Please ensure Javascript is enabled for purposes of website accessibility
Kwartalnik | Bieguny

Zorza

Nie byli prawdziwymi podróżnikami, bo wyjeżdżali po to, by wrócić. A wracali z ulgą, z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. - Olga Tokarczuk, Bieguni



Do tego artykułu posłuchaj utworu z naszej playlisty: Gotye - Eyes Wilde Open

Od dziecka o tym marzył. Chciał zwiedzać świat, odkrywać jego najodleglejsze zakamarki, a najlepiej jeszcze opowiadać o tym innym ludziom. No i utrzymywać się z tego. Dlatego po maturze poszedł na studia dziennikarskie, skończył dziesiątki kursów i większość swojego życia starał się znaleźć w miejscu, które pozwoliłoby mu opuścić jego maleńkie mieszkanie i wyruszyć w świat. Bywał już, co prawda, na kilkudniowych wyjazdach, czasem relacjonował jakieś wybory na drugim końcu świata, a czasem robił reportaż o zamykającej się fabryce za wschodnią granicą. Ale to mu nie wystarczało. Chciał naprawdę wsiąknąć w jakiś temat, chciał gdzieś siedzieć tygodniami, miesiącami, stać się specjalistą. Chciał stworzyć coś przełomowego, coś, co stanie się szkolną lekturą, co zmieni percepcję postrzegania tematu, co pokaże to, o czym wcześniej nikt nie mówił. No i trafił się to cholerne Angikuni. Zapowiadało się obiecująco – od lokalnych informatorów od dłuższego czasu dochodziły wieści, że dzieje się tam coś dziwnego Że zniknęła jakaś wioska, że nie ma żadnych śladów, że wygląda to na jakieś tajemnicze, zbiorowe zniknięcie. Wśród dziennikarzy nie brakowało oczywiście teorii na temat tego, co się wydarzyło. Od amerykańskiego rządu, rosyjskiego wywiadu, duchy, aż po kosmitów – to zaginięcie pokazywało pełne spektrum ludzkich wierzeń i fantazji. Jack oczywiście nie wierzył w żadną z tych teorii. Właściwie nie wierzył nawet w to całe zaginięcie. Jeśli nawet na świecie była kiedyś jakaś magia, to zdecydowanie zniknęła już z naszej planety, wygoniona przez te wszystkie maszyny, komputery i zanieczyszczenia. To nie był już świat, w który wierzyli, ani nawet w którym żyli jego dziadkowie – wszystko zdążyło się już zmienić. Już prędzej byłby w stanie uwierzyć w jakiś rządowy spisek, ale niby co by komukolwiek było do jakiegoś biednego, dzikiego plemienia na końcu świata? Oczywiście, że nic. Najprawdopodobniej żyjący tam ludzie ulegli jakieś zbiorowej histerii lub skuszeni żądzą sławy, umówili się na opowiadanie nie wiadomo czego zagranicznym mediom. Ale nie to było najważniejsze. Liczyło się tylko to, że Jack może tam pojechać i obnażyć całą prawdę. Napisać dzieło, o którym następne pokolenia będą mówić, że oto on, Jack, oddał przysługę nauce i udowodnił, że ani żadne wioski, ani nic innego, nie znika samo z siebie, ani tym bardziej z winy jakichś nadprzyrodzonych sił. Gdy jego szef zaproponował mu wyjazd do mroźnej Kanady, nie wahał się ani chwili. To była szansa, na którą czekał tak długo. Spakował aparat, dyktafon, najcieplejsze ubrania jakie miał i dwa tygodnie później, odbierany przez lokalnego korespondenta jego gazety, przyglądał się lodowej pokrywie ziemi. Był zachwycony.

Ale teraz, gdy stał na środku niczego, przemarznięty, zdezorientowany i zagubiony, nie był już wcale tak pewny powodzenia swojego planu. Po pierwsze nie spodziewał się, że będzie tu aż tak zimno. Już w dniu przyjazdu musiał kupić sobie grubszą kurtkę, bo w tamtej nie mógł nawet wystać chwili na zewnątrz. Poza tym odległości pomiędzy poszczególnymi wioskami w tej okolicy były po prostu ogromne. Czasem musiał iść i godzinę, żeby porozmawiać z jedną rodziną o tym, co tu się stało. Historie tych ludzi były czasem wartościowe czy niezwykłe, ale czasem stanowiły niezrozumiały dla niego bełkot pełen narzekań na tutejszy klimat, sąsiadów lub średnią jakość wczorajszej kolacji. Przemierzał lodowe trasy, odwiedzał ludzi i słuchał tych dziwnych, mroźnych ludzi, którzy opowiadali mu o swoich losach, o historiach swoich przodków, o bogach i demonach odwiedzających to miejsce. Za każdymi drzwiami, w każdym domu, kryły się nowe stwory, nowe historie i nowe rzeczywistości, o których Jack wcześniej nie miał pojęcia. W miarę odkrywania nowych wierzeń, poprzez każdą historię usłyszaną od tych obcych mieszkańców końca świata, coraz bardziej tracił kontakt ze swoim własnym, pierwotnym światem. Zacierały się jego granice między tym, co realne, a tym, co zmyślone, tutejsze. Historia zaginionej wioski nabierała barw i odcieni, o których nigdy wcześniej nie mógł nawet myśleć. Jego chłodne, racjonalne podejście topniało jak śnieg z jego kurtki w obliczu ciepłego paleniska jego rozmówców. 
- Już od dawna wiedzieliśmy, że to się wydarzy. Wskazywały na to znaki na niebie i ziemi. Pół roku temu jeden z naszych odnalazł niedaleko stąd dziwne ślady na śniegu. Nie przypominały odcisków żadnych znanych nam zwierząt ani tym bardziej ludzi. Wiedzieliśmy, że to znak i że niedługo spotka nas coś złego. I doczekaliśmy się, zresztą całkiem szybko. Musisz tam pójść i sam to zobaczyć. Przekonasz się.

Jack zbierał się do tego długo. Tygodniami kolekcjonował informacje, słuchał, pisał. Przygotowywał się. Różni ludzie mówili mu różne rzeczy – jedyni kazali iść, inni nie zbliżać się do tego miejsca. Jednak wszyscy tubylcy byli zgodni co do jednego – w tym miejscu stało się coś niedobrego i nadal nie jest tam bezpiecznie. Zatapiał się w ich słowa, wsiąkał w nie. Zaczynał widzieć świat ich oczami. Czy tego właśnie chciał, gdy wyruszał w tę podróż? Czy naprawdę chodziło mu o to, by bezgranicznie zatracić się w tej historii, by stracić poczucie swojej codzienności, by czuć się jak tubylec tak bardzo, by pozbyć się całej swojej racjonalności? Czuł, jak traci rozum, jak zanika jego wiedza i wszystko, co znał. Trzymał się kurczowo faktów, które ustalił, tych trywialnych wiadomości, które znali wszyscy, ale które pozwalały mu nie oszaleć i pamiętać, że to nie jest jedynie dziwny, zbyt już długi, sen. Wiedział, że wioska zaginęła w styczniu 1930 roku i wtedy też w stanie kompletnej pustki, odnalazł ją Joe Labelle. Wszystko wskazywało na to, że mieszkańcy opuścili ją nagle – Joe odnalazł zamrożone jedzenie nad paleniskiem, koszule, które ktoś zaczął zszywać i porzucił w trakcie tej czynności, pozostawiając igłę wbitą w rozerwany rękaw. Koło domów znaleziono broń i siedem martwych psów. Gdzie tak nagle zniknęli tubylcy, zostawiając jedzenie i codzienne obowiązki? Jeżeli czegoś się bali, dlaczego nie zabrali ze sobą cennej broni? Dlaczego nie odnaleziono nigdy ich śladów odchodzących od wioski? Co się z nimi stało, skoro nigdy ich nie odnaleziono? Żadnego z nich? Jack nie miał pojęcia. Mieszkańcy okolicznych wiosek twierdzą, że bogowie dali w ten sposób znać o swojej obecności. Że to, co stało się z tymi ludźmi to kara. Że zniknęli oni tak, jak stali, bo wyrok na nich wykonały istoty, przed którymi nie obroniłaby ich żadna broń.

Jack oczywiście nie chciał w to wierzyć. Nie on, nie po tych wszystkich latach edukacji, nie z tezą, z którą tu przyjechał. Opierał się temu jak mógł, chociaż czuł, niemal wiedział, że coś tu jest nie tak. Poza tym, było jeszcze jedno. Wszystkie groby przodków plemienia zostały rozkopane, a ich zwłoki zniknęły. Nie było po nich najmniejszego śladu. Nikt, żaden uciekinier w trakcie ucieczki nie porzuca broni i jedzenia, aby w zamian za to wziąć na plecy swoich dziadków i pradziadków, aby następnie zniknąć w śnieżnej otchłani, nie pozostawiając po sobie nawet odcisku buta. Co więc się z nimi stało? Jack długo zastanawiał się nad tym pytaniem. Myślał o tym codziennie, tygodniami i miesiącami. Czasem, gdy leżał w nocy pod grubym kocem i patrzył w nieprzeniknioną ciemność swojego sufitu, zaczynał wierzyć w tutejsze legendy. Czasem wyobrażał sobie tę wioskę, pełną życia i radości. Śnił o niej codziennie. Gdy budził się rano rugał siebie za te nocne mary, za te senne marzenia, za ten kryzys racjonalności. Rano myślał: być może ta wioska po prostu nie istnieje, nigdy nie istniała. Być może tubylcy zmówili się, by straszyć tą bajką takich jak on. Nocny i dzienny on spierali się i nie mogli znieść siebie nawzajem. W końcu, po tych wszystkich dniach wiedział, że jest tylko jedno rozwiązanie. Musi zrobić to, co tak długo odkładał. Musi sam odwiedzić to miejsce.

Wyruszył z samego rana, gdy tylko wzeszło słońce. Wiedział, że i tak nie zdąży tam dotrzeć przed nocą, ale chciał przynajmniej uniknąć błądzenia po lodowej powłoce po ciemku. Wiedział jak niebezpiecznie tu bywa i jak bezbronny może być człowiek wobec natury. 

Już z daleka widział to miejsce. Iskrzyło się przed nim przysypane jaskrawą bielą śniegu. W miarę, gdy się zbliżał, przed jego oczami rosły małe chatki, a w oddali lśniło jezioro Angikuni. Gdy stanął w końcu przed pierwszym, najbliższym domkiem, dookoła niego było już niemal całkiem ciemno. Światło księżyca, odbijane przez gładką taflę lodu i śniegu pozwalało mu jakoś widzieć w tym półmroku. Powoli przemierzał wioskę. Zaglądał do każdej chatki i oglądał obrazy wyrwane z zasłyszanych wcześniej opowieści. Codziennie przedmioty porzucone w pośpiechu, jakby tylko na chwilę. Ubrania, broń, jedzenie, bez których tak ciężko jest gdziekolwiek się udać, leżące spokojnie. Porzucone. Nieprzydatne. Wioska wyglądała jakby spała, jakby czekała, aż wrócą do niej jej ludzie i wyrwą ją z letargu.

Dotarł w końcu na podwyższenie, na którym znajdował się cmentarz. Przyglądał się rozsypanym grudom ziemi, śniegu i lodu. Żadnych kości. Żadnych śladów. 

Podniósł głowę znad grobów i zobaczył to. Najpierw nie mógł zrozumieć co dokładnie ma przed oczami. Wiedział, że tam, gdzie patrzy powinno leżeć jezioro, ale jedyne co widział, to wysoka, półprzezroczysta, kolorowa mgła, która na jego oczach rozszerzała się i otaczała wszystko, co miał przed sobą. Jego świat wypełnił się wszystkimi barwami, które w życiu widział, a także tymi, których nigdy wcześniej nie mógł sobie wyobrazić. Czuł jak mimo woli rusza do przodu. Jak zaczyna stawiać powolne kroki. Jak zrzuca z siebie plecak i kurtkę. Już nie jest mu zimno. Idzie w stronę środka zorzy, w stronę tego pięknego, kolorowego centrum jeziora. Z każdym kroku jest mu coraz cieplej, czuje się coraz lepiej. Wytęża wzrok i widzi ruch na zamarzniętej tafli wody. Wie już, kto się tam znajduje. To mieszkańcy wioski, tak samo kolorowi jak wszystko, co go otacza, jak on sam. Machają mu. A on wszystko już rozumie.


Opowiadanie inspirowane historią wioski Inuitów. 

Do tego artykułu posłuchaj utworu z naszej playlisty: Gotye - Eyes Wilde Open
Playsita do kwartalnika "Bieguny"