Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Kwartalnik | Korzenie

Portret miasta pomiędzy

„Jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, musisz wiedzieć, skąd pochodzisz”.
Sue Monk Kidd, Czarne skrzydła

Przemyśl zawsze wydawał mi się być miastem pomiędzy. Między Polską a Ukrainą, między górami, między dużym a małym miastem. Życie płynie tu leniwie, jakby czas zapomniał o tym miejscu, jakby te stare kamienice stały tam od zawsze i miały stać tam już na zawsze. Przemyśl wznosi się i opada na swoich licznych wzniesieniach, które szybko wzięłam za tak codzienne, że już zawsze dziwiły mnie wszystkie płaskie miasta. Przemyśl to miasto historii, która jest obecna za każdym rogiem – w postaci Wojaka Szwejka na rynku, moim dawnym liceum założonym 1628 roku, ale przede wszystkim w ludziach, którzy pamiętają lub starają się zapamiętać wszystko, co miało miejsce na tych terenach.

Moją historię o Przemyślu należy zacząć od tego, że leży on bliżej Lwowa niż Krakowa. To definiuje to miasto, zmienia je i układa w nieoczywistą, wielokulturową i wielojęzykową całość. Do Lwowa z Przemyśla da się dostać na kilka sposobów – wsiadając w bezpośredni pociąg, którego trasa zaczyna się na przepięknym dworcu głównym i trwa dwie godziny oraz przechodząc przez granicę pieszo, a dalej jadąc marszrutką. To drugie rozwiązanie stanowi oczywiście większe wyzwanie logistyczne – trzeba dostać się do Medyki, czyli miejscowości, która stanowi granicę między Polską a Ukrainą, przejść przez przejście graniczne, odnaleźć maleńki dworzec autobusowy, nie dać się oszukać i wyruszyć w podróż pełną niespodziewanych zahamowań, dziurawych dróg i pięknych widoków. Do Krakowa można oczywiście dotrzeć o wiele łatwiej – dwie i pół godziny w samochodzie lub trzy w pociągu wystarczą, by obejrzeć Wawel. Jednocześnie po dwudziestu minutach jazdy samochodem w drugą stronę można już niemal znaleźć się górach, a po dwóch godzinach być już w środku Bieszczad. Trudno jest więc uciec od tej wielokulturowości, na którą składa się przecież tyle czynników, które tworzą z tego miasta mieszankę Polski, Ukrainy i gór.

To bycie pomiędzy, to rozdarcie, bycie stanem przejściowym sprawia jednak, że trudno nie myśleć o Przemyślu jako o miejscu przejściowym. Gdy jedzie się z Warszawy w Bieszczady, Przemyśl wydaje się być naturalnym miejscem, w którym można się przespać i ruszyć dalej. Gdy jedzie się z Wrocławia do Ukrainy, można zrobić tu przystanek, by kolejnego dnia wsiąść w pociąg i ruszyć dalej. Większość moich licealnych znajomych zaraz po napisaniu matury, podobnie zresztą jak ja sama, wyjechała do większego miasta na studia – Przemyśl był dla nich przystankiem przed dorosłością, którą ostatecznie spędza zapewne gdzieś indziej. Trudno się temu przecież dziwić – mając do wyboru najlepsze uczelnie w Polsce, po dobrze napisanej maturze, trudno byłoby zdecydować się na studiowanie gdzieś w okolicy, która nie oferuje pod względem edukacji zbyt wiele. Dlatego trudno nie mieć wrażenia, że Przemyśl zatrzymuje się i kurczy powoli, chociaż regularnie – od kiedy urodziłam się w roku 2000, do roku 2019 ludność tego miasta spadła z 68000 do 60000. Mimo swojej niezwykłej historii, przepięknych widoków i zabytków, ludzi jest w nim coraz mniej.

Tak naprawdę trudno jest się temu dziwić, bo życie w takim mieście – a także setkach, a może tysiącach miast tego pokroju i mniejszych – nie jest najłatwiejsze. Problemem, zawsze tym samym i zawsze tak samo uciążliwym, było dostawanie się gdzieś poza miasto, gdzie wiele z moich przyjaciół (na co dzień chodzących do szkoły do Przemyśla) mieszkało. Podróż do mniejszych miejscowości, chociaż pozornie niedalekich – oddalonych od centrum kilka czy kilkanaście kilometrów – wymagała często kilku przesiadek lub czekania kilka godzin na odpowiedni autobus. Mnie ten problem właściwie nigdy bezpośrednio nie dotyczył – moje przemyskie mieszkanie znajduje się blisko centrum, a moi rodzice zawsze chętnie podwozili mnie na wszelkie podmiejskie imprezy i spotkania. Ale to, co u mnie było rzadkością i weekendowymi wyjazdami, dla innych stanowiło codzienność, którą często ciężko było znieść.

Gdy w liceum zaczęłam trochę więcej jeździć po Polsce, zawsze gdzieś znajdywał się ktoś z Podkarpacia. Wywoływało to we mnie zawsze niespodziewaną radość, o którą nigdy wcześniej bym się nie podejrzewała, bo i nigdy wcześniej nie byłam jakoś szczególnie przywiązana do tego regionu. Zawsze jednak okazywało się, że łączy nas coś więcej, niż mogłabym się spodziewać. Oprócz garści wyrazów, które da się usłyszeć i zrozumieć tylko w tym regionie Polski, mieliśmy przede wszystkim dużo wspólnych, podobnych przeżyć i przemyśleń. I chociażby ta kwestia transportu, która mogłaby się wydawać błaha, okazywała się ważnym elementem życia każdego z nas. Nie tylko z powodu wiecznych przygód z podmiejskimi autobusami, ale również dlatego, że z Podkarpacia właściwie wszędzie jest daleko. Pendolino co prawda zrewolucjonizowało kwestię poruszania się na dłuższe odległości, jednak po pierwsze – jest ono stosunkowo drogie, po drugie – wyjeżdża dopiero z Rzeszowa. Z tego powodu doświadczenie jechania osiem godzin nocnym pociągiem do Warszawy lub dwanaście godzin do Gdańska nie stanowiło dla nikogo zaskoczenia, a nawet w 2021 roku często nadal jest rzeczywistością. Trudno też nie wspomnieć tutaj o kwestii edukacji – bycie z mniejszego miasta oddalonego od dużych ośrodków miejskich (a przy tym edukacyjnych) na większe odległości sprawia, że kwestia nauki często staje się priorytetem, który ma wpływ na całe późniejsze życie. Na szali jest więc właściwie wszystko albo nic – napisanie dobrze matury, dostanie się na dobre studia, wyprowadzka do większego miasta i zmiana wszystkiego lub pozostawienie rzeczywistości takiej, jaka jest.

Nie musi to oczywiście oznaczać, że ta rzeczywistość jest zła. Lubię myśleć o Przemyślu, że jest on dużym miastem w małej skali. Nie jest trudno polubić jego nieco senny, wypełniony wspomnieniami klimat, dyskusje we wnętrzach kawiarni, małe księgarnie, cukiernie i parki. Ku pamięci o tym, co dawne i o tym, co obecnie ważne, w Przemyślu można odwiedzić również Muzeum Narodowe, zamek, teatr i dwa kina. Kinom tym, a szczególnie jednemu z nich, warto zresztą poświęcić trochę uwagi. Kino Centrum widziałam wypełnione po brzegi może dwa razy w życiu – przy premierach najbardziej wyczekiwanych blockbusterów. Zazwyczaj jednak w tej sporej, klimatycznej sali w trakcie seansu znajdowało się jedynie kilka osób. Trudno było tam odnaleźć najnowsze kinowe hity, ale za to często zastępowały je mniej popularne filmy, którymi można było się cieszyć we wszechogarniającej ciszy. W głównym pomieszczeniu tego budynku nie odbywały się zresztą tylko seanse filmowe – można  było zobaczyć koncerty, spektakle teatralne (w których mi samej zdarzało się grać), czy konkursy taneczne. Idąc od kina wyżej, w stronę rynku, który następnie trzeba minąć i przejść obok Urzędu Miasta, można odnaleźć bibliotekę. Biblioteka oprócz pięknego wnętrza i czytelni rodem z filmów, ma również moją ulubioną, maleńką salkę tuż obok wejścia. Można w niej wymienić swoje książki na inne, a także kupić najróżniejsze dzieła za zawrotną kwotę złotówki. Było tam wszystko – od poradników wędkarskich, przez literaturę o francuskiej myśli komunistycznej i Dostojewskiego, aż po książki do nauki niemieckiego.

Dla mnie Przemyśl zatrzymał się gdzieś pomiędzy czasem. Zostały w nim moje wspomnienia, historie mojej prababci o wojnie, przepisy na proziaki i letnie wieczory w kinie. To miasto, otulone górami i historią, zawsze będzie stanowiło dla mnie miejsce, do którego warto wracać, żeby przyjrzeć się sobie i jemu nieco lepiej.