Zimą o piątej rano jest jeszcze zupełnie ciemno, cóż jednak – nie da się nic na to poradzić, i tak trzeba wstać. Nie można przecież być gorszym od srok, które wydzierają się do siebie na jednej z choinek za oknem – Khii, khiiii, khiiii! Na sam już ten dźwięk budzi się ochota, aby czym prędzej wybiec na balkon, przyjąć jak najbardziej naprężoną, jak najstraszniejszą postawę i jak najszybciej przegonić tych ptasich intruzów.
Poranek rządzi się jednak swoimi własnymi prawami i Bruno nie byłby sobą, gdyby pozwolił srokom odciągnąć się od dochowania codziennej tradycji. Zeskoczyć z łóżka, pójść do kuchni, zorientować się w stanie miski i wrócić znowu do sypialni, aby obudzić Jolę i przekonać ją do nasypania mu nowej porcji karmy – to był prawidłowy przebieg pierwszych minut po przebudzeniu, bez miejsca na rozpraszanie się tymi ptaszyskami.
Wyplątał się więc spomiędzy kołder, wytrzepał resztki snu spomiędzy futra, zamrugał leniwie oczami i ruszył do kuchni. Płytki podłogowe były jak zawsze nieprzyjemnie zimne, kiedy po nich przechodził – jak ukłucie śniegu dla miękkich poduszeczek jego łap. Tup, tup, tup, czemuż ta miska była dopiero pod oknem, tup, tup, tup, ależ nieprzyjemnie.
Miska czekała na swoim miejscu. Była – oczywiście – pełna, z tym że sucha karma wypełniająca ją po brzegi zwietrzała i wydawała mu się mało apetyczna. Bruno nie poczuł się tym jednak rozczarowany – niezachęcający posiłek stanowił jedną z pozycji jego codziennego planu i to prędzej już jego brak mógłby go zawieść. Niezrażony, upił więc tylko troszkę wody z drugiej z misek i zawrócił, aby wydębić od Joli porcję bardziej atrakcyjnego jedzenia.
Skrzypienie podłogi powstrzymało go jednak przed wyjściem do przedpokoju. Zamarł w miejscu, skanując pogrążony w zupełnej ciemności korytarz wzrokiem. To Malwina szła boso po parkiecie, jedną ręką przyciskając do boku laptopa, a drugą próbując wymacać przedpokojową szafę, która pomogłaby jej w nawigacji po ciemnej przestrzeni. Bruno, przysiadłszy na zimnych kuchennych płytkach, obserwował jej poczynania z niegasnącym zadziwieniem – zawsze fascynowało go, że ludzie ze swoimi zwinnymi palcami i silnymi ramionami, które potrafiły podnieść go, jakby nadal był małym kociakiem, w niektórych sytuacjach postanowili okazać się tak nieporadni.
Powinien był się spodziewać, że Malwina go nie zauważy, chyba łudził się jednak, iż będzie inaczej, bo nie odsunął się na czas przed jej niezdarną stopą. Gdy nadepnęła mu na przednią łapę i końcówkę oplatającego się wokół jego ciała ogona, wydał z siebie przeraźliwy syk i cały aż się zjeżył.
– AAaAa! – odwrzasnęła Malwina, odskakując do tyłu i odruchowo jeszcze mocniej ściskając niesionego laptopa. – Boże drogi! Bruno, to ty?
Pstryknął włącznik na ścianie, a ciepła złocistość światła lampy rozlała się pośród czarnobieli nocy. Kobieta z niezadowoleniem zmrużyła oczy pod tym nagłym atakiem jasności, Bruno zaś skorzystał z tego, że Malwina teraz wreszcie go dobrze widziała, aby popatrzeć na nią z bezbrzeżnym wyrzutem. Ludzie. Kochał ich, ale czasami zachowywali się jak niezdarne wielkie psy albo kocięta z wciąż zaklejonymi powiekami.
– Przepraszam – szepnęła speszona, bo karcące spojrzenia Bruna były zawsze wielce skuteczne. Chyba przypomniała sobie też, że na drugim końcu mieszkania Jola przecież jeszcze śpi i może lepiej byłoby nie budzić jej krzykami, skoro zdecydowała się na to, aby mówić ciszej. – Nie zauważyłam cię w tej ciemności, przepraszam.
Bruno obrócił się z prychnięciem i w dramatycznym geście uniósł łapę ku pyszczkowi. Bolała go tylko troszkę, ale i tak demonstracyjnie wylizał ją z wielkim namaszczeniem, jakby szkody spowodowane przez Malwinę były znacznie bardziej poważne niż podpowiadałaby rzeczywistość.
Najwyraźniej skutecznie wywołał w niej poczucie winy, bo Malwina zasępiła się jeszcze bardziej i – postępując oczywiście idealnie w zgodzie z przewidywaniami Bruna – otworzyła szafkę, w której Jola trzymała saszetki mokrej karmy, aby wybrać stamtąd odpowiedni przysmak dla obrażonego kota i jakoś wybłagać od niego wybaczenie. Była to metoda niezaprzeczalnie skuteczna, Bruno miał jednak swój honor, nie rzucił się więc – jakby to zrobił zazwyczaj – ku Malwinie w radosnym biegu, nie okręcił się z niecierpliwością dookoła miski ani nie stanął na tylnych łapach, podrygując pośpieszająco. Musiał zachowywać się powściągliwie, nadal jej przecież jeszcze nie wybaczył. Zatem jedynym, co zrobił, było obrócenie się ku Malwinie z zainteresowaniem i zastrzyżenie uszami, kiedy rozległ się znajomy dźwięk rozcinanego opakowania z karmą. Pachniało nieziemsko – tak przynajmniej ocenił Bruno, zbliżając się nieco już mniej obrażonym krokiem – Malwina jednak krzywiła się z wyraźnym obrzydzeniem, kiedy wyciskała zawartość saszetki do kociej miseczki. Gdy już skończyła, a Bruno zabrał się za pałaszowanie, umyła nawet ręce.
Pięknie. Takie odstępstwo od planu poranka Bruno mógł nawet zaakceptować – nie będzie przecież narzekał na to, że zamiast świeżej porcji suchej karmy, kosztem niewielkiego bólu łapki dostał swojego ulubionego homara z jagnięciną.
Kiedy pałaszował, zwrócił uwagę, że Malwina siadła przy stole, otwierając laptopa, jednak jeszcze go nie uruchamiając; świecący zazwyczaj i wirujący kolorami ekran, na który Bruno lubił patrzeć, jeśli akurat znalazł się on na wysokości jego wzroku, pozostawał czarny. Kot przerwał na moment jedzenie – wiedział już, że nikt mu raczej tych smakowitych kąsków nie zabierze, nawet jeśli miałby nie zjeść ich w trzydzieści sekund – aby zerknąć na Malwinę badawczo. Siedziała ze zwieszonymi ramionami, oczami wlepionymi w przestrzeń i bosymi stopami podciągniętymi na skraj krzesła; bez większych sukcesów próbowała okryć je jakoś przykrótkimi spodniami od piżamy, aby rozgrzać je po przejściu po tych lodowatych płytkach. Brunowi nie pierwszy raz było jej szkoda – eh ci ludzie, z tymi ich pozbawionymi futra pokracznymi ciałami, słabymi zębami, które wymagały od nich długiego przygotowywania posiłków i nieporadnymi pazurami nienadającymi się nijak do polowania.
Czy ona… zamierzała tutaj tak siedzieć i patrzeć w przestrzeń?
Cóż – nie jego sprawa.
Pochylił się, by pochłonąć jeszcze parę kęsów homarzej papki.
Obrócił raz jeszcze.
Malwina nadal trwała w tej samej pozycji – ponura, z wyłączonym komputerem, bez chociażby kubka herbaty czy jogurtu, który wyjaśniłby jej bytność w kuchni o tej porze.
Bruno nie był kotem Malwiny, a Malwina nie była jego człowiekiem. To on i Jola należeli do siebie nawzajem, odkąd ta przygarnęła go dwa lata wcześniej, przekonana zachęcającym ogłoszeniem na facebookowym profilu koleżanki ze studiów. Z Malwiną Bruno niewiele miał wspólnego – nie pozwalał jej się nawet zbyt długo głaskać, nie spał na jej poduszce i już na pewno nie kładłby się na jej porozrzucanych po podłodze skarpetkach. Z pozoru łączyło ich jedynie to, że ich trasy we wspólnym mieszkaniu czasem się krzyżowały.
A jednak nie mógł pozwolić jej siedzieć tu samej z zimnymi płytkami i ponurą ciemnością. Zwłaszcza, kiedy wydawało mu się przecież, że pozostawiła już za sobą bezsenne noce i przysypiające poranki, bezmyślne spoglądanie w przestrzeń i zanoszenie się płaczem nad wrzątkiem do herbaty, który jakimś sposobem znalazł się nie wewnątrz kubka, ale właśnie spływał po jego zewnętrznej ściance. Ale ludziom chyba nie tak łatwo rozstać się ze smutkiem, którego już nie potrzebują. Bruno myślał, że z Malwiną było już lepiej, skoro jednak postanowiła o piątej nad ranem udawać, że pisze pracę magisterską na niewłączonym laptopie, może się omylił, a ona nadal potrzebowała wsparcia.
Dojadłszy ostatni kawałek mokrej karmy, Bruno zebrał całą swoją siłę woli – i jakąkolwiek miłość do Malwiny, jaką w sobie miał – by powstrzymać się od wylizania wnętrza opakowania, które zawsze trzeba było dla niego obowiązkowo zostawić, bo przecież mogły się tam kryć resztki homara. Skoro Malwina go potrzebowała, a on nie był tak naprawdę ani trochę głodny, wypadałoby się poświęcić i nie tracić czasu na to co mniej istotne.
Jak każdy uczciwy kot Bruno nie miał w zwyczaju miauczeć do byle kogo. Ale… może Malwina wcale nie była byle kim… Zbliżył się do niej, rozwierając pyszczek i z całych sił starając się wydać z siebie dźwięk w takim rejestrze, aby te pokraczne ludzkie uszka były w stanie go w ogóle usłyszeć.
– Iiił? – kraknął bardziej niż zamiauczał, pytająco, a zarazem z naganą. Gdyby Malwina była równie inteligentna jak Bruno i rozumiała nie tylko swój ludzki, ale i koci język, usłyszałaby w tym: – Co ty myślisz, że tak będziesz tutaj siedzieć sama po nocy?
Wysokość dźwięku chyba udało mu się wybrać odpowiednio niską, bo Malwina drgnęła i spojrzała na niego tymi swoimi oczami, które o tej porze wydawały się jakoś bardziej puste niż zazwyczaj. Aha, czyżby znowu coś rozpamiętywała? Miała do tego zupełnie nieuzasadnione zamiłowanie, które nigdy nie zrobiło dla niej nic dobrego – z Malwiną to nigdy nie była słodkogorzka nostalgia, a jedynie smutek, apatia i stawianie samej sobie wyrzutów.
Bruno – jako kot – wiedział to niestety doskonale. O ile nie skupiał się akurat aktywnie na czymś zupełnie innym, docierały do niego wszystkie co głośniejsze myśli Joli i Malwiny. A smutek tej ostatniej był w ciągu minionych kilku miesięcy naprawdę donośny – nawet jeśli akurat nie oskarżała o coś samej siebie w myślach, cisza i pustka, które z niej wręcz buchały, wybrzmiewały równie głośno. Malwina więdła, a Jola tylko patrzyła na nią z narastającym niepokojem, który stawał się tym silniejszy, im więcej razy minęła Malwinę zamrożoną w pół ruchu mycia zębów, płukania kubków po herbacie albo zwiniętą w kłębek po środku podłogi, w biały dzień, bez chociażby poduszki pod głowę albo koca, aby chronił ją przed ciągnącym po nogach zimowym powietrzem, które wpuszczały nieszczelne drzwi balkonowe.
Bruno wiedział, że jego misją względem jego człowieka – Joli – jest pomaganie jej w potrzebie. Dlatego zawsze, kiedy wyczuwał, że jest przeziębiona, cierpi na ból brzucha czy znowu naciągnęła sobie jakiś mięsień na siłowni, zwijał się w kłębek jak najbliżej tej jej części ciała, która sprowadzała na nią cierpienie i mruczał. Mruczał, mruczał i mruczał. Każdy kociak wie przecież, że są na tym świecie dwa lekarstwa, które działają na wszystkie choroby – mruczenie i obsesyjne wylizywanie bolącej łapki czy brzuszka. Ludzie jakoś nie upatrywali przyjemności w drugiej z tych metod, Bruno powstrzymywał się więc i używał jedynie tej pierwszej.
Metody te miały jednak swoje ograniczenia, czego Bruno był boleśnie świadomy. Nie działały na smutek i jakkolwiek długo Bruno mruczałby i mruczał tuż przy sercu Malwiny, niezależnie od tego jak pieczołowicie wylizałby jej skronie, licząc na to, że zmarszczone pod wpływem smutku czoło się wygładzi, nic by to nie pomogło.
Chyba trzeba będzie wytoczyć większe działa, czas na broń ostateczną.
Bruno – jak na uczciwego kota przystało – nie dawał się głaskać byle komu. Malwina jednak nie była byle kim, kiedy więc ponaglająco uderzył pyszczkiem w jej łydkę, nie działał wcale wbrew sobie. A gdy jej nieprzyzwyczajona do miękkości jego futra dłoń bez większego przekonania przesunęła pomiędzy jego łopatkami, znalazł w tym nawet pewną przyjemność.
– Nie wiem, Bruno – szepnęła, po kilku minutach głaskania Bruna. – To chyba był błąd…
Bruno – jak postąpiłby na jego miejscu każdy szanujący się zwierz – niczym nie zdradził, że rozumie każde jej słowo i w żaden sposób nie zareagował na jej wypowiedź. Podejrzewał, że błędem, o którym mówiła, nie było bynajmniej deptanie Bogu ducha winnych kotów o piątej nad ranem. Malwina chyba nie miała zamiaru mówić nic więcej, więc aby ją nieco zmotywować, musiał zacząć bardziej energicznie łasić się do jej nóg.
Zadziałało.
Pewnie, że zadziałało – nie mógłby nazywać się kotem, gdyby jego pomysły nie były niezawodne.
– Nie powinnam była mu tego mówić – mruknęła, niemalże niedosłyszalnie. – Ale ja zawsze muszę wyjść na tę wredną…
Ah. Wszystko jasne. Rozpamiętywała nieudaną sytuację towarzyską. Klasyk.
Bruno był do tego przyzwyczajony – Jola też uwielbiała to robić, choć zadręczała się jednak w znacznie mniejszym stopniu od Malwiny. Nigdy jednak nie potrafił pojąć, jaki był w tym sens – po co tak rozwodzić się nad tym, co się już wydarzyło? Nie można było tego przecież zmienić, po co rozdrabniać to w głowie na coraz to mniejsze i mniejsze kawałki albo wypominać sobie każdy wymyślony błąd?
To tak jak z nieszczęsną łapką Bruna. Malwina na nią nadepnęła, zorientowała się, że nie powinna była tego robić, przeprosiła go zarówno po ludzku, jak i po kociemu – nic tak nie zmiękcza brunowego serca jak homar – i tyle. Koniec. Było, minęło. Bruno już prawie że tego nie pamiętał, bo gdyby trzymał urazę za ten przypadkowo zadany sobie ból, pewnie karałby bardziej siebie niż Malwinę.
Nie rozumiał więc, czemu Malwina postanowiła spędzić ten zimowy nocoporanek na rozważaniach o czymś, czego nie mogła już zmienić i czego tak naprawdę pewnie wcale nie trzeba było naprawiać – znając Malwinę, była w końcu duża szansa, że ten, kogo rzekomo obraziła, wcale nie przyjął jej słów tak negatywnie, jak się jej wydawało. Bruno był jednak mądrym kotem – wyjątkowo mądrym, można by rzec, bo przecież każdy kot to mądry kot – i rozumiał też, że fakt, iż Malwina z logicznej perspektywy jest świadoma tego, że tak naprawdę nic złego się nie stało, nie oznacza jeszcze, że jej emocje się do tego dostosują. Czasem musiała po prostu pozwolić im być, nawet jeśli miałyby targać jej duszą jak burzowy wiatr. I może coś, co dla niego wydawało się zupełnie nieistotne, miało prawo z jej perspektywy wyglądać znacznie poważniej.
A Bruno – który na przestrzeni tego poranka zdążył pogodzić się już z tym, że właśnie zaadoptował Malwinę jako swojego drugiego człowieka – był tutaj chyba właśnie po to, aby pomóc jej przeczekać i uspokoić tę zawieruchę i nie pozwolić, by wiatr stał się jeszcze silniejszy. I a nuż kiedyś Malwina nauczy się wybaczać sobie pomyłki tak samo łatwo, jak Bruno wybaczył jej to, że nadepnęła mu na łapkę.
Kosztowało go to jakieś pół godziny mruczenia połączonego z głaskaniem, a potem jeszcze kolejny kwadrans wspólnego siedzenia w kuchennej ciszy, w końcu jednak niespokojny rytm bicia serca Malwiny się wyrównał, jej twarz wygładziła, a emocje, które wcześniej z niej buchały – ucichły. Komputer nadal spoglądał na nią czernią swojego ekranu, a Bruno nie podejrzewał, żeby miał jeszcze zostać włączony; Malwina nie potrzebowała już wymówek, aby uzasadnić to, że nie śpi o tej porze. Mogła po prostu wrócić do łóżka i przespać albo chociaż przeleżeć jeszcze tę resztkę czasu, która pozostała jej przed tym, aż dzień na dobre się rozpocznie.
Bruno zastanawiał się nawet, czy by może nie porzucić tradycji i nie pójść z nią, aby położyć się na jej poduszce, odrzucił jednak tę myśl. Nie chciał się aż tak bardzo narzucać i – szczerze mówiąc – nie miał zamiaru dawać Malwinie do zrozumienia, że są już teraz wielkimi przyjaciółmi. Trochę zbyt łatwo przyszło jej zacieśnianie z nim relacji i gdyby wieść o tym rozniosła się po świecie, jego reputacja srogo by ucierpiała.
Pozwolił więc sobie jedynie na odprowadzenie jej wzorkiem, kiedy już nieco mniej nieporadnie i niezdarnie – od poprzedniego razu zrobiło się już znacznie jaśniej – przedzierała się po omacku przez przedpokój. Tak, wszystko będzie z nią dobrze – jego obowiązki w tym miejscu zostały nienagannie wykonane. Jak zawsze.
Cóż. Skoro tak, zasługiwał chyba na nagrodę. W końcu co lepszego można zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem, niż wskoczyć na parapet i syczeć groźnie na sroki z bezpiecznego i ciepłego wnętrza mieszkania?
Poranek rządzi się jednak swoimi własnymi prawami i Bruno nie byłby sobą, gdyby pozwolił srokom odciągnąć się od dochowania codziennej tradycji. Zeskoczyć z łóżka, pójść do kuchni, zorientować się w stanie miski i wrócić znowu do sypialni, aby obudzić Jolę i przekonać ją do nasypania mu nowej porcji karmy – to był prawidłowy przebieg pierwszych minut po przebudzeniu, bez miejsca na rozpraszanie się tymi ptaszyskami.
Wyplątał się więc spomiędzy kołder, wytrzepał resztki snu spomiędzy futra, zamrugał leniwie oczami i ruszył do kuchni. Płytki podłogowe były jak zawsze nieprzyjemnie zimne, kiedy po nich przechodził – jak ukłucie śniegu dla miękkich poduszeczek jego łap. Tup, tup, tup, czemuż ta miska była dopiero pod oknem, tup, tup, tup, ależ nieprzyjemnie.
Miska czekała na swoim miejscu. Była – oczywiście – pełna, z tym że sucha karma wypełniająca ją po brzegi zwietrzała i wydawała mu się mało apetyczna. Bruno nie poczuł się tym jednak rozczarowany – niezachęcający posiłek stanowił jedną z pozycji jego codziennego planu i to prędzej już jego brak mógłby go zawieść. Niezrażony, upił więc tylko troszkę wody z drugiej z misek i zawrócił, aby wydębić od Joli porcję bardziej atrakcyjnego jedzenia.
Skrzypienie podłogi powstrzymało go jednak przed wyjściem do przedpokoju. Zamarł w miejscu, skanując pogrążony w zupełnej ciemności korytarz wzrokiem. To Malwina szła boso po parkiecie, jedną ręką przyciskając do boku laptopa, a drugą próbując wymacać przedpokojową szafę, która pomogłaby jej w nawigacji po ciemnej przestrzeni. Bruno, przysiadłszy na zimnych kuchennych płytkach, obserwował jej poczynania z niegasnącym zadziwieniem – zawsze fascynowało go, że ludzie ze swoimi zwinnymi palcami i silnymi ramionami, które potrafiły podnieść go, jakby nadal był małym kociakiem, w niektórych sytuacjach postanowili okazać się tak nieporadni.
Powinien był się spodziewać, że Malwina go nie zauważy, chyba łudził się jednak, iż będzie inaczej, bo nie odsunął się na czas przed jej niezdarną stopą. Gdy nadepnęła mu na przednią łapę i końcówkę oplatającego się wokół jego ciała ogona, wydał z siebie przeraźliwy syk i cały aż się zjeżył.
– AAaAa! – odwrzasnęła Malwina, odskakując do tyłu i odruchowo jeszcze mocniej ściskając niesionego laptopa. – Boże drogi! Bruno, to ty?
Pstryknął włącznik na ścianie, a ciepła złocistość światła lampy rozlała się pośród czarnobieli nocy. Kobieta z niezadowoleniem zmrużyła oczy pod tym nagłym atakiem jasności, Bruno zaś skorzystał z tego, że Malwina teraz wreszcie go dobrze widziała, aby popatrzeć na nią z bezbrzeżnym wyrzutem. Ludzie. Kochał ich, ale czasami zachowywali się jak niezdarne wielkie psy albo kocięta z wciąż zaklejonymi powiekami.
– Przepraszam – szepnęła speszona, bo karcące spojrzenia Bruna były zawsze wielce skuteczne. Chyba przypomniała sobie też, że na drugim końcu mieszkania Jola przecież jeszcze śpi i może lepiej byłoby nie budzić jej krzykami, skoro zdecydowała się na to, aby mówić ciszej. – Nie zauważyłam cię w tej ciemności, przepraszam.
Bruno obrócił się z prychnięciem i w dramatycznym geście uniósł łapę ku pyszczkowi. Bolała go tylko troszkę, ale i tak demonstracyjnie wylizał ją z wielkim namaszczeniem, jakby szkody spowodowane przez Malwinę były znacznie bardziej poważne niż podpowiadałaby rzeczywistość.
Najwyraźniej skutecznie wywołał w niej poczucie winy, bo Malwina zasępiła się jeszcze bardziej i – postępując oczywiście idealnie w zgodzie z przewidywaniami Bruna – otworzyła szafkę, w której Jola trzymała saszetki mokrej karmy, aby wybrać stamtąd odpowiedni przysmak dla obrażonego kota i jakoś wybłagać od niego wybaczenie. Była to metoda niezaprzeczalnie skuteczna, Bruno miał jednak swój honor, nie rzucił się więc – jakby to zrobił zazwyczaj – ku Malwinie w radosnym biegu, nie okręcił się z niecierpliwością dookoła miski ani nie stanął na tylnych łapach, podrygując pośpieszająco. Musiał zachowywać się powściągliwie, nadal jej przecież jeszcze nie wybaczył. Zatem jedynym, co zrobił, było obrócenie się ku Malwinie z zainteresowaniem i zastrzyżenie uszami, kiedy rozległ się znajomy dźwięk rozcinanego opakowania z karmą. Pachniało nieziemsko – tak przynajmniej ocenił Bruno, zbliżając się nieco już mniej obrażonym krokiem – Malwina jednak krzywiła się z wyraźnym obrzydzeniem, kiedy wyciskała zawartość saszetki do kociej miseczki. Gdy już skończyła, a Bruno zabrał się za pałaszowanie, umyła nawet ręce.
Pięknie. Takie odstępstwo od planu poranka Bruno mógł nawet zaakceptować – nie będzie przecież narzekał na to, że zamiast świeżej porcji suchej karmy, kosztem niewielkiego bólu łapki dostał swojego ulubionego homara z jagnięciną.
Kiedy pałaszował, zwrócił uwagę, że Malwina siadła przy stole, otwierając laptopa, jednak jeszcze go nie uruchamiając; świecący zazwyczaj i wirujący kolorami ekran, na który Bruno lubił patrzeć, jeśli akurat znalazł się on na wysokości jego wzroku, pozostawał czarny. Kot przerwał na moment jedzenie – wiedział już, że nikt mu raczej tych smakowitych kąsków nie zabierze, nawet jeśli miałby nie zjeść ich w trzydzieści sekund – aby zerknąć na Malwinę badawczo. Siedziała ze zwieszonymi ramionami, oczami wlepionymi w przestrzeń i bosymi stopami podciągniętymi na skraj krzesła; bez większych sukcesów próbowała okryć je jakoś przykrótkimi spodniami od piżamy, aby rozgrzać je po przejściu po tych lodowatych płytkach. Brunowi nie pierwszy raz było jej szkoda – eh ci ludzie, z tymi ich pozbawionymi futra pokracznymi ciałami, słabymi zębami, które wymagały od nich długiego przygotowywania posiłków i nieporadnymi pazurami nienadającymi się nijak do polowania.
Czy ona… zamierzała tutaj tak siedzieć i patrzeć w przestrzeń?
Cóż – nie jego sprawa.
Pochylił się, by pochłonąć jeszcze parę kęsów homarzej papki.
Obrócił raz jeszcze.
Malwina nadal trwała w tej samej pozycji – ponura, z wyłączonym komputerem, bez chociażby kubka herbaty czy jogurtu, który wyjaśniłby jej bytność w kuchni o tej porze.
Bruno nie był kotem Malwiny, a Malwina nie była jego człowiekiem. To on i Jola należeli do siebie nawzajem, odkąd ta przygarnęła go dwa lata wcześniej, przekonana zachęcającym ogłoszeniem na facebookowym profilu koleżanki ze studiów. Z Malwiną Bruno niewiele miał wspólnego – nie pozwalał jej się nawet zbyt długo głaskać, nie spał na jej poduszce i już na pewno nie kładłby się na jej porozrzucanych po podłodze skarpetkach. Z pozoru łączyło ich jedynie to, że ich trasy we wspólnym mieszkaniu czasem się krzyżowały.
A jednak nie mógł pozwolić jej siedzieć tu samej z zimnymi płytkami i ponurą ciemnością. Zwłaszcza, kiedy wydawało mu się przecież, że pozostawiła już za sobą bezsenne noce i przysypiające poranki, bezmyślne spoglądanie w przestrzeń i zanoszenie się płaczem nad wrzątkiem do herbaty, który jakimś sposobem znalazł się nie wewnątrz kubka, ale właśnie spływał po jego zewnętrznej ściance. Ale ludziom chyba nie tak łatwo rozstać się ze smutkiem, którego już nie potrzebują. Bruno myślał, że z Malwiną było już lepiej, skoro jednak postanowiła o piątej nad ranem udawać, że pisze pracę magisterską na niewłączonym laptopie, może się omylił, a ona nadal potrzebowała wsparcia.
Dojadłszy ostatni kawałek mokrej karmy, Bruno zebrał całą swoją siłę woli – i jakąkolwiek miłość do Malwiny, jaką w sobie miał – by powstrzymać się od wylizania wnętrza opakowania, które zawsze trzeba było dla niego obowiązkowo zostawić, bo przecież mogły się tam kryć resztki homara. Skoro Malwina go potrzebowała, a on nie był tak naprawdę ani trochę głodny, wypadałoby się poświęcić i nie tracić czasu na to co mniej istotne.
Jak każdy uczciwy kot Bruno nie miał w zwyczaju miauczeć do byle kogo. Ale… może Malwina wcale nie była byle kim… Zbliżył się do niej, rozwierając pyszczek i z całych sił starając się wydać z siebie dźwięk w takim rejestrze, aby te pokraczne ludzkie uszka były w stanie go w ogóle usłyszeć.
– Iiił? – kraknął bardziej niż zamiauczał, pytająco, a zarazem z naganą. Gdyby Malwina była równie inteligentna jak Bruno i rozumiała nie tylko swój ludzki, ale i koci język, usłyszałaby w tym: – Co ty myślisz, że tak będziesz tutaj siedzieć sama po nocy?
Wysokość dźwięku chyba udało mu się wybrać odpowiednio niską, bo Malwina drgnęła i spojrzała na niego tymi swoimi oczami, które o tej porze wydawały się jakoś bardziej puste niż zazwyczaj. Aha, czyżby znowu coś rozpamiętywała? Miała do tego zupełnie nieuzasadnione zamiłowanie, które nigdy nie zrobiło dla niej nic dobrego – z Malwiną to nigdy nie była słodkogorzka nostalgia, a jedynie smutek, apatia i stawianie samej sobie wyrzutów.
Bruno – jako kot – wiedział to niestety doskonale. O ile nie skupiał się akurat aktywnie na czymś zupełnie innym, docierały do niego wszystkie co głośniejsze myśli Joli i Malwiny. A smutek tej ostatniej był w ciągu minionych kilku miesięcy naprawdę donośny – nawet jeśli akurat nie oskarżała o coś samej siebie w myślach, cisza i pustka, które z niej wręcz buchały, wybrzmiewały równie głośno. Malwina więdła, a Jola tylko patrzyła na nią z narastającym niepokojem, który stawał się tym silniejszy, im więcej razy minęła Malwinę zamrożoną w pół ruchu mycia zębów, płukania kubków po herbacie albo zwiniętą w kłębek po środku podłogi, w biały dzień, bez chociażby poduszki pod głowę albo koca, aby chronił ją przed ciągnącym po nogach zimowym powietrzem, które wpuszczały nieszczelne drzwi balkonowe.
Bruno wiedział, że jego misją względem jego człowieka – Joli – jest pomaganie jej w potrzebie. Dlatego zawsze, kiedy wyczuwał, że jest przeziębiona, cierpi na ból brzucha czy znowu naciągnęła sobie jakiś mięsień na siłowni, zwijał się w kłębek jak najbliżej tej jej części ciała, która sprowadzała na nią cierpienie i mruczał. Mruczał, mruczał i mruczał. Każdy kociak wie przecież, że są na tym świecie dwa lekarstwa, które działają na wszystkie choroby – mruczenie i obsesyjne wylizywanie bolącej łapki czy brzuszka. Ludzie jakoś nie upatrywali przyjemności w drugiej z tych metod, Bruno powstrzymywał się więc i używał jedynie tej pierwszej.
Metody te miały jednak swoje ograniczenia, czego Bruno był boleśnie świadomy. Nie działały na smutek i jakkolwiek długo Bruno mruczałby i mruczał tuż przy sercu Malwiny, niezależnie od tego jak pieczołowicie wylizałby jej skronie, licząc na to, że zmarszczone pod wpływem smutku czoło się wygładzi, nic by to nie pomogło.
Chyba trzeba będzie wytoczyć większe działa, czas na broń ostateczną.
Bruno – jak na uczciwego kota przystało – nie dawał się głaskać byle komu. Malwina jednak nie była byle kim, kiedy więc ponaglająco uderzył pyszczkiem w jej łydkę, nie działał wcale wbrew sobie. A gdy jej nieprzyzwyczajona do miękkości jego futra dłoń bez większego przekonania przesunęła pomiędzy jego łopatkami, znalazł w tym nawet pewną przyjemność.
– Nie wiem, Bruno – szepnęła, po kilku minutach głaskania Bruna. – To chyba był błąd…
Bruno – jak postąpiłby na jego miejscu każdy szanujący się zwierz – niczym nie zdradził, że rozumie każde jej słowo i w żaden sposób nie zareagował na jej wypowiedź. Podejrzewał, że błędem, o którym mówiła, nie było bynajmniej deptanie Bogu ducha winnych kotów o piątej nad ranem. Malwina chyba nie miała zamiaru mówić nic więcej, więc aby ją nieco zmotywować, musiał zacząć bardziej energicznie łasić się do jej nóg.
Zadziałało.
Pewnie, że zadziałało – nie mógłby nazywać się kotem, gdyby jego pomysły nie były niezawodne.
– Nie powinnam była mu tego mówić – mruknęła, niemalże niedosłyszalnie. – Ale ja zawsze muszę wyjść na tę wredną…
Ah. Wszystko jasne. Rozpamiętywała nieudaną sytuację towarzyską. Klasyk.
Bruno był do tego przyzwyczajony – Jola też uwielbiała to robić, choć zadręczała się jednak w znacznie mniejszym stopniu od Malwiny. Nigdy jednak nie potrafił pojąć, jaki był w tym sens – po co tak rozwodzić się nad tym, co się już wydarzyło? Nie można było tego przecież zmienić, po co rozdrabniać to w głowie na coraz to mniejsze i mniejsze kawałki albo wypominać sobie każdy wymyślony błąd?
To tak jak z nieszczęsną łapką Bruna. Malwina na nią nadepnęła, zorientowała się, że nie powinna była tego robić, przeprosiła go zarówno po ludzku, jak i po kociemu – nic tak nie zmiękcza brunowego serca jak homar – i tyle. Koniec. Było, minęło. Bruno już prawie że tego nie pamiętał, bo gdyby trzymał urazę za ten przypadkowo zadany sobie ból, pewnie karałby bardziej siebie niż Malwinę.
Nie rozumiał więc, czemu Malwina postanowiła spędzić ten zimowy nocoporanek na rozważaniach o czymś, czego nie mogła już zmienić i czego tak naprawdę pewnie wcale nie trzeba było naprawiać – znając Malwinę, była w końcu duża szansa, że ten, kogo rzekomo obraziła, wcale nie przyjął jej słów tak negatywnie, jak się jej wydawało. Bruno był jednak mądrym kotem – wyjątkowo mądrym, można by rzec, bo przecież każdy kot to mądry kot – i rozumiał też, że fakt, iż Malwina z logicznej perspektywy jest świadoma tego, że tak naprawdę nic złego się nie stało, nie oznacza jeszcze, że jej emocje się do tego dostosują. Czasem musiała po prostu pozwolić im być, nawet jeśli miałyby targać jej duszą jak burzowy wiatr. I może coś, co dla niego wydawało się zupełnie nieistotne, miało prawo z jej perspektywy wyglądać znacznie poważniej.
A Bruno – który na przestrzeni tego poranka zdążył pogodzić się już z tym, że właśnie zaadoptował Malwinę jako swojego drugiego człowieka – był tutaj chyba właśnie po to, aby pomóc jej przeczekać i uspokoić tę zawieruchę i nie pozwolić, by wiatr stał się jeszcze silniejszy. I a nuż kiedyś Malwina nauczy się wybaczać sobie pomyłki tak samo łatwo, jak Bruno wybaczył jej to, że nadepnęła mu na łapkę.
Kosztowało go to jakieś pół godziny mruczenia połączonego z głaskaniem, a potem jeszcze kolejny kwadrans wspólnego siedzenia w kuchennej ciszy, w końcu jednak niespokojny rytm bicia serca Malwiny się wyrównał, jej twarz wygładziła, a emocje, które wcześniej z niej buchały – ucichły. Komputer nadal spoglądał na nią czernią swojego ekranu, a Bruno nie podejrzewał, żeby miał jeszcze zostać włączony; Malwina nie potrzebowała już wymówek, aby uzasadnić to, że nie śpi o tej porze. Mogła po prostu wrócić do łóżka i przespać albo chociaż przeleżeć jeszcze tę resztkę czasu, która pozostała jej przed tym, aż dzień na dobre się rozpocznie.
Bruno zastanawiał się nawet, czy by może nie porzucić tradycji i nie pójść z nią, aby położyć się na jej poduszce, odrzucił jednak tę myśl. Nie chciał się aż tak bardzo narzucać i – szczerze mówiąc – nie miał zamiaru dawać Malwinie do zrozumienia, że są już teraz wielkimi przyjaciółmi. Trochę zbyt łatwo przyszło jej zacieśnianie z nim relacji i gdyby wieść o tym rozniosła się po świecie, jego reputacja srogo by ucierpiała.
Pozwolił więc sobie jedynie na odprowadzenie jej wzorkiem, kiedy już nieco mniej nieporadnie i niezdarnie – od poprzedniego razu zrobiło się już znacznie jaśniej – przedzierała się po omacku przez przedpokój. Tak, wszystko będzie z nią dobrze – jego obowiązki w tym miejscu zostały nienagannie wykonane. Jak zawsze.
Cóż. Skoro tak, zasługiwał chyba na nagrodę. W końcu co lepszego można zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem, niż wskoczyć na parapet i syczeć groźnie na sroki z bezpiecznego i ciepłego wnętrza mieszkania?