałoby po umykającym świecie, odhaczając pogodzenie i resentyment w albumowej „trójce” i atakując falami gniewu i wyparcia w Warsong oraz Drone:Nodrone. To właśnie tutaj The Cure brzmi najbardziej współcześnie akceptowalnie, pozwalając sobie na skoczniejsze refrenowe frazy i elektro akcentowanie. Podniosła atmosfera mutuje w zbitek gotyckiej flegmatyczności i współcześnie alt-rockowego trash-talk’u. Razem daje to piorunujący efekt zaskoczenia i pokazuje, że skład The Cure nie przestaje eksperymentować z brzmieniem i nie próżnował przez szesnaście lat procesu twórczego.

Potem następuje przedziwny zwrot akcji. Piorun zaskoczenia nasącza się tak silnie nostalgią, że gdy wali z impetem w ziemię, nie pozostaje mi nic, tylko wyć z zachwytu. Jestem prostą jednostką – słyszę nawiązanie do kultowego utworu, macie moją uwagę, czas, zaangażowanie i duszę przy okazji. I Can Never Say Goodbye przyzywa burzę kultowego The Same Water As You z krążka Disintegration (!) i robi to w blasku chwały. Stawia na subtelne prowadzenie pianina i podążających za nim asynchronicznych akcentów reszty instrumentarium, które bawią się percepcją słuchową odbiorcy, testując, jak przesunięcia akcentów wpłyną na ogólny odbiór kompozycji w czasie. Żal, smutek i strugi deszczu, kapią z tej kompozycji strumieniami i rozlewają się na wieńczące album All I Ever Am i rozwleczone do zawrotnych 10 minut słowo epilogu Endsong.

Songs Of The Lost World to album uzasadnionego smutku, zaś nostalgia to słowo klucz do jego zrozumienia. Trudno bowiem jest utożsamić się z tęsknotą za światem, którego nigdy się nie zobaczyło, nie dotknęło, nie posmakowało. Playlisty Nie Moich Nostalgii mają się po tym odsłuchu nad wyraz dobrze. Wyobraźnia nakarmiła się dobrymi brzmieniami, zaś ciało odurzone słodkim katharsis, zapomniało jak to jest być dwudziestoparolatką z deficytem czasu. Trzeba mi się jednak pogodzić z niedostępnością tego umierającego świata. Dałabym wiele by stanąć z nim twarzą w twarz.