Żar leje się z nieba. Około 35 stopni Celsjusza na zewnątrz. W starym,
huczącym Kamazie bez klimatyzacji temperatura niebezpiecznie zbliża
się już jednak do czterdziestu. Oldze ustąpiłem miejsca na sprężynującym
fotelu pasażera, samemu rozsiadając się między jej siedzeniem a lewarkiem
skrzyni biegów, na przykrytej regionalnym, ornamentowanym dywanem
pokrywie silnika. Naprawdę ogromnym eufemizmem jest stwierdzenie,
że było mi ciepło. Plan był zupełnie inny – po wcześniejszych przejazdach
starą terenówką i ciasnymi marszrutkami chcieliśmy w końcu wskoczyć do
jakiegoś wygodnego auta, szczególnie, że tego dnia czekał nas najdłuższy
odcinek trasy. Cały zamysł zniszczył nam jednak kierowca czerwonego
Kamaza – kiedy szliśmy poboczem sam zatrzymał się, aby upewnić się,
że nie potrzebujemy podwózki. Co mieliśmy zrobić? Rozłożyliśmy ręce
i wdrapaliśmy się do szoferki.