Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Artykuły: Twory

Stań, bo jutro nie nadejdzie

Ze wszystkich kobiet na sali wybrał mnie, choć nie raz mu wspominałam, że gdy tańczę, nogi mam jak z waty. Wcześniej lustrował przez dłuższą chwilę wypełnione po brzegi pomieszczenie, tak że w jego głowie musiałyśmy zlać się wszystkie w zbitą masę, która nie akcentowała odpowiednio krzyków pojedynczych twarzy. Z każdą kolejną minutą, dzielącą nas od jego decyzji, bezruch ciążył nam coraz bardziej, aż w końcu zaczęłyśmy wić się wszystkie w rytm jego oddechu. Z zewnątrz musiało to wyglądać jak swego rodzaju rytuał lub pokaz sztuki, którego cel nie jest do końca jasny nawet dla osób, które w nim uczestniczą. My jednak dobrze wiedziałyśmy, co czynimy. Próbowałyśmy za wszelką cenę zdusić w zarodku bezczynność. Tego bowiem nauczyłyśmy się już na początku. By nigdy nie pozwolić sobie na brak działania.

Do Tańca przygotowywałyśmy się od wielu miesięcy. Dzień i noc ćwiczyłyśmy kroki, świadome, że każdy z nich jest dokładnie analizowany i zapamiętywany przez jego czujne oko. Choć widziałyśmy go sporadycznie – zazwyczaj w biegu pomiędzy kolejnymi, ciągnącymi się w nieskończoność, zajęciami – to szybko nauczyłyśmy się, jak wiele kryje się za jego z pozoru nieobecnym obliczem. Jak wiele tajemnic może ukazać, jeśli zainteresuje się nami chociaż w maleńkim stopniu.

Dlatego wiedząc, że przeznaczone jest to tylko jednej z nas, toczyłyśmy ze sobą ciągłe spory i nie pozwalałyśmy naszym ciałom choć na chwilę zastania. Na bezruch, który prędzej czy później objawiał się suchym trzaśnięciem nadgarstków czy karku, zaburzającym rytm zajęć i będącym stygmą dla tej, która była za niego odpowiedzialna. Zgodnie milczałyśmy, gdy po takich nieprzyjemnych sytuacjach dostrzegałyśmy ubytki u zdrajczyń, które nie potrafiły się dostosować do ustalonego tempa. Dziewczyn, które nie wiedziały, jak ważny jest ciągły ruch w oczekiwaniu na dotarcie do celu.

Tak więc, by i teraz nie przejęło nas lenistwo, wiłyśmy się, a on przeskakiwał spojrzeniem pomiędzy poszczególnymi sylwetkami. Przy niektórych zatrzymywał się na dłużej i choć wiedziałyśmy, że nie powinnyśmy odczytywać tej chwili uwagi jako aprobaty, to sposób w jaki kontemplował każde zadrapanie, przebarwienie, rozstęp czy zmarszczkę – których obecność spowodowana była ciągłą niesfornością naszych ciał – powodował przyjemne łaskotanie wędrujące od miejsca, w które się wpatrywał, przez cały organizm, aż po opuszki palców.

Nie spieszył się przebierając pomiędzy wadliwymi modelami. Dawał płonną nadzieję nawet tym, które naznaczone były piętnem – pozbawionym niektórych kości, z plamami mieniącymi się w różnych kolorach, w zależności od kąta padania światła. Przez chwilę i one mogły poczuć, że za to całe cierpienie, w końcu zostaną nagrodzone. Że za oddanie w pełni całych siebie, coś im się należy. Iskry w ich oczach gasły najbardziej donośnie, gdy on odwracał od nich wzrok i przechodził do kolejnej ofiary. I tak niszczył życia setek niewinnych dziewczyn, aż do momentu, gdy po dokładnym wyliczeniu zatrzymał się na mnie.

Od kiedy pamiętam, marzyłam, by patrząc mi w oczy, wypowiedział moje imię. Żadna z nas nie słyszała nigdy jego głosu – był on zarezerwowany dla tej, która na końcu miała zostać wybrana. Dlatego niejednokrotnie leżąc na wytartym od codziennego nocnego wiercenia materacu, wyobrażałam sobie, jak poszczególne zgłoski obijają się o jego wargi, gdy próbuje wymówić to jedno słowo, które miało być moją nagrodą za wszystkie lata oddania. Myślałam o tym, jak powoli nabiera głębi, nadając mojemu jestestwu konkretne ramy i sprawiając, że nabierze ono w końcu znaczenia.

Dźwięk, który wydobył się z jego ust jednak w żadnym stopniu nie odpowiadał temu wyobrażeniu. Słowo zostało wypowiedziane na szybko – tak, jakby chciał wypluć coś, co od dawna siedziało mu na gardle. W trakcie wypluwania poszczególne litery zlały się w niewyraźną breję złożoną ze świszczenia i warczenia. Jakże zawiedziona byłam tym całkiem nowym brzmieniem mojego imienia, które od teraz miało już zawsze występować w takiej formie.

Próbując zachować resztki stabilności wyćwiczonym ruchem podałam mu drżącą od ciągłych wibracji dłoń, a on sięgnął po nią zachłannie, jakby pragnął nakarmić nią swój wygłodniały, po wyrzuceniu z niego Imienia, żołądek. Jego chwyt był pewny i gdy prowadził mnie na środek sali, czułam jak powoli w moją skórę zatapiają się jego dokładnie przypiłowane i lśniące paznokcie.

Gdy stanęliśmy w bezruchu w centrum, wszystkie dziewczyny razem z nami wstrzymały oddech. Chłonąc idealne zespolenie tego niespodziewanego i wymaganego momentu bezczynności, czekaliśmy na rozpoczęcie gry przez pianistę, który sam na chwilę zatracił się we wspólnym odpoczynku. W końcu rozprostował palce, trzaskając po kolei każdym z nich, co wywołało pojedyncze wzdrygnięcia na sali, i z uczuciem muskając fortepian rozpoczął z dawna wyczekiwaną grę. W ślad za nim ruszyli znienacka, jakby wyrwani z wieloletniego snu, pozostali muzycy i w przeciągu kilku sekund idealna cisza została na zawsze utracona na rzecz upajającego i wwiercającego się we wszystkie umysły zgiełku.

Zaczęliśmy stawiać pierwsze nieśmiałe kroki, dopasowując się do rozedrganego wciąż nastroju oczekiwania. Czułam jak wola opuszcza powoli moje ciało, a on prowadził mnie cały czas, z coraz bardziej nieludzkim wyrazem twarzy. Gdy całkowicie straciłam panowanie nad swoimi kończynami i stałam się marionetką poruszającą się zgodnie z jego kaprysami, nie mając nic innego do roboty, zajęłam się obserwacją nastrojów w sali.

Na pierwszy rzut oka można było dojść do wniosku, że reszta dziewczyn nie za bardzo przejęła się tym, że zostały tak zbrodniczo przez niego pominięte. Wciąż niewzruszone wyginały się pod różnymi kątami, nie myśląc o tym, jak bardzo koślawe były ich ruchy. Z tej perspektywy rzeczywiście trudno było doszukać się granic pomiędzy ich kończynami, splecionymi nienaturalnie w taki sposób, że przypominały macki jakiegoś pradawnego stworzenia, które wyginęło dawno przed wynalezieniem Tańca.

Po dłuższej obserwacji ich skupione oblicza zaczęły nabierać niepokojącego charakteru. W oczach każdej pojedynczej istoty składającej się na gmatwaninę ciał, można było dostrzec desperację, która próbowała coraz donośniej przebić się przez warstwę sztucznej radości. U tych najbardziej zdeformowanych oprócz smutku zauważalna była też niegasnąca nienawiść, barwiąca ich tęczówki w różnych konfiguracjach obejmujących całe spektrum ognistych odcieni. Im dłużej chłonęłam ten kontrast pomiędzy ich wzrokiem a pozostałą częścią prezencji, tym silniejsze miałam wrażenie, że to ja sama nadaję im ten gniewny wyraz. W końcu czy przez tak długi czas poświęcałyby się czemuś, czym tak bardzo gardzą?

By zahamować rosnącą gulę w moim gardle, skupiłam się ponownie na moim partnerze i z przerażeniem odkryłam, że również jego lico uległo deformacji. Wyniosłość i elegancja zostały uwięzione pod skorupą złożoną z pogardy i wyrachowania, które wykrzywiły jego usta do karykaturalnego uśmiechu. Z przerw pomiędzy jego zębiskami wylewała się nieokreślona bulgocząca maź, która po kontakcie z drewnianą podłogą donośnie skwierczała i wyżerała dziury pod naszymi stopami, coraz bardziej utrudniając formowanie kolejnych figur. Z breji zaczęły wydobywać się opary, które brutalnie powstrzymywały wszystkie moje zmysły przed zatopieniem się w istniejących wciąż resztkach rzeczywistości.

Zrezygnowana rzuciłam jeszcze ostatnie pełne nadziei spojrzenie po sali pełnej nieokreślonych w formie istot, które utraciwszy już swoją złość, nadal pulsowały w nadawanym przez Niego rytmie.