Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
przypatrz się dobrze | kwartalnik

Człowiek to osiem centymetrów. O życiu wśród mikroskali Roberta Gadzińskiego – artysty modelarza z Parku Miniatur.

Portrety
Przybliżenie szczegółu wymusza na mnie to, żebym zrobił więcej, niż zobaczy oko ludzkie w makiecie (...). Świadomość, że coś miałbym uprościć, pominąć, to jest dla mnie tragedia. Robię mnóstwo rzeczy, których nikt nie widzi, tylko dlatego, że nie potrafię opuścić pewnych szczegółów.

— Robert Gadziński

Górować nad Tadź Mahal – introdukcja

To był strzał życia, trafiłem.

— Robert Gadziński w rozmowie o pracy i życiu

Można sobie wyobrazić to tak: pan Robert w skupieniu pochyla głowę nad kopułą Tadź Mahal, którą trzeba oczyścić z zielonego nalotu pojawiającego się zwykle po miesiącach zimowych. Albo: jego postać żwawo maszerująca w stronę Sztokholmskiego Ratuszu z zamiarem odświeżenia kolorów ścian zrobionych z płyt PCV. Łatwo też przywołać obraz pana Roberta pochylonego nad stołami zawalonymi szkicami, projektami czy fotografiami w momencie, gdy ten próbuje z dokładnością co do milimetra wykreować nowy porządek rzeczy. Chodzi o to, żeby zbudować świat jeszcze raz – w miniaturze. Przetworzyć monumentalne historie zabytków, przenieść architektoniczne detale, uzyskać efekt symulujący oryginalny materiał, przetłumaczyć „język ogromu” na „gwarę mikro”. To wszystko to, mniej lub bardziej, oczywiste cele przyświecające codzienności Roberta Gadzińskiego – artysty modelarza z Łękawicy, który od piętnastu lat tworzy profesjonalne makiety w tematycznym parku rozrywki. Efekty jego pracy Honorata Gadzińska (żona i nieodzowna członkini zespołu parkowego) głosem pełnym entuzjazmu i dumy nazywa „miniaturowymi arcydziełami”.

Świat jest mały – nakreślenie kontekstu

Modelować świat, tak, ale to jest taki mikroświat. Nie wychodzi poza pewne granice.
Miejsce, wokół którego oscyluje ten tekst to Park Miniatur w Inwałdzie, oddalony około półtorej godziny drogi od Krakowa. Człowiek, o którym będę snuć opowieść to Robert Gadziński, zwykle oddalony o około cztery budynki i skrawek pola od domu rodzinnego mojej babci. Niezwykłe historie są nieraz bliżej niż nam się wydaje. Pana Roberta poznałam nie jako modelarza i konserwatora z Parku, a jako ojca mojej przyjaciółki. Tak też przede wszystkim funkcjonuje w mojej świadomości. Intuicyjnie odbieram go oraz jego żonę – Honoratę – w pierwszej kolejności jako niezwykle przyjaznych, pozytywnie zakręconych ludzi, którzy byli (i są nadal) świadkami naszego dorastania: wyskakiwania z dzieciństwa i próbowania szans w dorosłym życiu. Dopiero potem zaczynam ugruntowywać w sobie przekonanie, że pan Robert zajmuje się zawodowo czymś zupełnie niesamowitym i że historie z jego życia potrafią być równie ciekawe, co te wyjęte z „Madame” Libery czy „Buszującego w zbożu” Salingera. Problem w tym, że w naszej głowie osoby z bliskiego otoczenia często nie mają szansy wyjść poza pewne nadane im już role. Czasem trudno nam dostrzec, że każda z tych osób to przecież wielowątkowa, pełnoprawnie funkcjonująca, całodobowa opowieść osadzona w swoim własnym uniwersum.

Rozprzestrzenić wolność – o latach młodości

Nie wiem, czy to już ze studiów wyciągnąłem, ale powiem tak: każdy problem da się rozwiązać. Gdy nie wiem, jak coś zrobić, to nie załamuję rąk, nie mówię: «nie wiem». Zwalczenie swojego poziomu niewiary czy niemożności to podstawa mojej pracy, podstawa, żeby coś zrobić.
Źródło tego, co dziś pan Robert nazywa umiejętnością pracy w wielu dziedzinach, wyjaśnienie dla jego interdyscyplinarności odnajduje w postaci swojej matki, po której odziedziczył niespokojnego ducha artysty poszukującego. Zarówno ona, jak i jej syn mieli w sobie zamiłowanie do sztuki. Nie potrafili jednak przekuć tego w praktykę w jednej, wybranej formie. Pan Robert wspomina: Sto lat grałem na gitarze – nie nauczyłem się dobrze grać. Uczyłem się francuskiego, gry na pianinie, rysowałem, malowałem, ale nigdy nie mogłem zrealizować w pełni tej artystycznej duszy. Dopiero praca jako modelarz, w której ważne jest czerpanie z różnych umiejętności: od wizualizacji przestrzennej brył, poprzez rysowanie, na rzeźbieniu drobnych elementów skończywszy; dało mu poczucie ostatecznego skumulowania tych, drzemiących w nim, artystycznych zaczątków.

Kwestię studiów z uśmiechem podsumowuje tak: Nigdy nie pracowałem ani minuty w swoim zawodzie. Zaraz jednak dodaje, że jako pewien niepowtarzalny etap, jako okazję do zbierania najrozmaitszych doświadczeń, uważa studia za coś niezwykle ważnego w życiu człowieka. A tego wątku, o mały włos, w ogóle by nie było w życiu pana Roberta. Na kierunku organizacja i technika transportu w Radomiu tak naprawdę ląduje przypadkiem, zdając w drugim terminie. W pierwszym – oblewa egzamin wstępny z matematyki na Politechnice Warszawskiej, po którym to epizodzie ucieka na miesiąc ze stolicy w góry. To rodzice, do których zdecydował się zatelefonować jakiś czas po eskapistycznym zrywie, wskazują mu alternatywny pomysł z drugim terminem i zdawaniem na uczelnię wyższą w Radomiu. Pan Robert zauważa: Zdawałem, choćby dlatego, żeby uciec przed wojskiem. Gdyby nie studia, to czekałaby go całkiem inna ścieżka: trafiłby do służby zasadniczej jako skoczek spadochronowy (dokładnie takie wezwanie do wojska otrzymał wówczas młody Robert Gadziński). Kim byłby dziś bez wątku radomskiej edukacji? Jak zauważa: Studia bardzo wiele mnie nauczyły (...). Nauka logicznego myślenia, nauka m y ś l e n i a w ogóle, uczenia się. No i te nieprzespane noce w akademiku i niekończące się dyskusje (również wiele wnoszące).

Guliwer w Krainie Miniatur – o pracy

Wszystko, co robiłem w życiu, jakoś potrafiłem zaakceptować i polubić. Może jakbym rowy kopał, to też bym musiał to polubić. Bo inaczej bym nie kopał.
Zatem udaje się w M a ł o p o l s c e zmieścić świat cały – zainstalować w jednym miejscu najbardziej rozpoznawalne budowle, kultowe miejsca, największe turystyczne atrakcje zmniejszone w skali 1:25. Skali, zgodnie z którą postacie ludzkie, dodawane w celu urealnienia otoczenia miniatur, mają zaledwie osiem centymetrów. Dbałość o detal chyba jeszcze trafniej ilustruje sytuacja z makietą Tower Bridge, którą wyjątkowo wykonano w skali 1:100. Tu sylwetki ludzkie mają zaledwie piętnaście milimetrów. Taki mikro-człowiek umieszczony na londyńskim moście, to zjawisko praktycznie niezauważalne dla gości Parku Miniatur. To, że w ogóle pojawiają się takie szczegóły w przygotowywanych atrakcjach, to prywatna ambicja pana Roberta, który nawet w czasie wolnym nieustannie wraca myślami do tego, w jaki sposób osiągnąć wymarzony efekt tworzonych miniatur. Z perspektywy lat stałem się przez to pracoholikiem, stwierdza ze śmiechem.

Robert Gadziński dołącza do zespołu w Inwałdzie w 2007 roku. Pracę tam rozpoczyna, tak naprawdę, bez większego doświadczenia. W dzieciństwie sklejał modele samolotów, potem wytwarzał różne przedmioty, ale bardziej na użytek domowy. Przygoda, która czekała go w Parku Miniatur, miała zupełnie inny wymiar – dosłownie i w przenośni. Razem z ówczesnymi współpracownikami (obecnie pan Robert działa w pojedynkę) zabrali się do pilnej pracy. Należało jak najszybciej stworzyć bazowy zestaw atrakcji dla turystów. Na jedną miniaturę w zespole czteroosobowym trzeba było poświęcić wtedy około cztery miesiące. Powoli teren Parku zaczął nabierać życia. W pierwszym sezonie zaprezentowano dziewięć miniatur. Obecnie jest ich ponad sześćdziesiąt. Przy tworzeniu ponad połowy pan Robert miał swój udział od początku do końca, przy pozostałych zadbał o elementy dodatkowe. Nad wszystkimi czuwa konserwatorsko.

Pan Robert opowiada mi o procesie powstawania miniatur. Wszystko zaczyna się od wyboru kolejnego obiektu. Zwykle, jeśli dane miejsce jest w Polsce, wybierają się tam razem z zespołem, aby dokładnie je obfotografować. Jeśli nie są w stanie gdzieś się zjawić sami – zlecają skrupulatną sesję zdjęciową komuś przebywającemu w danym kraju lub regionie. Im więcej materiałów, tym lepiej. Pan Robert kontrastując pracę kiedyś a dziś stwierdza, że główną różnicą jest to, ile błogosławieństwa i przekleństwa przyniosło pojawienie się aparatów cyfrowych. W erze analogów do dyspozycji miał około 20-30 zdjęć. Obecnie fotografie liczy w setkach i tysiącach, a każda zawiera jakąś istotną informację, nowy punkt widzenia. Czasami ginę w szczególe, w który za bardzo się wpatruję, przyznaje. Jednocześnie zdaje sobie sprawę, że z tej postawy „zafiksowania” trudno byłoby mu nagle zrezygnować.

Kiedy baza fotograficzna zostaje zebrana, następuje dokumentacja miarowa, która finalnie umożliwia odpowiednie przeskalowanie obiektu. Następny etap należy do osoby, która przygotowuje dla pana Roberta projekt architektoniczny. Zaopatrzony w te wszystkie elementy modelarz może przystąpić do pracy nad makietą. Warto podkreślić ogrom wkładu merytorycznego w te projekty. Pan Robert przed przystąpieniem do konkretnego tworzenia, musi zgromadzić i uporządkować imponującą dawkę wiedzy na temat danego obiektu.

Zapytany o ulubioną miniaturę odpowiada tak: Każda miniatura, którą buduję jest ulubiona, bo jestem z nią związany – do pewnego momentu. Potem zaczyna mnie wkurzać: gdy ją robię już długo. Nie mogę na nią wtedy patrzeć. Zwłaszcza, gdy wychodzi za duża! Ale potem przychodzi taki fajny moment, kiedy się tę miniaturę maluje i nagle zaczyna nabierać życia. Tę transformację z nieożywionej formy w nabierający barw obiekt z duszą pan Robert określa jako „moment zakrzywienia rzeczywistości”.

Gzymsy, bierki, kangurki – historie drobne

Każda miniatura to nowe wyzwanie, nowe technologie. Ta nauka cały czas trwa.
Z powstaniem każdej z miniatur wiążą się różne ciekawe, momentami absurdalne, sytuacje. Bardzo przypadła mi do gustu opowieść o przygotowywaniu w przydomowym warsztacie makiety kompleksu kamedulskiego na Wigrach. Ze względu na ograniczoną przestrzeń pan Robert upewniał się przed przystąpieniem do pracy, czy wszystko wymiarowo mu się zgodzi. Wyliczył sobie, że miniatura klasztoru – głównego budynku – idealnie mieści się w drzwiach. Zapomniał jednak, że jako ostatnie elementy doklejane będą małe gzymsy przy wieżach. Kiedy gotową makietę należało wynieść z warsztatu, okazało się, że miniatura nie przechodzi przez wejście! Blokowały ją właśnie te drobne dodatki. Pan Robert, zgodnie ze swoją maksymą (Nie ma problemu nie do rozwiązania!), wyciął we framugach drzwi otwory wielkości wystających gzymsów. Ślad po tej wirtuozerskiej akcji można zobaczyć do dziś w przydomowym warsztacie Gadzińskich.

O tym, że nic się nie marnuje, że rzeczy płynnie zmieniają swoje przeznaczenie i że pan Robert dysponuje niezwykłą mocą reinterpretacji otaczającej nas rzeczywistości przekonuję się, gdy słyszę o tym, jak kolorowe bierki ze sklepów z zabawkami przemieniane są w Parku Miniatur w dzidy makietowych ludzików. Albo: że kuliste elementy z krzyży Bazyliki Świętego Marka to tak naprawdę pomalowane gumowe kangurki. Pełna osobliwego uroku jest również historia błędnie wykonanej wieży z Katedry Wawelskiej, którą pewien uczony, specjalizujący się w tym to właśnie królewskim zabytku, oskarżył o dysproporcje. Wskazany fragment miniatury rzeczywiście wymieniono, a nieprzydatna już część wieży znalazła zastosowanie w ogródku rodziny Gadzińskich. Pan Robert przemienił ją w baśniowy „domek dla mrówek”.

Przez przypadek – o życiu

Mamy szczęście, bo umiemy i lubimy to, co robimy. Przez przypadek można powiedzieć.

— Honorata Gadzińska, żona pana Roberta

Młodzi Robert i Honorata nie przypuszczali pewnie, że porzucenie warszawskiego świata i ekstremalna podróż po zakątkach Polski zakończy się zamieszkaniem w starym domu w niepozornej Łękawicy. Ani on, ani ona nie planowali również kariery w miejscu tak nietypowym, jak Park Miniatur, bo jak zaplanować coś, o czego istnieniu nie miało się wcześniej pojęcia? To przypadek często mieszał lub układał im życie. Co znamienne, te nieplanowane wątki często prowadziły ich do momentów pełnych szczęścia i zadowolenia z życia. Ostatecznie to właśnie w tej małej wiejskiej miejscowości odnaleźli swoją wymarzoną samotną wyspę, gdzie pan Robert z przyjemnością praktykuje styl życia, jak sam to nazywa, „na Robinsona Crusoe”. To tu pani Honorata „zaludnia przestrzeń” domu najróżniejszymi bibelotami. Można powiedzieć, że nie tylko znaleźli swoje miejsce na świecie, ale i nauczyli się je modelować na swój wyjątkowy, pełen szczegółów sposób.

Pan Robert też się przypatruje

«Przypatrz się dobrze», czyli zgłębij każdy temat, który cię dotyka.
Na sam koniec rozmowy z panem Robertem, pytam go o rozumienie hasła przewodniego kwartalnika, czyli o „przypatrywanie się dobrze”. Jak on rozumie takie słowa w kontekście swojego życia? Odpowiada tak: Jeśli mam iść [myślą] do miniatury: rozumiem to jako to zbliżenie zdjęcia i ten szczegół, który mnie «zabija». Natomiast pierwsze skojarzenie: «przypatrz się dobrze» czyli zgłębij każdy temat, który cię dotyka. Zgłębić każdy temat, który nas dotyka, który nas fascynuje, który na nas gdzieś tam w świecie czeka. To brzmi, myślę, jak dobre wyzwanie na koniec. Stawiam więc kropkę. Pasuje. To w końcu taki miniaturowy znak.

Grafika: Anna Jaszczur