Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
kraina czasu minionego | półrocznik

Transformata pamięci

W ten grudniowy wieczór udaję się na zapomniany skraj kampusu, gdzie w tamtejszym pawilonie – jednym ze starszych na terenie uczelni – ma odbyć się wykład. Zajmuję miejsce w chłodnej sali niedaleko okna, za którym spokojnie pada śnieg. Wykładowca – elegancki profesor w podeszłym wieku – staje przed katedrą, uśmiecha się poważnie i zaczyna perorować.

— Dzisiaj pomówimy o sygnałach. O transformacji Fouriera, drodzy państwo. Zapewne pamiętacie z poprzedniego semestru… — I podchodzi do tablicy, by uciec do swojego świata, który kilkunastu studentów będzie próbowało zrozumieć, rozwiać jego tajemnicę, odnaleźć odpowiedzi na wszystkie rządzące nim nieścisłości. Przynajmniej ci studenci, którzy dysponują jakimikolwiek siłami intelektualnymi w ten jakże piękny wieczór.

Kieruję wzrok w stronę okna i powoli odpływam. Po chwili moje myśli ostatecznie wyrywają się z orbity roztoczonej przez słowa profesora, by zginąć w odmętach wspomnień…

*

Jestem w szkole podstawowej. Czuję zapach kotletów schabowych. Jest obrzydliwy, a jednocześnie zachęcający. Wzywa mnie na stołówkę, wyrywa z ławki, mimo że lekcja wciąż trwa.

Nauczycielka zauważa targające mną napięcie. Lekko się uśmiecha i mówi coś bardzo spokojnie, bardzo cicho. Niepokój ulatuje. Wracam duchem do sali, aby za chwilę znowu dać wytrącić się z równowagi kwaśnemu zapachowi zasmażanej kapusty, szelestowi kartek lub szumowi drzew. A potem znowu przyciągnie mnie z powrotem pani Pjang – najwspanialsza pedagożka, jaką poznałem.

Potrafiła dyrygować całą klasą, zdawało się, bez żadnego wysiłku. Pojedyncze słowo mogło poderwać kilkanaście młodych serc. Skromny gest wystarczał, żebyśmy wszyscy zastygli w powadze.

W dodatku cechowała się niespotykaną empatią. Cokolwiek by się nie działo, pozytywna energia zawsze emanowała z powierzchowności pani Pjang. Jej żwawy krok napawał nadzieją i dobrą myślą wszystkich wokół.

Co niezwykłe prowadziła zajęcia z języka polskiego, matematyki i biologii. Z łatwością przedstawiała świat z wielu odmiennych stron i wydawało mi się, że to normalne – że umysł ludzki z natury jest wielowymiarowy.

Z podnieceniem uczęszczałem na wszystkie zajęcia. Pamiętam szczególnie pewną lekcję biologii, na której pokazano nam średniej wielkości akwarium wysypane piaskiem. Wyrastało z niego mnóstwo małych, trudnych do określenia roślinek – wyglądały na porosty, grzyby lub latorośle. Nauczycielka przysłoniła okna tak, że słońce oświetlało akwarium tylko z jednej strony. Poczuliśmy ogromną fascynację i rozbawienie, gdy roślinki skierowały łodyżki w stronę oświetlonej ścianki. Śmialiśmy się, a pani Pjang obserwowała zjawisko z zadumą i powagą zarysowaną w wyrazie twarzy.

Po tego rodzaju wyczynach płynnie przechodziła do objaśniania podstawowych działań na liczbach, by następnie czytać nam literaturę dziecięcą.

Nie mogę przestać się zastanawiać, co jeszcze nasza wychowawczyni kryła w swoim wachlarzu umiejętności… oraz ile musiała zrobić dyplomów, by móc nauczać w tych wszystkich dziedzinach.

Ach, jednak najwspanialsze były zabawy! Każdego ciepłego dnia zbieraliśmy się na szkolnym podwórku, gdzie nasza polonistka-matematyczka-biolożka organizowała grę. Pewnego razu, gdy trwał akurat remont szkoły, pozwolono nam pomalować szary murek otaczający placówkę. Z radością tworzyliśmy nieporadne malunki, a pani Pjang śmiała się wniebogłosy. Pamiętam, że dyrektor nie był zadowolony z tego pomysłu. Zezłościł się na organizatorkę przedsięwzięcia. Gdy za kilka dni odwiedziła nas telewizja krajowa, natychmiast zmienił nastawienie. Pani Pjang nie robiło to różnicy. Niezależnie od okoliczności, rezolutnie biegała z miejsca do miejsca i tworzyła kolejne projekty. Ludzkie grymasy traktowała z dystansem.

O ile pamięć mnie nie myli, tylko raz zatrzymała się w biegu. Byliśmy na wycieczce gdzieś w okolicznych górach wapiennych. Spacerowaliśmy kilka godzin w upale. Pani Pjang szła tędy trzeci raz w przeciągu ostatnich dwóch dni. Bardzo chciała, aby każdy uczeń skorzystał z wyjazdu, lecz niestety żaden nauczyciel nie mógł jej wspomóc. Zorganizowała więc trzy turnusy i biegała sama między końcem a początkiem kolumny.

Zszokowała nas – choć nie powinniśmy być zdziwieni – kiedy, wchodząc do gęstego lasu, oznajmiła, że musi odpocząć. Spojrzeliśmy na nią przestraszeni. Jak to odpocząć? Na jej twarzy pojawił się charakterystyczny uśmiech. Zamknęła oczy i zaczęła szeptać. Jej głos płynnie przerodził się w daleki śpiew ptaków i szmer pobliskiego strumienia.

Usiedliśmy na trawie i wpatrywaliśmy się w wychowawczynię. Zachowaliśmy kompletną ciszę. Nikomu nie przyszedł do głowy pomysł oddalenia się, nikt nie śmiał nawet oderwać wzroku od śpiącej pani Pjang. Zatrzymaliśmy się razem z czasoprzestrzenią, jakby świat nie mógł funkcjonować bez tej jednej kobiety.

Nie upłynęło dwadzieścia minut i ruszyliśmy w dalszą drogę.

*

Tęskniłem za panią Pjang, próbowałem szukać jej podobnych. Wierzyłem, że istnieje odrębny rodzaj ludzi, którzy odznaczają się nadnaturalnymi zasobami energii i zamiłowaniem do świata. Poszukiwania jednak nie przynosiły skutku.

Już umierały we mnie wspomnienia tej wspaniałej postaci, gdy w najmniej spodziewanym momencie, na ćwiczeniach tablicowych z fizyki, spojrzałem prosto w małe oczy doktora Orzechowskiego. Zobaczyłem w nich coś intensywnie nostalgicznego.

-– Dzień dobry, dzień dobry! — witał się, wkraczając do sali szybkim i lekkim krokiem, który wydawał się nieco nienaturalny z uwagi na masywną budowę doktora. Następnie niezwłocznie łapał kawałek kredy i przystępował do wykładu. Jeśli sztabka, którą wybrał, nie zostawiała widocznego śladu na tablicy, bezpardonowo miotał nią w ziemię i z cichym „szlag!” szukał kolejnej.

Miał ambitny plan – zbyt ambitny. Pragnął przekazać studentom całość wiedzy, jaką posiadał. Nie interesowały go wytyczne prowadzącego przedmiot, nie miał także zamiaru sprawdzać naszego poziomu opanowania materiału. Wierzył bezgranicznie w swoje metody dydaktyczne, mając na celu jak najklarowniejsze obnażenie własnego umysłu.

Z początku nie byliśmy przekonani do ekscentrycznego nauczyciela, ale z czasem zaczynaliśmy pałać do niego coraz większą sympatią.

Orzechowski potrafił przyciągać uwagę głosem – samą jego barwą. Niestety to nie wystarczało, kiedy przychodziło do tłumaczenia pojęć termodynamiki zmęczonym słuchaczom, myślącym jedynie o ciepłym łóżku. W takich chwilach zwykł budzić nas żartami, których motywem przewodnim zazwyczaj była jego korpulentność.

— Czy nie za szybko zmazuję? — zapytał po starciu tablicy, rzucając gwałtowne spojrzenie na wszystkich z osobna. — Kiedyś miałem studentkę, która piszczała, zawsze kiedy brałem gąbkę do ręki, rozumiecie, skrupulatnie notowała, nie to co wy. Więc opowiedziałem jej znaną anegdotę o matematyku, który, aby nie marnować czasu, pisząc na tablicy, trzymał ścierkę w lewej ręce i od razu mazał wszystko, co napisał. Jeny, w jakie wpadła zakłopotanie! A jakiś student z końca sali cicho powiedział do kolegi: no, ten to by mógł brzuchem ścierać…

Te monotematyczne opowiastki skutecznie przywracały zainteresowanie poniektórych, co doktor sprawnie wykorzystywał, bezzwłocznie wracając do rzeczy: — Teraz prawo Boltzmana!

Uwielbiałem zajęcia z fizyki: pełne śmiechu, roztrzaskanej kredy i przyciągającej postaci Orzechowskiego. Niestety nagle wszystko się zmieniło. Doktor z przyczyn zdrowotnych odwołał jedne zajęcia. Na kolejnych ćwiczeniach nie przypominał siebie. Oświadczył stłumionym głosem:

— Ze względu na moją nieobecność nie uda nam się poruszyć wszystkich tematów, które zaplanowałem…

Od tamtego momentu doktor rzadziej żartował. Zaczął odkładać kredę na biurko. Jego głos nigdy nie odzyskał dawnej barwy. W jego ruchach pojawiła się pewna ociężałość. Próbowaliśmy go pocieszyć, wykazywaliśmy większe zainteresowanie. Nic nie działało.

Kilka tygodni później Orzechowskiego zastąpił inny prowadzący. Z fizyki jądrowej musieliśmy przestawić się na klasyczną dynamikę. Zaczęliśmy pisać nudne kolokwia i rozwiązywać powtarzalne zadania przy tablicy.

Próbowałem odnaleźć doktora – zadać kilka pytań, dowiedzieć się, kim tak naprawdę jest. Okazało się, że opuścił uczelnię. Nikt nie był w stanie udzielić mi informacji na jego temat.

Dopiero po paru miesiącach udało mi się go spotkać. Przypadkowo jechaliśmy jednym autobusem miejskim. Orzechowski siedział przy oknie, obserwując zmieniający się krajobraz, lecz duchem był gdzieś indziej, jasne było, że jego myśli krążyły gdzieś daleko. Nawiązaliśmy kontakt wzrokowy – podobnie jak na pierwszych zajęciach dawno temu. Uśmiechnąłem się szeroko i już miałem coś powiedzieć.

Smutne, małe oczy doktora poinformowały mnie, abym się wstrzymał. Orzechowski wyszedł na kolejnym przystanku. Zrozumiałem, że jego postać należy wyłącznie do przeszłości. I że już nigdy nie dowiem się o nim niczego więcej.

*

Znowu widzę spadający śnieg na tle czarnego nieba. Jest już kwadrans po planowym zakończeniu wykładu. Profesor stoi przy tablicy oświetlonej strugą żółtego światła i rysuje fale na płaszczyźnie kartezjańskiej. W końcu odwraca się w stronę sali, konstatując pracę:

— Proszę zobaczyć, drodzy państwo, wszystko to sinus. Każdy sygnał to tylko sinusoidy.

Wyczuwam drżenie w jego głosie. Próbuję zrozumieć wzory wypisane na tablicy. W natłoku nowych informacji moje myśli kapitulują i znów próbują wycofać się w rejony przeszłości. Jakby z oddali słyszę jedynie głuche powtórzenie:

— Tylko suma sinusoid. Wszystko…

grafika: Michalina Wawak